Tag Archives: Kraków nieznany

Jama na Górce Pychowickiej

Lubię spacery z celem do osiągnięcia. Dziś drugi dzień Wielkanocy 2018, więc wybraliśmy się z Tad i Mat na Uroczysko Wielkanoc w Tyńcu i pod klasztor ojców Benedyktynów. W powrotnej drodze przeszliśmy przez Górkę Pychowicką, gdzie są trzy schowane w lesie kawerny austriackie. Wiatr wiał okrutnie, a ja bez czapki. Na szczęście miałam ze sobą szeroki szal, który nałożyłam na głowę. Ciepła może nie dawał, ale choć wiatr nie wpadał mi jednym uchem i nie wypadał drugim. Nie wiem jak wyglądałam. Na pewno nie tak ładnie jak dziewczyna, która biegła w Tyńcu przez ul. Browarnianą. Ubrana była w dres i buty do biegania a na twarzy miała pełny makijaż. Na mnie zrobiła wrażenie.

 

listopadowa poziomka w Krakowie w 2016 roku
Fot. Tadeusz K. Kowalski

Mój starszy syn podszedł do mnie i z dłoni do mojej dłoni przerzucił poziomkę. Zerwał ją z krzaczków przez siebie zasadzonych i zasianych.  Ot, ładne, ale dziś jest 1 listopada. To moja pierwsza w życiu świeża poziomka zjedzona w tym miesiącu! Wciąż dzieją się rzeczy niezwykłe. Coraz wyraźniej je widzę!

Nie miałam zamiaru w tym roku jechać na groby najbliższych albo wielkich krakowian. Z wymuszonej przez strach oszczędności. Nie najlepiej się mam pod względem finansowym. Bo nie najlepiej się mam pod względem pracowym – to co napisałam, to w czystej postaci przykład na eufemizm.

Dla ciekawskich i dla własnej pamięci: poziomka była słodka!

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Park Dębnicki styczeń 2016
Park Dębnicki Fot. Tadeusz K. Kowalski

Powrót. Oglądnęliśmy mieszkanie na Praskiej. Budynek z początku XX wieku. Nie ma światła w dużym pokoju, brak ogrzewania, piec kaflowy do rozebrania. Generalnie szykuje się wielki remont, łazienka ledwo mieści sedes, prysznic i pralkę. Tego się nie zmieni. W piwnicy drzwi szybciej wypadają z przerdzewiałych zawiasów niż otwiera się skobel dosyć młodej kłódki. Cena: 240 tys. zł. Na szczęście w drodze powrotnej wejście do Parku Dębnickiego. Przyprószonego bielą. Takie miejsca żyją własnym życiem. I niech to będzie też życie moje.

To nieprawda, że podczas wigilii jest zawsze tak samo. Te same potrawy, te same obyczaje, ci sami najbliżsi. Okazuje się, że potrawy różne, miejsca różne, ludzie różni i tylko wzruszenie, tkliwość, tęsknota ta sama.

Kolberga

Choinka na Kolberga w Krakowie. Lata 60-te XX wieku
Lata sześćdziesiąte XX wieku. Po lewej ja (choinka jednak stanęła) i Dorota, moja siostra

Początek lat 60. XX wieku. Kamienica, trzecie piętro tuż pod strychem. To pierwsze święta, które pamiętam. Pewnie dlatego, że gdy ojciec ucinał sobie drzemkę, zaczęłam sama ubierać ponaddwumetrową choinkę. Od najpiękniejszych bombek, które starałem się powiesić jak najwyżej, żeby wszyscy je doskonale widzieli. Najwyżej sięgałam stojąc jedną nogą na szczycie oparcia krzesła a drugą – dla utrzymania równowagi – na krawędzi okrągłego blatu ciężkiego dębowego stołu. W pewnym momencie konstrukcja zawiodła i spadając w kierunku tapczanu, chwyciłam za choinkę. Runęłam wraz z nią na ojca. Pokłuła mnie boleśnie. Potłukły się najpiękniejsze bombki. Nawet złość ojca na moją dziecięca głupotę nie zrobiła na mnie wrażenia. Strata była nie do powetowania.

Bałuckiego

Z potraw wigilijnych jako dziecko lubiłam tylko barszcz z uszkami i smażonego karpia. W roku grzybowej z makaronem robionym przez mamę też ją jadłam. No i ciasta. Szczególnie makowiec. Piekło się go z prawdziwego maku, w którego ziarnach było mleczko. Mak po zmieleniu był wilgotny a nie jak w dozwolonych dziś odmianach europejskich – suchy. Do naszego mieszkania na czwartym piętrze na wigilię zawsze przyjeżdżali rodzice mojego ojca. Dziadek – inwalida po wojnie polsko-bolszewickiej– długo wchodził po schodach z trudem łapiąc oddech. Gdy docierał, u szczytu czekał na niego syn, który pomstował na brak punktualności.

Lipnica koło Kowalewa Pomorskiego

Pierwsza wigilia u teściów. Na stole przepych. M.in. zupa wiśniowa z kluskami a ja kompotu z makaronem nie lubię. Są też kluski z makiem, o których do tej pory tylko słyszałam w niechlubnych opowieściach ojca. Większość wigilii przepłakałam. Nie z powodu jedzenia. Było pyszne. Z tęsknoty za mamą. Trwała druga wigilia bez niej.

Szkolne

Mateusz na osiedlu Szkolnym w Nowej Hucie przeżył swoje trzy pierwsze choinki
Czas drugiej w życiu Mateusza choinki

Druga choinka mojego starszego syna – wówczas jeszcze jedynego – stała na biurku w wynajmowanej kawalerce w Nowej Hucie. Jedyne bombki, które udało nam się z mężem kupić, to były czerwone muchomorki. Nóżkę miały srebrną, u dołu pomalowaną, jakby oblepioną trawą. Jeszcze ze dwa grzybki do dziś przetrwały. W tym roku pozostaną w piwnicy, w pudle. Z obtartą farbą, lekko obszczerbione przy oczku, przez które przeciąga się nitkę. Może Mateusz poszedłby w ślady matki i ściągnął na siebie choinkę, ale nawet na paluszkach do niej nie dosięgnął. Na propozycję klusek z makiem jedynie powiedział ze skrzywioną buzią: „be”. Co znaczyło, że brudne. Zjadł za to zupę z mięskiem z karpia, którą tylko dla niego przygotowałam.

Armii Krajowej

Tylko raz teściowie przyjechali do naszego trzydziestoczterometrowego rotacyjnego mieszkania – jak się wówczas nazywało mieszkanie spółdzielcze przejściowe a nie docelowe – na 12 piętrze. Zwykle nasza czwórka jeździła do nich do ponad stumetrowego mieszkania w lipnickiej szkole koło Kowalewa Pomorskiego. Półmiski z karpiem po żydowsku wystawiłam na schody ewakuacyjne, bo w mieszkaniu już nie było na nie miejsca. Gwałtownie przyszedł tęgi mróz i sprawił, że galareta ścięła się w dwóch warstwach. Do tego cebula miała smak ropy. Kompletna porażka.

Barska

Wigilia w Krakowie zimą 2010 roku. Śnieg i mróz.
Wigilia w Krakowie zimą 2010 roku. Śnieg i mróz.

Przyjechałam z Warszawy rano w dzień wigilii. Chłopaki donosiły produkty a ja stanęłam pomiędzy zlewem, kuchenką i parapetem, który robi za blat kuchenny i w pośpiechu kroiłam. Nóż trzymałam w ten sposób, że kciuk dociskał na przykład szybko krojoną pieczarkę. Dużo pieczarek do uszkowego farszu, jabłka do kompotu z suszu, warzywa do barszczu i buraki. Po powrocie ze świąt ortopeda dłoń i rękę po łokieć wsadził mi w gips z powodu zapalenia pochewki ścięgnistej prostowników. Tak dowiedziałam się o ich istnieniu.

Najmilszy dla mnie moment z przygotowań do świąt i z samych świąt? Wspólne z synami robienie uszek i pierogów. Jeden wyrabia ciasto i wałkuje, ja kroję je, wspólnie je lepimy, żartujemy i słuchamy dobrej muzyki. Gotuję ja.

Iwicka

Bombka większa od choinki to prezent od mojego syna. Trudno go było dowieźć z Krakowa do Warszawy. Od kilku lat jest ze mną. Dbam o nią
Tę bombkę dostałam pod choinkę w Krakowie. Trudno było ją dowieźć do Warszawy. Od kilku lat jest ze mną. Dbam o nią

Rok 2016. Pierwsza wigilia w Warszawie, choć mieszkam tu już 11 lat. Mam zapalenie krtani, w nocy dusi mnie świszczący kaszel. Jutro przyjeżdża Mateusz. Maciek z Karoliną będą w drodze do przyjaciół  - Olka i Kory - pod Manchester. Moja siostra też pierwszy raz od kilkunastu lat ma inne plany.
Łatwo w tym małym mieszkaniu nie będzie. Z drugiej strony pewnie mniej odczuję brak Maćka i Doroty, bo przy stole i tak będzie tłok. Nas troje.

12 października, to dla mnie dzień spóźnionych motyli. Albo motyli długowiecznych.
Motyl krakowiak. Fot. Tadeusz K. Kowalski

12 października, to dla mnie dzień spóźnionych motyli. Albo motyli długowiecznych. Ten, przysiadł pięć lat temu na balkonie w moim mieszkaniu naprzeciwko Wawelu. Mieszkania nikt wciąż nie kupił. Nawet motyle w tym roku – 2015 – nie wróciły. Znaczy –  bessa.

dziadekNie potrafię opowiedzieć historii mojego dziadka, ojca – ojca , Józefa Sipa (w mianowniku – Sip). Załączam zdjęcie. Muszę wyznać, że zawsze mi się kojarzył z Hamphreyem Bogartem. Może przez kapelusz? Oto idzie po ulicy Kalisza z moją babcią, Heleną. Coż mogę o nich powiedzieć? Niewiele. Nie pytałam, a może byli małomówni? Dziadek, na pewno mało mówił. Podobno podczas wesela swego syna Zdzisława (mojego ojca) wszyscy goście weselni czuli się podle, że niby jeden mądry w towarzystwie się znalazł. Lody puściły dopiero, gdy dziadek się napił. I zaczął mówić.

Dla mnie to niezwykłe, że urodził się pod koniec XIX wieku i go znałam a ja dożyłam wieku XXI. Czuję się ogniwem trzech wieków. O dziadku wiem jeszcze i to, że był inwalidą wojennym z 1921 r. – wojny polsko – bolszewickiej (1919-1921). Gdy skończył 79 lat, przyszli do niego urzędnicy PRL-u i sprawdzali – zniszczenie skóry dłoni – czy aby na pewno nie pracuje, bo z okazji urodzin należał mu się jakiś mały dodatek do renty. A dziadek miał problem nawet z wejściem na pierwsze piętro. Na wojnie 21 r. stracił jedno płuco. Jeśli coś nieściśle piszę, to dlatego, że to wspomnienia wzięte z pamięci dziecka. Ale coś jest na rzeczy. Dużo.

Kraków jak wszystkie miasta na świecie – najpiękniejszy jest wiosną, latem, wczesną jesienią, gdy na drzewach są jeszcze liście, a jeśli zimą, to tylko wtedy gdy pokryty jest świeżym śniegiem. Miesiące szarości i ponurości zostawmy stałym mieszkańcom.

Wszystko zależy od tego co już się w mieście widziało. Ja witam się z Krakowem zawsze tak samo. Wychodzę z Dworca Głównego, przechodzę przez przejście podziemne w kierunku Teatru im. Słowackiego, idę dalej i widzę: Brama Floriańska, przez nią Barbakan, Kościół Mariacki, rzut oka przez ulicę Sienną na Mały Rynek, Kościół św. Wojciecha, Sukiennice, przy Brackiej konstatuję z radością, że dziś nie pada deszcz (przypominam – Grzegorz Turnau), Wiślna, Planty Krakowskie – spojrzenie w lewo z alei Plant na Wawel (widziałam ten kadr na obrazie Wyspiańskiego, ale to było zimowe ujęcie), teraz – spojrzenie w prawo Collegium Novum, ja mijam jeszcze Filharmonię Krakowską, bo idę ulicą Zwierzyniecką w kierunku mostu Dębnickiego, by przejść na drugą stronę Wisły, ale jeśli ktoś ma gdzie indziej nocleg, pod Filharmonią może zatrzymać się na przystanku tramwajowym i stąd jechać do miejsca zakwaterowania. Od wyjścia z pociągu minęło co najwyżej 20 minut. Miasto zostało powitane. Już tą częścią nie musimy się zajmować. Wszystko co stało przed wiekami, stoi nadal. Wiemy gdzie jesteśmy. Ale czy na pewno?

Jak skok nurka

6 km od Rynku Głównego w Krakowie jest akwen, który widząc na dobrym zdjęciu, rzadko kto przypisałby Polsce, a co dopiero miastu. Spod Wawelu jest do niego jeszcze bliżej. Zalany w 1990 roku kamieniołom Zakrzówek
1
wchodzi w skład Parku Krajobrazowego Skałki Twardowskiego. Zalew ma około 12 hektarów, a głębokość dochodzi nawet do 32 metrów. Widoczność pod wodą – jak zapewniają nurkowie, którzy mają tu swoją bazę i ośrodek szkoleniowy, i można obserwować ich z góry – jest równie rzadka jak sam zbiornik wodny. Jak sprawdzili, w listopadzie i grudniu widoczność pod wodą wynosi 20 metrów, a w lecie w zależności od zakwitu wody, waha się od 5 do 10 metrów. Kamieniołom, którego ściany przekraczają 40 metrów wysokości powstał w wyniku eksploatacji wapieni jurajskich dla Zakładów Sodowych w Borku Fałęckim. Ze skał górujących nad Zakrzówkiem rozciąga się piękna panorama na Kraków. Jak na dłoni widać Wawel, klasztor na Skałce i inne znane miejsca. Latem kąpią się tu śmiałkowie, ale tego nie polecam. Ludzie skacząc do wody rozbijali się tu już nie raz o skały lub po prostu się topili. Ale miejsce koniecznie trzeba zobaczyć. Zachęcam, by podejść do niego od strony Skałek Twardowskiego, które są północnym fragmentem wzgórza zrębowego Krzemionek Zakrzowskich (to nazwa miejsca, w którym jest opisany wyżej zalew). Z Rynku Dębnickiego (po drugiej stronie Wisły, naprzeciwko Wzgórza Wawelskiego) można dojechać do Skałek autobusem 112 (19 minut). Choć oczywiście można też do nich dotrzeć od strony zalewu. Skałki leżą na terenie zapadliska przedkarpackiego, utworzonego w epoce trzeciorzędu u stóp formujących się w tym czasie Karpat. Zbudowane są z wapieni jurajskich. Na nagich skałach widać żłobki i żebra krasowe, wiele jest jedno i dwumetrowych lejów i wiele jaskiń, w tym największe: Jaskinia Twardowskiego i Jaskinia Jasna. To wschodni skraj Bielańsko-Tynieckiego Parku Krajobrazowego. Skałki Twardowskiego intensywnie wykorzystują krakowscy wspinacze. Jest tu dużo dróg wspinaczkowych wyposażonych w stałą asekurację. O tym jak wielu po nich się wspinało niech świadczy to, że powierzchnia skał wzdłuż dróg jest już wyślizgana, jak kamienne deptaki w Dubrowniku.

Prawy brzeg Wisły pod prąd

W Krakowie z wyjątkiem kilku wspaniałych nowych gmachów – jak np. Muzeum Tadeusza Kantora i siedziby Ośrodka Dokumentacji Sztuki Tadeusza Kantora „Cricoteka” (choć i on przecież stanął na terenie nieczynnej, zabytkowej elektrowni przy ul. Nadwiślańskiej, nad starą zabudową) – wszystko jest zabytkowe. Jeden z moich ulubionych, choć młody, to wały przeciwpowodziowe usypane w XIX wieku. Idąc nimi z nurtem Wisły lub pod prąd, prawym brzegiem lub lewym, mijamy czasem znane czasem nieznane miejsca (w zależności od tego jak często podczas pobytu w Krakowie odchodzimy od dwóch popularnych wodopojów: Rynku Głównego i obrębu Plant Krakowskich czy Placu Nowego na Kazimierzu i uliczek biegnących między synagogami). Tym razem odwiedzam na starcie „Mangghę” (Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej), ale tylko po to, by napić się dobrej zielonej herbaty parzonej w czajniczku. „Manggha”, której powstanie zainicjował Andrzej Wajda, by znaleźć miejsce na zbiory przedmiotów japońskich kolekcjonowanych przez Feliksa Jasieńskiego, żyje w architektonicznej harmonii z Wawelem, który ma naprzeciwko siebie. 2
Oczywiście to moje zdanie. Są tacy, co sądzą inaczej. Po herbacie idę pod prąd Wisły, prawym brzegiem. Od mostu Grunwaldzkiego,

3 pod mostem Dębnickim aż do budki policji wodnej można iść tuż nad wodą, ale przy budce, trzeba wejść na szczyt wału. Przed starym dworkiem 4
jest wejście do małego, ale urokliwego parku Dębnickiego. Choć nazwa mocno na wyrost, miejsce ładne, z ławeczkami i mostkami, które po wizycie w „Mangghdze” mogą nam się kojarzyć z Japonią. Droga na spacer po wale przeciwpowodziowym jest ładna, ale co ważniejsze, to te cudowności, które z tej perspektywy widzimy na drugim brzegu! Malownicze ujście Rudawy a po jego lewej stronie jeden z piękniejszych kadrów na klasztor Norbertanek i Salwator. U stóp klasztoru widać jamę w skale. Zawsze do niej zaglądam, bo czasem ktoś w niej mieszka. Obraz Salwatora nam się zmienia w miarę posuwania się naprzód. Na jego wzgórzu tarasowo wznoszą się stare wille
(w jednej z nich mieszkał Ludwik Jerzy Kern – poeta z ostatniej strony starego „Przekroju” Mariana Eilego). Gdy już dojdziemy do mostu Zwierzynieckiego może nas kusić, by iść dalej, wałami aż do Pychowic czy jeszcze dalej do Tyńca albo choćby na Skałki Twardowskiego, bo stąd już są o rzut kamieniem, ale tym razem wejdźmy na most Zwierzyniecki, by stanąć na nim pośrodku. Tak, by z lewej strony widzieć Salwator, z prawej Dębniki, nad którymi góruje zielony krzyż na nie najpiękniejszym może kościele św. Stanisława Kostki, ale przecież to w nim Karol Wojtyła wymodlił swoje kapłańskie powołanie, a na wprost zakole Wisły pod Wawelem. Gdy na to wszystko patrzę, zawsze czuję, że życie jest piękne i szkoda go marnować np. na telewizję (nie robię tego już od pięciu lat). Z mostu schodzę w prawo i znów obraz niezwykły, jakich więcej jest na południu Europy niż w Polsce. Ulica trochę biegnie pod górkę, więc nie widać co kryje się za żółtawą ścianą z przejściem uwieńczonym łukiem. Gdy już do niej dojdziemy, okaże się, że to część zabudowy klasztornej, którą podziwialiśmy z naprzeciwka przez rzekę. Po lewej stronie ostro w górę biegnie ulica Waszyngtona (wymawiana z angielska a nie jak Plac Wilsona w Warszawie), jedna z piękniejszych ulic w Krakowie. Prowadzi na wzgórze św. Bronisławy. I trzeba się na nie wspiąć. Po lewej mijamy drewnianą bardzo starą kapliczkę, po prawej kościół, piękne stare domy krakowskie, cmentarz salwatorski, na którym spoczywa wielu wielkich ludzi. Warto wejść i przejść w lewo na skraj cmentarza, by przy dobrej widoczności zobaczyć góry, ale tak czy siak zawsze widok jest niezwykły. Potem trzeba wrócić na aleję Waszyngtona i piąć się wyżej. Po obu stronach alei rosną stare okazałe kasztany, które chronią przed wiatrem i nadmiernym słońcem. U szczytu wzgórza jest fort Kościuszki (tu też siedzibę ma pierwsza polska prywatna stacja radiowa RMF) a jeszcze wyżej kopiec Kościuszki, który choćby resztkami sił warto zdobyć, by posiąść kolejną panoramę tego niezwykłego miasta. A potem trzeba zejść ze wzgórza na dół. Można na różne sposoby, ale polecam zejść tą samą aleją, bo jak mówiłam – najpiękniejsza. Turystom z duszą zdobywców przypomnę, że w Krakowie są jeszcze trzy inne stare kopce: Krakusa, Wandy i Józefa Piłsudskiego. I na każdy warto się wybrać.

Lewy brzeg Wisły z nurtem

Na początek koniecznie trzeba kupić kłódkę i mieć ją przy sobie. Spod Wawelu a może z zacumowanego u jego stóp statku,
5
na którym zwłaszcza w upał dobrze jest posiedzieć nad zimnym napojem i poczuć chłód wody, tym razem proponuję spacer z biegiem Wisły.
6
Lewym wałem przeciwpowodziowym. Miniemy most Grunwaldzki, klasztor i kościół na Skałce z kryptą zasłużonych. Niestety z drugiego brzegu będzie nas straszyć szkaradność największa na świecie, martwy hotel, do tego z czasów kiedy nic ładnego nie budowano (
który oby turyści zaczęli rozbierać, niech każdy skubnie kawałek na pamiątkę). Więc zamiast weń się wpatrywać lepiej odwrócić głowę w lewo lub spojrzeć do przodu, Bulwar Inflancki przejdzie w Bulwar Kurlandzki, a gdy po drugiej stronie Wisły dostrzeżemy ujście rzeki Wilgi trzeba wzmóc czujność, bo niedługo pojawi się pieszo-rowerowa kładka Ojca Bernatka, 7
na którą chcemy wejść. To na niej przypniemy kłódkę,
8
tak jak zrobiło już wielu przed nami, Jest to bowiem kładka miłości i podobno, gdy zamkniemy uczepioną na niej kłódkę i wrzucimy kluczyk do Wisły, to miłość trwać będzie wiecznie. Myślę jednak, że można też przypiąć ją we własnej intencji. Na kładkę można też wejść wprost z ulicy Mostowej, czyli z krakowskiego Kazimierza. Ale ja pragnę pokazać, że dróg jest wiele w Krakowie i wszystkie prowadzą w dobre miejsca. Przechodząc nad rzeką, gdy spojrzymy po skosie trochę w lewo ujrzymy niezwykły gmach Muzeum Tadeusza Kantora
9

10

11

i już będziemy wiedzieć jak dotrzeć na Nadwiślańską.

Wakacje w Krakowie?

Do tej pory oddawaliśmy się tylko zwykłym weekendowym spacerom, kilkudniowym wypadom do Krakowa na festiwal, na wystawę, o której wszyscy mówią, na koncert. Spaliście choć raz w Good Bye Lenin Hostel na Joselewicza? Jeśli nie, to wiele jeszcze przed wami. Gdy zaplanujecie w Krakowie dłuższy pobyt, to przypomnę, że stąd pożyczonym rowerem można dojechać na skraj jury krakowsko-częstochowskiej, czyli do Parku Krajobrazowego Dolinki Krakowskie (13 km), lub może już nie rowerem do Ojcowa (ok. 30 km), Pieskowej Skały (ok. 30)
12 13 14 15 16
Tyńca (12 km), Wieliczki (14 km). Polecam też kopalnię w Bochni (42 km). Bardziej się w niej boję zjeżdżać pod ziemię w małej rozklekotanej windzie. Do tego, widząc mój strach, zawsze ktoś z obsługi nie omieszka powiedzieć po zatrzaśnięciu za mną drzwiczek „może tym razem nie spadnie”. Ostatnio zjeżdżałam na dół, by zobaczyć zawody brazylijskiego ju-jitsu. Super przystojni zawodnicy. Tylko, że ci bardziej doświadczeni mają kalafiorowate uszy. Nawet nie wiedziałam, że coś takiego istnieje. Nie na darmo mówią, że podróże kształcą.

GALERIA KRAKÓW