Od dwóch dni deszcze. Nie tylko rośliny, ale i wróble mają powód do radości. Od ponad 20 lat te niepozorne ptaszki są w Polsce pod ochroną. Podobno życie im utrudniła masowa termomodernizacja budynków, co doprowadziło do zmniejszenia liczby miejsc lęgowych. Tym bardziej mnie cieszy ich zbiorowa kąpiel.
To Rózia z Łazienek Królewskich w Warszawie. Właściwie nie wiadomo skąd się tu znalazła, ale jest już stąd. Po raz pierwszy zobaczyłam ją w 2009 roku. Wyjechałam do Krakowa na weekend, a po powrocie Tadeusz opowiadał mi, że mignął mu na spacerze daniel. – Ach, daniel? – żartowałam z niedowierzaniem, sugerując, że musiał mieć jakieś zwidy pod jakimś wpływem. Wtedy też była zima. Tyle, że więcej leżało śniegu. Wciąż świeżego. Na spacerach szukaliśmy śladów daniela. W końcu po trzech-czterech tygodniach wytropiliśmy sarnę. Jakiś mężczyzna powiedział nam, że to Rózia. Jest samotna i mimo iż sprowadzono jej koziołka, uciekł. Był młodszy od niej. Czy to przyczyna? A może po prostu nie lubił miasta? Rózia do dziś pozostała singielką. Wiosną i latem nawet w niedzielę – mimo wzmożonych odwiedzin spacerowiczów – potrafi wypuścić się w oblegane rewiry Łazienek. Kilka miesięcy jej nie widziałam. Już się o nią martwiłam. A tu, ot - jest! Cieszę się, że z nią i u niej, wszystko w porządku. Poza zimą oczywiście. Ale, to już zimy ostatnie podrygi.
Dziwiłam się swoim przyjaciołom, że z maleńkim dzieckiem mieszkają w Nowej Hucie. Były to lata osiemdziesiąte XX wieku. Wtedy jeszcze huta im. Lenina (a nie im. T. Sendzimira) zionęła wszystkimi swoimi kominami dniami, a zwłaszcza nocami. Los mnie pokarał i ja też musiałam wynająć małe mieszkanko w tej dzielnicy. Gdy otwierałam w nim okno, w pierwszym odruchu zdmuchiwałam ciężki pył z parapetu, żeby wiatr nie wdmuchnął mi go do pokoju. Po powrocie ze spaceru z leżącym nieruchomo w wózku swoim niemowlakiem, precyzyjnie zdejmowałam z jego buzi metalicznie błyszczące opiłki, żeby nie dostały mu się do oczu ani buzi.
Dziś była w Warszawie manifestacja w obronie polskiej przyrody. Nam, ale i tym co po nas, tlenu potrzeba, czystej wody i gleby. Reszta nie jest ważna. Przeżyjemy.
Gdyby jakiś polityk w swej – powszechnej próżności – potrafił tak rozłożyć ogon, mogłabym go zaakceptować. Niestety żaden nie potrafi. A choć jak każdy diabeł kitę ma, to nastroszyć tak ładnie, nie umie.
Tę anegdotę opowiedział Maciek. Tym razem nie mój syn, a mój – w pewnym sensie – zięć. To historia Kariny – w pewnym sensie – mojej „przysposobionej” dorosłej córki. Jej koleżanka zawiozła na wycieczkę gromadę małych dzieci do morskiej latarni. Latarnik zbladł, bo coś im miał powiedzieć, ale jasne było, że tych wrzasków nikt nie opanuje. I nagle „pani” dzieciom rzuciła kwestię – wcale nie krzykiem, ale donośnym głosem – „Uwaga, mam do was kilka słów”. Dzieciaki stanęły jak wryte i krzyknęły jednym głosikiem: „My słuchamy! A ty mów!
Każdemu takiego pierwszego razu życzę: najpierw lęk, później niesnaski a w trakcie i na koniec fala cudownych przeżyć, których nawet pretensje partnera nie są w stanie zepsuć.
Żagle na wiatr, ktoś krzyknął i wszyscy podnieśli wiosła do góry. Fot. Grażyna Lubińska
Kiedy w marcu Adam zaproponował nam spływ kajakowy Drwęcą, zgodziłam się dla Tad. Termin był odległy – około bożocielny. Pomyślałam, że nabiorę ochoty. Nie nabrałam, bo się bałam. Nigdy przecież na spływie kajakowym nie byłam. A jedyny raz, kiedy Tad był na mnie zły, to gdy zafundował mi pływanie kajakiem po jeziorze Solińskim.
Spływ miał zacząć się w Topielach, ale zaliczył falstart już w Warszawie. To Tad przygotowywał wszystko, bo na „niejednym spływie był” a to do tego specjalista od kadłubów. Przed wyjazdem rano spytałam czemu mamy tyle bambetli i zasugerowałam, że wystawia nas na pośmiewisko. Na to on, że „nigdy na spływie nie byłam”, a tam ludzie poza tym, że spływają, ciągle się przepakowują.
My też się przepakowaliśmy, tyle że przed wyjazdem. A potem mieliśmy problem ze znalezieniem celu. Miały to być Topiele. Na szczęście przeczytałam przed podróżą jakiegoś zaległego maila, w którym było coś o Zajeździe przy Kominku. Kiedy mijałam na 3 minuty przed zbiórką Wielki Głęboczek, po dwóch, trzech kilometrach zapytałam czy Zajazd przy Kominku nie ma związku z adresem, okazało się, że owszem – zawróciliśmy. Tad zadzwonił do Adama, który nas zaprosił na imprezę, żeby dopytać o szczegóły – okazało się, że z ważnych powodów nie przyjedzie.
To był mój wielki dyskomfort. Jak dla Cygana, który dla towarzystwa dał się powiesić.
A potem problem z rozbiciem pożyczonego namiotu, niezrozumienie kiedy się przewozi bagaż do skrytki, powrót po bagaż do poczekalni i niezabranie żarcia na pierwszy dzień spływu kajakowego .
Punkt pierwszy wyprawy : Kurzętnik –Wielki Głęboczek. Drwęca zameandrowana, jakby zaczynała już mieć świra; kukułki rozkukane, jakby dorzecze Drwęcy miało przed sobą długie lata życia. Na tym odcinku rzeki, nie widziałam ani jednego człowiek na wodzie, ani nad nią.
Wąskie gardła na Drwęcy i zatory. Fot. Grażyna Lubińska
Wieczorem było ognisko z kiełbasą i przyprawami (ketchup lub musztarda), ludzie ze sobą od lat pływają i się znają, i lubią, są tak zżyci, że niektórzy upici a my zmęczeni więc ani się na świeżo nie zżyliśmy i nie upiliśmy – poszliśmy spać. A tu tumult wokół był ogromny, zaczęły się śpiewy i pokrzykiwania, ale szybko się dla nas ucięły. Okazuje się, że zmęczenie pokona każdy głośny rozgardiasz. Mokro i zimno było nocą, więc w namiocie na karimacie w lichym lekkim wagowo śpiworze mnie było trudno spać, psia mać. Było mi coraz zimniej aż około czwartej rano usłyszałam bełkotliwe zwierzenia przy wygaszanym palenisku . Facet mówił, że ma kłopoty z osiemnastoletnią córką i powtarzał, że każdy planuje swe życie idyllicznie. A potem sprawy się komplikują i tak nie jest . Spodobało mi się to jak konstatacja syna Pedra (Roberta): „No cóż, mamy wolność słowa, ale lepiej uważać na to co się mówi” – powiedział wczesnonastoletni chłopak. To i ja, choćby ze względu na tę złotą myśl, nic więcej nie napiszę poza tym, co pod zdjęciami.
Fotografie własne
Kliknij, żeby powiększyć zdjęcie
To był nasz pierwszy pasażer albo pasażerka, bo ważki, to owady dymorficzne płciowo. Pozostałe drapieżniki bezgłośnie nadlatywały i przysiadały to na kolanie, to na stopie. Te przycupnięte na stopie patrzyły mi prosto w oczy.
Samochody pozostawiliśmy na parkingu przystani w Brodnicy, do której mieliśmy dopłynąć w trzecim dniu. Wynajętym przez Wojtka – organizatora spływu – autobusem dojechaliśmy do Kurzętnika. Tu rzeka płynie dość wartko. Przez najbliższe kilometry nie ma gdzie kupić coś do jedzenia. My zapomnieliśmy wziąć przygotowany przez siebie prowiant.
Drwęca od 1961 roku jest ichtiologicznym rezerwatem przyrody.
Na odcinku od Jajkowa do samej Brodnicy, Bagienna Dolina Drwęcy jest obszarem specjalnej ochrony ptaków
Drwęca jest bezpieczna dla pstrągów, łososi szlachetnych, troci, cert, minogów rzecznych i wielu innych ryb. Mijaliśmy kilometry brzegów, niewydeptanych przez wędkarzy. Czasem słychać było plusk ryby. Pozostawały po niej jedynie kręgi na wodzie.
Drwęca zaliczana jest do łatwych szlaków kajakowych. Mimo to, trudno się na niej nudzić. Jest zmienna. Tu jej wersja leniwa.
Jeden z ponad pięciuset zakrętów, które wzięliśmy na pożyczonych kajakach w trzy dni.
Słuchaliśmy ciszy i ptaków ukrytych w szuwarach. To jest możliwe tylko wtedy, gdy zostanie się w tyle grupy.
Liczne zakręty ułatwiają słuchanie ciszy. Nawet gdy spływ liczy 30 kajaków, można zachować intymność i mieć wrażenie, że płynie się samemu.
Szuwary często zdobi kosaciec żółty. Ludzi tu nie ma, żeby go zrywać, a i zwierzęta go unikają, bo zawiera substancje trujące.
Czasem, początkujących kajakarzy zniesie w szuwary.
Jak przystało na koniec maja, łabędzie pilnują młodych.
Kilka razy przeprawialiśmy się przez wąskie przesmyki, by ominąć tamy ze zwalonych drzew. Trudność polega i na tym, że jedyne miejsce do przebycia jest wąskie, ale tuż pod wodą też leży konar, przez który trzeba się umiejętnie prześlizgnąć. Oczywiście tworzą się zatory i niektórzy – jak w mieście podczas wzmożonego ruchu – udają, że nie widzą kolejki i prą do przodu.
Kajakarze mają więcej rozwiązań niż kierowcy w korku. Biorą sprzęt w ręce i przenoszą. Lekko nie jest, ale da się.
Tuż przed przeszkodami na rzece tworzyły się zatory. Raz spotkały się trzy spływy. Na moment zrobiło się tłoczno jak w godzinach szczytu na głównych przejazdowych ulicach wielkich miast. Na szczęście nikt nie chciał płynąć w tłoku i po drodze grupy wychodziły na brzeg na kawę, by zwiększyć przepustowość Drwęcy.
Zaczajony na ptaki. Ja widziałam perkozy, bociany, pliszki, czaple, dzięcioła, kukułkę i oczywiście kaczki i łabędzie.
Tuż przed mostem kolejowym jest kanał prowadzący do jeziora Bachotek. Ta śluza była przykrą niespodzianką. Nie było wyjścia: każdy musiał wysiąść z kajaka i przenieść go na drugą stronę. Pod stopami ostre porośnięte wodorostami kamienie powalały z nóg. Upadki były bolesne, ale wszyscy przeżyli.
Grążel żółty zawsze zachwyca. Ten ma gościa – fruwającego owada. Żeby go zwabić każdy grążel wydziela bardzo intensywną alkoholową woń. Ten się nabrał i teraz musi zapylać.
Plaża przy Stepolu. Kąpiel bierze Wojtek (świetny organizator i uczestnik spływu) a jego starszy syn Franek robi mu zdjęcie.
Droga na jezioro Bachotek za nami. Przed nami tafla jeziora. I kawałek do ośrodka Stepol, którego jeszcze nawet nie widać. A tu wiatr z lewej utrudnia wiosłowanie.
Nasze kajaki już wyschły a tu do brzegu leniwie dobijają następne. Na jednym z nich siedzi biały pies.
Monty (pies) kajak lepiej znosił niż niejeden kilkulatek, który po jakimś czasie nie ukrywał znudzenia monotonią zajęcia.
Wracamy jeziorem Bachotek na Drwęcę. Po drodze mijamy wędkarzy i wędkarki.
Ujście kanału do Drwęcy.
Drwęca. Ostatnie dzikie kilometry przed Brodnicą.
Antek za każdym razem czas w kajaku umilał sobie i zarazem skracał nawet półtoragodzinną drzemką.
Lądowe dziewczyny tuż na przedmieściach Brodnicy.
W historycznym centrum Brodnicy – na prawym brzegu Drwęcy – witano nas serdecznie.
Chciałoby się powiedzieć: Strasburg an der Drewenz
Trąbka towarzyszyła nam przed dotarciem do trębaczy i po minięciu ich. Widać było i słychać, że to nie amatorzy – i nie grają za darmo.
Krzyżacka wieża zamkowa
Przystań kajakowa Zakole Drwęcy. Kajaki złożone, kapoki na kupę rzucone i wiosła ułożone. Nadciąga ogromna burza i ulewa. Dopadła nas przy odbieraniu biwakowego bagażu, który przyjechał za nami busikiem. Mimo że auta są tuż tuż, przemokliśmy do suchej nitki. Po kwadransie znów słońce.
W Puszczy Kampinoskiej motyl listkowiec cytrynek już w marcu. Fot. Tadeusz K. Kowalski
Ropuszy wyskok. Fot. Grażyna Lubińska
Dziś w Puszczy Kampinoskiej biegałam za motylami. Na słońce wyfrunęły listkowce cytrynki i rusałki ceiki. Udało się uchwycić w bezruchu cytrynka, który jest niezmiernie ruchliwym i płochliwym motylem i złapać odbijającą się od ziemi żabkę, która wcześniej długo ani drgnęła.