Zanim przeprowadziliśmy się z ul. Kolberga na ul. Bałuckiego, co jakiś jeździliśmy całą rodziną zobaczyć jak posuwają się prace budowlane w spółdzielczym budynku, w którym mieliśmy zamieszkać w M-4. Blok rósł wolno. Jakby dostawał za mało pustaków, cementu i pracowitych ludzi.
W 1965 roku M-4 oznaczało dwa pokoje z łazienką i kuchnią, w sumie niewiele ponad 40 m kw. Mimo to, myśl o tym, że z siostrą będziemy miały pokój tylko dla siebie, była ekscytująca. Szybko jednak okazało się, że 9 m kw. na dwie dziewczyny, to nie żadne święto. Im byłyśmy większe i starsze, tym pokój stawał się bardziej za ciasny. Za to rosła wzajemna siostrzana niechęć. Gdy Dorota wychodziła z domu, zanim ja wstałam i złożyłam rozkładany fotel, na którym spałam, deptała po mnie, żeby wyjąć z szafy swoje ciuchy.
W bloku przy ul. Bałuckiego na szczęście nie było strychów, co dla mnie było niezwykle ważne. Raz bowiem na Kolberga, w kamienicy , w której mieszkaliśmy razem z dziadkami, wybiegłam w kierunku strychu , żeby złapać dziadka kota syjamskiego, a tam, na szczycie schodów stał starszy pan w czarnym kapeluszu i płaszczu, a z otwartego rozporka jego spodni wystawało coś w kształcie małego węża albo ogona jaszczurki i tym czymś za pomocą ręki majdał. Wiedziałam, że o takich doświadczeniach grzeczne dziewczynki nie rozmawiają [opowiedziałam o tym dopiero, gdy idąc do pracy przy LOT-ie w Krakowie, przed windą, próbował mnie oszołomić inny ekshibicjonista. Byłam już jednak dorosła i wydał mi się jedynie żałosny].
Ikar
Mój ojciec w tym nowym mieszkaniu, gdzie byliśmy sami – tylko rodzice i córki – był „osiedlowym” społecznikiem. M.in. między dwoma blokami zimą robił lodowisko dla dzieci.
Pewnego dnia ucieleśnił największe (wówczas) marzenie mojego życia. Przyprowadził do domu – wbrew woli mojej mamy – kundla podobnego do owczarka nizinnego. Według weterynarzy, pies miał już może trzy, a może nawet cztery lata. Był ponadprzeciętnie mądry, empatyczny i łasy na suki, bo raz na jakiś czas uciekał i znikał na kilka dni i nocy. Zdarzyło się, że – Ikar, jak z naszego nadania się wabił – pognał w nieznane przy kilkunastostopniowym mrozie. Kilka dni nie wracał a ja (miałam około 12 lat) i umierałam z żalu i zapłakiwałam się na śmierć. Ojciec po kilku godzinach obchodów zaśnieżonych Dębnik przyszedł do domu z informacją, że Ikar wrócił do poprzedniego właściciela. Dopiero po kilku dniach okazało się, że to było kłamstwo na osłodę, bo pies przywlókł się z powrotem. Nie miał odwagi wejść na czwarte piętro pod nasze mieszkanie, przycupnął ledwo żywy pod mieszkaniem sąsiadów, piętro niżej. Jak ja się cieszyłam, że wrócił! Brudnego i śmierdzącego, ledwie żywego psa wzięłam pod swoją pierzynkę, żeby go ogrzać. Nie wiem czy dzisiaj, miałabym tyle miłości dla sponiewieranego śmierdziela i zdrajcy.
To, że dostałam psa i miałam pokój na spółkę z siostrą, to – jak mówi się żartobliwie – były plusy dodatnie. Minusem nawet ujemnym było to, że ojciec więcej pił. Jak zwykł podkreślać, za własne pieniądze.
Raz, żeby nie tresował i nie dręczył psa po pijaku, schowałam Ikara w moim i siostry pokoju w szafie. Pies był mądry, wiedział po co to robię. Gdy pan pohukiwał na niego i go wołał ani drgnął. Ale gdy pan wszedł do pokoju i podstępnie szeptał czułe słówka, pies zaczął w szafie merdać ogonem uderzając o jej ścianki. Pierwsza wyjęłam psa, wzięłam na ręce i mocno przycisnęłam. Wkurzony ojciec kazał, bym mu oddała psa, bo jak się go nie słucha, wyrzuci go przez okno. Nie oddałam. Czułam jak Ikar drży i kuli się na moich rękach. Ojciec zagroził: jeśli nie oddam psa natychmiast, wyrzuci nas przez okno oboje. Nie zrobił tego. Chyba przestraszył się mojego uporu i determinacji. Takiej odwagi nabiera się tylko w twardej szkole życia.
Wycieczki to czasem ucieczki
W tym czasie chodziłyśmy z siostrą do tzw. szkoły-tysiąclatki, pięć minut drogi na piechotkę z zapasem na przebranie butów w szatni. Zapisałam się do koła krajoznawczo-turystycznego, które prowadziła geografka Stanisława Chrzan. Dzięki temu, za zgodą ojca, rzadziej bywałam w domu. Geografka była nie tylko wymagającą, ale i ostrą – jak na to wskazywało nazwisko – nauczycielką, która wyzywała uczniów, przezywała ich i biła drewnianą linijką po rękach. Moja wychowawczyni, również młoda kobieta, ale łagodniejsza – Danuta Słowik – nauczycielka historii, kazała uczniom się kłaść na krześle wysuniętym na środek klasy i biła ich drewnianym kijem – wskazówką do pokazywania ważnych miejsc na historycznych mapach – po tyłku. Dziewczynkom, ku uciesze chłopców, podwijała spódnice (chałaty szkolne) do góry. Mnie na szczęście żadna z nich nie biła, bo byłam bardzo dobrą uczennicą. Zresztą mój ojciec, cokolwiek o nim powiedzieć, na to by im nie pozwolił. Dbał o swoją własność.
Z „Chrzanką” (tak o niej mówiliśmy) od geografii, jeździłam na wycieczki i wyprawy piesze. Na nich była jak podchorąży ćwiczący swych żołnierzy, którzy lubią nimi być. Dopiero gdy przyszedł do szkoły wysoki szczupły brunet, fizyk – Henryk Kowalski – wszystko między mną a Chrzanką się popsuło. Jak inne uczennice od piątej do ósmej klasy, niewinnie podkochiwałam się w fizyku. A ona Chrzanka była o niego zazdrosna.
Sentencja dzieciństwa
Żeby ukrócić te żałosne historie z czasów Szkoły Podstawowej nr 110 w Krakowie:
pewnego, spokojnego wieczoru, leżałyśmy już z siostrą na swoich posłaniach, kiedy Dorota, po dłuższej rozmowie, wyznała: „Ach, chciałabym zostać poetką”.
A ja, już śpiąca i zmęczona rozmową, zakończyłam: „A ja chciałabym zostać półsierotą”.
Gdy miałam 21 lat, umarła mama. Nie o to przecież chodziło!
Galeria skromna, bo wtedy zdjęć się robiło mało: