Tag Archives: Milanówek

Zawiozłam mojego starszego syna, Mateusza, do Milanówka. Miasta jego prapradziadków i prababci, miasta, w którym urodziła się i do czasów dorosłości żyła jego babcia, której nie poznał – moja mama. Był na tyle grzeczny , że pozwolił się zawieźć. W tym miejscu, gdzie jest amfiteatr, za moich czasów dziecięcych kiedy przyjeżdżałam do babci na wakacje do jej małego domku na ulicę Przechodnią 14, był dziki staw i lasek. Dzisiaj to jest park i miejsce zabaw dla maluchów i starszych. A że ciepło, to hulaj dusza! 2. dzień świąt Bożego Narodzenia. @015 rok, 12 stopni Celsjusza
2. dzień świąt Bożego Narodzenia. Fot. Tadeusz K. Kowalski

Zawiozłam mojego starszego syna, Mateusza, do Milanówka. Miasta jego prapradziadków i prababci, miasta, w którym urodziła się i do czasów dorosłości żyła jego babcia, której nie poznał – moja mama. Był na tyle grzeczny, że pozwolił się zawieźć. W tym miejscu, gdzie jest amfiteatr, za moich czasów dziecięcych kiedy przyjeżdżałam do babci na wakacje do jej małego domku na ulicę Przechodnią 14, był dziki staw i lasek. Dzisiaj to jest park i miejsce zabaw dla maluchów i starszych. A że ciepło, to hulaj dusza!

Pożegnanie Olka w Milanówku. Pogrzeb. Olka spotkałam znienacka. Byłam u kuzynki Doroty – wnuczki  siostry mojej babci [wiem, że w tym momencie każdy wymięka, ale stopień pokrewieństwa nie jest istotny  ] , kiedy okazało się, że mogę po zdjęcia naszych pradziadków wpaść do Olka. Męża innej kuzynki,  Bożeny.  Wtedy była w sklepie. Dziś opuszczona żona, nieszczęśliwe chucherko.
Pożegnanie Olka w Milanówku
Olka spotkałam znienacka. Byłam u kuzynki Doroty – wnuczki siostry mojej babci [wiem, że w tym momencie każdy wymięka, ale stopień pokrewieństwa nie jest istotny ] , kiedy okazało się, że mogę po zdjęcia naszych pradziadków wpaść do Olka. Męża innej kuzynki, Bożeny. Wtedy była na zakupach. Dziś opuszczona żona, wdowa, nieszczęśliwe chucherko.

Ciocia Andzia, starsza o cztery lata siostra mojej babci, nie udzielała się towarzysko. W każdym razie ja nie pamiętam, żeby brała udział w jakimś dużym rodzinnym spotkaniu. Nawet nie przychodziła do kwiaciarni mojej babci, w której tętniło życie towarzyskie. Zresztą chyba nie miała na to czasu.

Anna Miąsek (1904 - 1992), wieloletnia kioskarka w przedsiębiorstwie Ruch, w Milanówku
Anna Miąsek (1904 - 1992)

Gdy jeszcze było za oknem ciemno, około piątej rano, otwierała kiosk Ruchu przy stacji kolejowej w Milanówku od strony centrum.

To był stary kiosk. Miał się tak do współczesnych kiosków jak peerelowskie budki telefoniczne, w których nie było kabla albo słuchawki, albo jeszcze innej części, do dzisiejszego telefonu mobilnego. Kiosk miał szyny wokół szyb wystawowych i dwa razy dziennie z rana po ćmoku i wieczorem o zmroku trzeba było w te szyny wsuwać ciężkie nad wyraz, drewniane blokady podobne do wsuwanych okiennic.

Rano [dla mnie w nocy] na ogół robiła to osobiście ciocia. Jak pamięta jej wnuk Jacek, w latach od 1958 do 1970 kiosk zamykał jej syn, który odkąd Jacek zamieszkał u babci, codziennie po pracy przyjeżdżał do Milanówka, zjadał obiad i sprzedawał w kiosku aż do zamknięcia, po czym wracał do swojego mieszkania w Warszawie. Ja natomiast pamiętam, że w czasie wakacji, pewnie to było po roku 1970, wieczorem ciężkie drewniane blokady często pomagał jej wsadzić w szyny jakiś podstacyjny pijak. Faceci, którzy pili pod stacją, naprzeciwko kiosku, w którym od rana do wieczora sprzedawała ciocia Andzia, czuli przed nią respekt. A może i wdzięczność, bo jak miała dobry humor, to raczyła ich papierosami – z uszkodzonych opakowań. Zresztą nie wiem czy tylko z uszkodzonych. Jak była inwentaryzacja przeprowadzana przez pracowników Ruchu i zanosiło się na manko, moja babcia wsadzała mi w dłoń wiklinowy koszyk, z którym chodziłam na drugą stronę stacji, gdzie w kiosku Ruchu sprzedawała rodzina wujka Zygmunta, starszego brata cioci Andzi i mojej babci [było ich siedmioro rodzeństwa]. Tam wujek Jurek, syn brata cioci Andzi wsadzał mi najdroższe wówczas papierosy – Carmeny i Caro, przykrywał je serwetką, nie koronkową jak do święcenia, a siermiężną, lnianą, i ja przenosiłam towar do kiosku cioci Andzi. Chodziło o to, żeby ciocia nie straciła pracy i nie poszła, jak zwykła straszyć wnuka Jacka, „do kozy”, czyli do więzienia. Po inwentaryzacji przenosiłam papierosy z powrotem do macierzystego kiosku, niczym Czerwony Kapturek, którego nie zdołał dopaść wilk. Nikt mi nie mówił, że to tajemnica. Nie wiem skąd, ale w tamtych czasach dzieciaki wiedziały, że o pewnych sprawach się nie mówi. Jak o tym, że Rosjanie radzieccy 17 stycznia 1945 roku zabili mojego dziadka, który osierocił pięcioro dzieci.

Wejście do tunelu prowadzącego na stację Milanówek od strony ul. Krakowskiej chyba jest autentyczne, tzn. tak samo wyglądało kilkadziesiąt lat temu.
Wejście do tunelu prowadzącego na stację Milanówek od strony ul. Krakowskiej nie zmieniło się.

Zakazana miłość

Ciocię Andzię, tak jak moją babcię i pozostałe jej rodzeństwo pamiętam jako bardzo starych ludzi. Wstyd przyznać, ale ciotkę Andzię widziałam oczami „Ani z Zielonego Wzgórza”. Była dla mnie taką ciotką Diany, przyjaciółki Ani, na którą obie niechcący wskoczyły do łóżka w pokoju gościnnym. Jedyna różnica, że moja ciocia Andzia nigdy nie była bogatą kobietą. Aczkolwiek, rzeczywiście była jedną z bardziej zrzędliwych kobiet w historii świata. Ekscentryczna. Samodzielna. Zaradna. Do bólu wytrzymała w pracowitości. Dlaczego taka właśnie była? Bo miała syna z mężem swojej starszej siostry Leokadii? Gdy Leokadia, moja ciocia Lodzia wyjechała za chlebem do Belgii, jej ojciec a mój pradziadek Ignacy Miąsek oddelegował Andzię do opieki nad dziećmi siostry. I Andzia zaszła w ciążę z Władysławem, mężem Leokadii. Urodziła syna Ryszarda, zwanego w rodzinie Mirkiem, czyli drugim imieniem. Ryszard Miąsek (wujek Mirek) przyszedł na świat w Lublinie. Nie wiem, bo wnuk też nie wie, kiedy Andzia tam wyjechała czy tuż przed porodem, czy kilka miesięcy wcześniej, gdy ciąża zaczęła być widoczna. Milanówek w tym czasie, to była przecież mała miejscowość uzdrowiskowa, każdy o każdym wszystko wiedział, wszyscy wszystkim się gorszyli.

Na uboczu

Kiedy wzięłam na cel ciotkę Andzię mogłam mieć ok. 12 lat. Pomyślałam, że jest samotna, na uboczu rodziny i brak jej miłości. Żeby ktoś mi przystawiał dziś ostry nóż do szyi, to i tak nie umiem odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak myślałam. Pewnego razu zapytałam babcię, czy mogę wziąć z jej kwiaciarni kwiaty, by złożyć cioci Andzi życzenia. Siostry Andzi powiedziały, że nie warto brać kwiatków i iść do Andzi, bo jeszcze oberwę złe słowo. Uparłam się, dostałam piękny – taki jak sobie wymarzyłam bukiet — i poszłam złożyć życzenia cioci Andzi. Oj, gderała, gderała, ale łzy jej ciekły z oczu, była wzruszona, chyba mimo licznej rodziny, takich momentów nie doświadczyła za wiele. Oczywiście powiedziała, „a czego ty diablico ode mnie chcesz”. Potem jak coraz częściej w czasie wakacji do niej przychodziłam, żeby posprzedawać w kiosku (to dla mnie była nieziemska frajda) i mówiła do mnie pieszczotliwe „ty moja cholero”, kochałam ją chyba bardziej niż babcię, która takich złych słów nigdy by wobec mnie nie wypowiedziała.

Ciotka Andzia nawet jak udawała, że jest groźna, nie robiło to na mnie wrażenia. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że wujek Mirek dyrektor Zjednoczenia Produkcji i Obrotu Napojami Bezalkoholowymi, który tuż przed likwidacją wszystkich zjednoczeń przez Edwarda Gierka, sprowadził coca colę do Polski, jest nieślubnym synem cioci Andzi. Wiedziałam tylko, że jest ojcem Jacka, wnuka Andzi, którym się zaopiekowała, kiedy zachorował na chorobę Heinego-Medina (poliomyelitis).

Dom Piekarskiego miał różne adresy: przy ul. Dworskiejj, 22 Lipca czy Piłsudskiego
Dom Piekarskiego miał różne adresy: przy ul. Dworskiej, 22 Lipca czy Piłsudskiego

Zapamiętałam adres 22 Lipca 33/45. Nr 45 to numer mieszkania cioci Andzi w domu Piekarskiego. W domu tym mieszkało kilka rodzin z trzonu Miąsków i nie wykluczam, że te mieszkania komunalne załatwił im Władysław Noiński, ówczesna okoliczna szycha, mąż Leokadii i ojciec syna jej siostry, Andzi. Ciocia Andzia po wojnie, w wieku 41-42 lat ze swoją najmłodszą siostrą, Henią, która wtedy mogła mieć odpowiednio 23-24 lata przyniosły na plecach z Grodziska Mazowieckiego tzw. amerykankę, na której później ciocia przez kilkadziesiąt lat spała.

Dziś, po latach zastanawiam się, czy do końca życia kochała Władysława? Czy spotykali się np. ukradkiem? Wiadomo, że oficjalnie, z namaszczenia rodziny Władysław opiekował się swym nieślubnym dzieckiem, a potem odwiedzał swego wnuka z nieprawego łoża. Wnuk Jacek do dzisiaj pamięta, że tylko dziadek zwracał się do babci per Aniu. Czy coś nadal ich ze sobą łączyło? Mam nadzieję, że choć przez jakiś czas tak. Ale to tylko moje marzenia, bo nic na to nie wskazywało. Nikt o tym nigdy w rodzinie nie napomknął.

Babcia opoka

Gdy Jacek, wnuk Andzi, zachorował na Heine-Medine, miał ok. 5 lat. To był rok ok. 1958. Matka formalnie wyrzekła się syna. Trudno się żyło, a do tego medycyna była w powijakach. Cała rodzina Miąsków się skrzyknęła, by ratować dzieciaka.   Zrzucali się np. na rehabilitantkę, która z Warszawy przyjeżdżała, by utrzymać zdolność ruchu Jacka, mimo że większość jego mięśni została dotkliwie zaatakowana przez chorobę. Andzia matkowała wnukowi przez kolejne szczeble szkoły.

Jacek i jego rodzina wzięli ciotkę Andzię na ostatnie dwa lata jej życia do siebie, do mieszkania w bloku. Jak z nimi rozmawiam, wiem, że nawet nie rozpatrywali innego wariantu. Mówię do Jacka, „to już musiało być z Nią bardzo źle, skoro się zgodziła”. Zgadłam. Kiedy widziała, że robotnicy za oknem wyładowują węgiel i ktoś jej mówił, że nic takiego się nie dzieje, odbierała sygnał, że coś już jest poza nią. Poddała się woli wnuka i jego żony Kasi, i z nimi zamieszkała.

Osiemdziesięciosiedmioletnia ciocia Andzia Miąsek
Osiemdziesięciosiedmioletnia ciocia Andzia

Ciocia Andzia do końca swego życia zakładała rękę na rękę, jakby chroniąc się przed światem i siadała na skrawku leżanki czy fotela, jakby nie miała prawa zająć całego miejsca, które przecież zawsze jej przysługiwało. Zawsze jej przysługiwało i będzie przysługiwać więcej miejsca niż zajmowała.

 

Zapraszam do galerii:

Ciocia Lodzia kojarzy mi się z Mauricem Herzogiem – pierwszym w historii zdobywcą góry o wysokości powyżej ośmiu tysięcy metrów n.p.m. Chociaż ona pewnie uznałaby jego wysiłek za zmarnowaną energię.

W książkach o Milanówku Leokadia Noińska wspominana jest m.in. jako pierwsza listonoszka. Jeszcze zanim w miejscowości utworzono urząd pocztowy w 1924 r., Leokadia miała upoważnienie, by nosić raz w tygodniu pisma urzędowe i prywatne do Grodziska Mazowieckiego i przynosić pocztę milanowian.

W czasie II wojny światowej ukrywała przez pół roku w domu na Żwirki, w którym mieszkała z rodziną, troje Żydów – matkę z synem i córką. W kuchni, pod klapą w podłodze, w małej spiżarce. Ukrywaną trójkę nocą wypuszczała, by zaczerpnęli powietrza. Jak opowiada wnuczka Leokadii – Dorota Wojciechowska – udało im się przeżyć. W 1968 roku – jak wielu innych, wyjechali z Polski, ale odezwali się i zaprosili Leokadię do siebie. Ta jednak była już zbyt schorowana, by ich odwiedzić.

Wanda Wiśniewska, w książce „Milanówek Miejsce Magiczne” wspomina natomiast dzień, w którym jej ojciec Zygmunt Dąbrowski ps. Bohdan zorganizował akcję odbicia zatrzymanego przez Niemców ps. Siwego. Podczas strzelaniny, która się wywiązała, Niemcy – między innymi – zabili jej ojca przy posesji na ul. Krakowskiej 13. Matka, która była w pobliżu, biegła w stronę zabitego męża, ale właścicielka narożnej kwiaciarni Leokadia Noińska krzyknęła na nią kategorycznie, żeby natychmiast wracała do dzieci. I to ocaliło mamę Wandy Wiśniewskiej, jak sama nieraz opowiadała córce, bo zaraz nadjechali żandarmi niemieccy.

– Ciocię Lodzię, ponieważ była ode mnie o 60 lat starsza – zawsze postrzegałam jako starą kobietę. Gdy byłam u babci na wakacjach w Milanówku i przesiadywałam z nią w jej kwiaciarni, ciocia Lodzia wpadała po drodze skądś dokądś, witała się i pędziła dalej. Zapamiętałam ją jako niewysoką, drobną kobietę, lekko przygarbioną (pewnie miała osteoporozę, o której wtedy nikt nie wiedział albo nie mówił i nie pisał o niej), z siwymi włosami spiętymi w kok – włosami, jak to u Miąsków, pofalowanymi – zawsze w kolorowej (często w odcieniach żółci z zielenią, ale na pewno w kolorach świetlistych) bluzce, na ogół z żabotem i zawsze z broszką z kameą u szyi (no dobrze, nie zawsze, na zdjęciu ma akurat inną, ale zawsze broszka była).

Leokadia Noińska (1898-1979)
Leokadia Noińska (1898-1979)

Zachowało się też zdjęcie mojej babci Ireny – siostry Leokadii – z tą samą broszką, bo dostała ją w spadku po siostrze.

Irena Zaranek, młodsza siostra Leokadii z kameą po siostrze.
Irena Zaranek, młodsza siostra Leokadii z kameą po siostrze.

Kiedy spotkałam się z moją bliską kuzynką Ulą, by porozmawiać o historiach rodzinnych i wspomniałam o tym, jak pamiętam naszą ciocię Lodzię, Ula wstała, wyszła z pokoju, po czym po chwili przyniosła tę właśnie broszkę!

Broszka ta przebyła długą drogę: od cioci Lodzi, po jej siostrę Irenę, córkę Ireny - Teresę - do Uli, córki Tersy, która ją teraza ma.

Okazało się, że po śmierci naszej babci Ireny Zaranek, broszka trafiła do jej córki – Teresy Zarzyckiej, a gdy ona umarła, poszła w ręce z kolei jej córki – Uli.

Jeszcze w Krakowie, gdy podziwiałam na wystawie Desy lub komisu starą biżuterię, zawsze w pewnej chwili przechodził mnie dreszcz po plecach, gdy próbowałam odgadnąć jaką historię błyskotka ze sobą niesie? Czy nie ma w niej tragedii wojennej? Obozowej? Ta kamea jest jednak po prostu starą pamiątką w zwykłej – i pod pewnymi względami niezwykłej – rodzinie Miąsków.

Gdy jako dziecko bywałam w kwiaciarni babci i witałam się z ciocią Lodzią, ona się do mnie uśmiechała, ale chyba nigdy o nic nie pytała. O przepraszam, może czasem o to, jak się czuje moja mama – jej siostrzenica. Zwykle biegła załatwiać sprawy ważniejsze niż te, o których mogła jej powiedzieć dziewięcioletnia czy jedenastoletnia dziewczynka z Krakowa. Zapamiętałam, że do zwiewnych żabotów i broszki z kameą na ogół była ubrana w czarne lub ciemnoszare spodnie. To był koniec lat 60. Początek lat 70. XX wieku. Pamiętam też jej czarne buty, moim zdaniem męskie i dużo za duże, nawet wydaje mi się, iż słyszałam, że to buty jej męża lub po nim, ale dziś, gdy spotykam się z wnuczką Leokadii, Dorotą, ona mówi, że to były buty ortopedyczne, bo jej babci bardzo doskwierały haluksy.

 Więzy krwi

Gdy zadzwoniłam do wnuczki Leokadii, Doroty, żeby się umówić, przedstawiłam się jako wnuczka Ireny Zaranek (siostry jej babci). Moje imię i nazwisko nic by jej przecież nie powiedziało. Nawet nie byłam pewna czy kiedykolwiek się spotkałyśmy (z późniejszej rozmowy wynikło, że tak, w kwiaciarni, miałyśmy już swoje młode, ale dorosłe lata). Po tym jak umówiłyśmy się na spotkanie w Milanówku w domu Doroty, wyszła na ulicę, żeby mną pokierować, bo nie mogłam trafić. Pomachałam na powitanie komuś, kto się pojawił z dala na chodniku, ona odpowiedziała podobnym gestem. Im bardziej się zbliżałam do niej , tym bardziej mi się chciało śmiać. Oto spotykają się wnuczki sióstr. Jedna już babcia, a druga babcia potencjalna. Szybko zrobiło się tak, jakbyśmy się znały zawsze.

Kiedy dołączyła do nas na chwilę córka Doroty, Iza ze swoją kilkumiesięczną córeczką Hanią, Dorota przedstawiła mnie: „a to twoja ciocia”. Iza pocałowała mnie w policzek i to było miłe, ale też pomyślałam o kole ludzkich historii. Mnie też bowiem podczas wakacyjnych pobytów w Milanówku co rusz babcia w kwiaciarni mówiła, że ktoś, kto wszedł jest moją ciocią, wujkiem, kuzynką lub kuzynem i ja witałam ją lub jego pocałunkiem w policzek. Ci liczni nieznajomi, którzy byli rodziną, mnie konsternowali. Nie mogłam się połapać kto jest kto. Łatwiej było im tu na miejscu w Milanówku, ja tylko przyjeżdżałam raz w roku na wakacje. A tu rodzina, to nie tylko byli najbliżsi, ale wszyscy pochodzący od wspólnej prababki. Czasem trudno wyjaśnić kim ci ludzie są dla siebie, ale oni siebie traktują jak rodzinę. To niewątpliwie zasługa córek mojej prababki, sióstr: Leokadii, Anny, Ireny, Zofii i Henryki.

Dzieci sióstr mają jednego ojca

To, że najstarsza siostra mojej babci, Leokadia Noińska, urodziła się w 1898 roku we wsi Góry, powiecie Mińsko-Mazowieckim, jest pewne. Zachowało się niedokończone CV mojej cioci-babci, wtedy zwane „życiorysem”. Leokadia napisała, że pochodzi z rodziny rolniczej. Ale też pisała ten życiorys w czasach, kiedy lepiej było napisać „z rodziny rolniczej” albo „robotniczej” niż ziemiańskiej. Napisała, że gdy miała 5 lat – jej rodzice, Aleksandra i Ignacy Miąsek – przenieśli się do miasta i ojciec zajmował się drobnym handlem. W 1913 roku skończyła miejską szkołę w Mińsku Mazowieckim. A że było w domu ciężko, czworo młodszego rodzeństwa, piąte w drodze, w piętnastym roku życia musiała zacząć zarabiać pieniądze. Pierwszą pracę dostała w Warszawie w firmie [Wojcienko (?) – nieczytelne], jako pomoc sklepowa. Po wybuchu pierwszej wojny światowej wróciła do domu i w 1915 lub 1916 roku zorganizowała szkółkę we wsi Duchów w powiecie Mińsko-Mazowieckim. Wtedy zetknęła się z ruchem robotniczym. Należała do kółka dramatycznego w Kałuszynie, gdzie spotykali się ze sobą młodzi ludzie o socjalistycznych poglądach. Tam też poznała swego męża Władysława Noińskiego. W 1920 roku za swe lewicowe poglądy trafiła do aresztu, ale z braku dowodów wypuszczono ją. Przez 5 lat, aż do chwili aresztowania jej męża Władysława – więźnia politycznego – ukrywała się razem z nim – pod nazwiskiem Molińscy. Władysław zmienił nazwisko, żeby uniknąć więzienia. Ale mimo to, w styczniu 1925 roku aresztowano go. Leokadia została sama, bez pieniędzy, z dwojgiem malutkich dzieci. Hanka miała dwa lata a Tadek sześć miesięcy. Żeby wyżywić dzieciaki, pracowała, gdzie popadło: a to w kiosku gazetowym w Milanówku, a to u Baudenga, w piekarni, a jak tylko pojawiła się okazja, pojechała do Belgii, gdzie przez rok sprzątała, myła podłogi i paliła w piecach.

Leokadia przed wyjazdem do Belgii z córką Hanką i synem Tadkiem
Leokadia przed wyjazdem do Belgii z córką Hanką i synem Tadkiem

Nadszedł jednak wielki kryzys światowy i musiała wrócić do Polski, gdzie też nie było pracy. Do tego okazało się, że gdy była w Belgii jej mąż Władysław miał romans z jej młodszą siostrą Anną i ta zaszła w ciążę. Jej syn Mirek urodził się 1930 roku. Przez całe życie, odkąd o tym wiedziałam, zastanawiałam się jak mogły żyć w tym małym przedwojennym kurorcie dwie siostry z jednym ojcem swoich dzieci? Jak się czuły?

Ojciec dzieci dwóch sióstr

Władysław Noiński, ojciec dzieci dwóch sióstr

Odpowiedział mi na to pytanie niedawno Jacek, wnuczek Anny, matki nieślubnego Mirka. Otóż Ignacy Miąsek, głowa licznego rodu, w tym ojciec obu sióstr związanych dziećmi z jednym mężczyzną, wezwał wszystkich na posiedzenie rodzinne i gdy już się usadowili, powiedział: „dopóki nie dojdziemy do porozumienia, nie pogodzimy się, nie podejmiemy wspólnie decyzji co w tej sytuacji zrobić, nikt stąd nie wyjdzie”.

To, co kto wtedy powiedział, wykrzyczał czy nawet wyrzygał, poszło w zapomnienie. Stanęło na tym, że Leokadia z dwójką swoich ślubnych dzieci zostaje z mężem Władysławem, a Annie cała rodzina pomoże wychować syna Mirka. Szczególnie w tym wychowaniu miał uczestniczyć mąż Leokadii a ojciec też Mirka – Władysław Noiński. I uczestniczył.

– Po latach, co dobrze pamiętam, żadne siostry się tak mocno nie przyjaźniły jak one – opowiada Jacek. – Leokadia jak miała problem, przychodziła z nim najpierw do Anny.

Jacek miał kilka lat, gdy podczas zabawy z innymi dzieciakami z rodziny, w willi Stefanin, wołał na męża Leokadii, jak inne dzieciaki „wujku”. I ktoś – nie pamięta już kto – powiedział „Jacek, to twój dziadek”, „mów mu >>dziadku<<”. – Byłem strasznie dumny z tego powodu. Bożena – nasza kuzynka, wnuczka Zygmunta, mogła mu mówić tylko „wujku”– opowiada Jacek Miąsek.

Pamięta też jak podczas jednej z wizyt dziadek do babci zwrócił się per „Aniu”. W całej rodzinie wszyscy do niej i o niej mówili „Andzia”, „Andziu”, „Andzi”. A tu tak ładnie, „Aniu”. – To było dla mnie niezwykłe – wspomina Jacek.

A ja pamiętam opowieść mojej babci – według ówczesnego nazewnictwa „prywatnej inicjatywy” od 1945-6 roku – która po śmierci Władysława Noińskiego pojechała do Grodziska Mazowieckiego, a potem do Warszawy szukać żałobnych czarnych płaszczy dla sióstr – matek dzieci zmarłego Władysława. Niestety udało jej się kupić tylko jeden czarny płaszcz. W roku 1972 roku w Polsce, jak w innych krajach-satelitach Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich (ZSRR) nie było łatwo kupić coś, co w danej chwili było potrzebne. Przyjechała więc do Milanówka z jednym czarnym płaszczem i zadecydowała: „w takiej sytuacji, w czarnym płaszczu na pogrzeb pójdzie prawowita żona”.

Kobieta, która żadnej pracy się nie bała

Po powrocie z Belgii, w czasach kryzysu, Leokadia wymyśliła, że będzie zarabiać na handlu. Najpierw sprzedawała gazety na ulicach Milanówka, a później „dzięki pomocy dobrych ludzi” (szczegóły nie są znane) założyła stoisko kwiatowo-owocowe (potem, to była pierwsza kwiaciarnia mojej babci – jak mówią, ci co ją pamiętają „kwiaciarnia Zarankowej”).

Leokadia, właścicielka pierwszej kwiaciarni w Milanówku
Leokadia, właścicielka pierwszej kwiaciarni w Milanówku

Leokadia swój kiosk prowadziła od 1930. W tym czasie sama też chowała dzieci, bo jej mąż Władysław siedział w więzieniu za mącenie ludziom w głowach socjalizmem. W pierwszych dniach wojny Władysława wypuścili z więzienia i razem jakoś udało się rodzinie przetrwać. W 1946 roku Leokadia współzakładała Koło Ligi Kobiet w Milanówku, któremu przez dwa i pół roku przewodniczyła. Gdzie tylko się dało, powoływała Koło Ligi Kobiet. Po siedemdziesiątce była równie ekstremalna jak jej dzisiejsze równolatki.

 

Trzecia od Prawej, siwa z koczkiem na głowie, to Leokadia Noińska
Trzecia od prawej, siwa z koczkiem na głowie, to Leokadia Noińska

Zamiast jednak wkładać na głowę moherowy beret, chwytała w dłoń sztandar Ligi Kobiet i pomagała babom w ich codziennym życiu. Nie modlitwą a żmudnym obchodem urzędów, które los tych biednych bab trzymały w garści. Ponieważ wyrzucona drzwiami, wracała oknem, często dla świętego spokoju urzędnik powstrzymywał np. eksmisję lub załatwiał komuś tani dach nad głową.

Rodzinna tragedia

Miała 62 lata, kiedy Jacek, siedmioletni chłopak, mijał ją w przejściu podziemnym stacji kolejowej w Milanówku. Ukłonił się cioci a ona ani drgnęła. Spostrzegł, że nigdy w życiu nie była tak smutna i dziwna. Nie śpieszyła się. Właściwie ledwo powłóczyła nogami. Potem usłyszał o czym rozmawiają wszystkie ciotki. Otóż syn cioci Lodzi (Leokadii) – Tadeusz Noiński, major Wojska Polskiego, który w tym czasie zasiadał w zarządzie klubu sportowego Legia, 6 lutego 1960 roku uczestniczył – jako współorganizator – w międzynarodowym turnieju bokserskim Polska – ZSRR.

Fotografia jest z innego meczu, w Jugosławii, ale to wciąż Tadek Noiński sprzed wypadku
Fotografia jest z innego meczu, w Jugosławii, ale to wciąż Tadek Noiński sprzed wypadku

Podczas walki na ringu jeden z czołowych zawodników Ričardas Tamulis (za cztery lata medalista olimpijski w Tokio) złamał rękę. Wujek Tadek, syn Lodzi, jako opiekun odwoził Tamulisa karetką pogotowia na ostry dyżur. Siedział obok kierowcy, gdy taksówkarz wjechał od jego strony w karetkę. Drzwi się otworzyły i Tadeusz wyleciał z impetem na chodnik, uderzając głową o jego krawędź. To dlatego jego matka Leokadia była zdruzgotana. Obrażenia jej 35-letniego syna były ogromne. Od głowy po inne części ciała. Cudem go uratowano. Był rok 1960 i mało komu robiono trepanację czaszki. Wujek żył jeszcze po niej 18 lat, ale nie był pełnosprawny. Podczas operacji uszkodzono mu mózg. Ciocia Lodzia przeżyła swego syna – ojca trójki jej wnucząt – o jeden rok.

Leokadia Noińska do końca swoich dni z wdzięcznością wspominała Stefana Rogalewicza, który mieszkał na Śląsku a w Milanówku posiadał dom letniskowy o imieniu Stefin. Kiedy klepała biedę i pod nieobecność uwięzionego męża komunisty nie miała gdzie z dziećmi się podziać, zaproponował jej, by wprowadziła się do jego domu. Mieszkała w nim aż do śmierci. Zwykła mówić, że to dzięki Stefanowi Rogalewiczowi nie została komornicą. Była mu dozgonnie za to wdzięczna.

Jak własnoręcznie napisała w swym życiorysie, który tylko w części się zachował: „zawsze” była „podporą dla męża walczącego od 20. roku XX wieku o socjalizm”. Dziś, to moim zdaniem, skompromitowane idee, ale wtedy za takie poglądy szło się do więzienia. Ciocia Lodzia, umierając w roku 1979 – w przeciwieństwie do gen. Wojciecha Jaruzelskiego – poprosiła o świecki pogrzeb.

Choć nigdy przecież nie poznała Marcela Herzoga, gdyby ją tylko zabrał ze sobą na Annapurnę, nie tylko by z nim weszła na szczyt, ale i pomogłaby mu z niego zejść, gdy już miał odmrożone stopy. Ale z drugiej strony, może uznałaby, że nie ma na taką przechadzkę czasu.

Zapraszam do galerii:

To, co w rodzinie – ze strony mamy – przez pokolenia się powtarzało, to mundur (policyjny lub wojskowy), sport (piłka nożna, siatkówka, badminton, tenis) , alkohol (m.in. bimber) i wzajemna pomoc. Z perspektywy czasu można stwierdzić: to kobiety gwarantowały rodzinie przetrwanie. Jak zwykła mawiać – już wiele lat po śmierci ojca Ignacego – Anna Miąsek: „Ojciec, to drań był”. I tylko można się domyślać, o co jej szło.

Aleksandra Miąsek z Bankiewiczów

Aleksandra Miąsek, moja prababcia (1878-1946).  Z domu Bankiewiczówna
Aleksandra Miąsek, moja prababcia (1878-1946). Z domu Bankiewiczówna

i

Ignacy Miąsek

Ignacy Miąsek, mój pradziadek (1868-1944) - myślę, że drań. Tak mówiła jego córka Anna Miąsek i ja jej wierzę, choć nie wiem czy miała na myśli dziecioróbstwo, pijaństwo czy przemoc fizyczną. Może te kwestie się zazębiały?
Ignacy Miąsek, mój pradziadek (1868-1944) - myślę, że drań. Tak mówiła jego córka Anna Miąsek i ja jej wierzę, choć nie wiem czy miała na myśli dziecioróbstwo, pijaństwo czy przemoc fizyczną. Może te kwestie się zazębiały?

to moi pradziadkowie.

Urodzona w 1878 r. Aleksandra była o 10 lat młodsza od swojego męża, ale przeżyła go tylko o dwa lata: zmarła w 1946 roku. Z jedynej mi znanej opowieści o nich — ich wnuka Jurka — wiadomo, że Aleksandra była wyżej urodzona niż Ignacy. Czy między innymi dlatego poprosił o jej rękę? Jej ojciec miał przywieźć sporo złota z wojny rosyjsko-japońskiej, którym obdzielił swe cztery córki. W pierwszych latach małżeństwa Ignacy mieszkał z żoną we wsi Góry w powiecie mińsko-mazowieckim. Kiedy ich najstarsza córka Leokadia miała 5 lat, przenieśli się do Mińska Mazowieckiego, gdzie Ignacy zajął się drobnym handlem. W sumie urodziło im się 13 dzieci, ale tylko siedmioro przeżyło lata dziecięce. Najmłodszy z nich – Tadeusz – zginął w czasie II wojny światowej, w 1941 r. w wieku 28 lat. Zabrało go Gestapo z domu w roku 1940. Jurek opowiadał, że gestapowcy ustawili trzech wnuków Aleksandry i Ignacego: jego i jego brata Bobka oraz Mirka a także Tadeusza z rękami podniesionymi do góry pod ścianą a sami dokładnie przeszukali mieszkanie. Na koniec wzięli ze sobą Tadeusza, by wysłać go do obozu. Zginął rok później podczas przewożenia statkiem więźniów w nowe miejsce. Podczas nalotu Anglicy mieli zatopić niemiecki statek z jeńcami.

Tadeusz Miąsek (1913-1941), zginął w obozie Neuengamme w Niemczech w czasie II wojny światowej
Tadeusz Miąsek (1913-1941), zginął w obozie Neuengamme w Niemczech w czasie II wojny światowej

Tadeusz miał 28 lat. Na tablicy pamiątkowej z czarnego marmuru na milanowskim cmentarzu wykuto: Neuhamburg. Czy ktoś słyszał o takim obozie? Chyba nie. Na szczęście zachowała się karteczka, przekazana przez umyślnego, z której wynika, że Tadek był w Neuengamme (KL). Na zachowanym do dziś skrawku papieru w linię ręcznie napisano: „Podaję do wiadomości, że urna z poświadczeniem cmentarza macierzystego, jest do odebrania w Krematorjum Hamburg-Ohlsdorf, a świadectwo zgonu w urzędzie stanu cywilnego w Neuengamme. Rzeczy pozostałe po zmarłym można odebrać za pośrednictwem Policji Państwowej w Warszawie.”

Dot Tadeusza Miąska(1)

Jurek – o 15 lat młodszy bratanek – wspominał, że Tadek nie pozwalał sobie mówić ani stryju, ani wujku, co wówczas było rzadkie. Wszystkie siostrzenice i bratankowie mówili mu per ty. Tadek uprawiał gimnastykę w Polskim Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół” a w wolnym od sportu i pracy czasie, biesiadował w towarzystwie licznych znajomych.

Po weekendzie zawsze przychodził do matki Jurka – Michaliny – i prosił: – Bratowa pożyczy mi pieniądze na bilet na EKD (Elektryczna Kolej Dojazdowa), bo nie mam za co jechać do pracy.

Sześcioro dzieci Aleksandry i Ignacego znałam osobiście, a najlepiej Irenę – moją babcię, po mężu Zaranek. Pozostali to: Leokadia – dla mnie ciocia Lodzia (po mężu Noińska), Zygmunt, Anna – dla mnie ciocia Andzia, Zofia – czyli ciocia Zosia (po mężu Józefowicz) i najmłodsza z rodzeństwa Henryka – ciocia Henia (po mężu Bębeniec). Henia urodziła się mniej więcej w tym czasie co Hanka, córka Lodzi. To zwracało uwagę milanowian: w tym samym czasie w ciąży chodziła matka i córka. Różnica wieku między najstarszą a najmłodszą córką Aleksandry i Ignacego wynosiła 24 lata. Gdy urodziła jej się najmłodsza Henia, z chęcią zabierała ją na noc do łóżka, żeby mąż dał już jej spokój. – Ojciec to drań był – zwykła o nim krótko mówić po kilkudziesięciu latach córka Andzia. Pierwszy biznes założył ze swym piętnastoletnim synem Zygmuntem ok. 1917 r. Prowadzony w Mińsku Mazowieckim handel wódkami i winami wymagał od nich regularnych wypadów po towar do Warszawy. Powroty z wypraw bywały mniej regularne. Czasem nie było ich w domu nawet i dwa tygodnie. Hulali w stolicy. Nic dziwnego, że pieniądze i biznes roztrwonili. Ignacy Miąsek przeniósł się z rodziną do Milanówka i jako pierwszy zajął się w nim sprzedażą gazet.

Galeria zdjęć pozostałych (oprócz Tadeusza Miąska) dzieci Aleksandra i Ignacego Miąsków:

Wśród folderów porządkujących zdjęcia mam kategorię „obcy”. Kim są ? Czasem mają imiona i nazwiska, można określić datę, kiedy pozowali do zdjęcia, czasem na odwrocie ktoś napisał dedykację dla osoby obdarowanej. Bywa, że można jedynie odczytać pieczątkę zakładu/studia fotograficznego. Albo nic.

Co robić z takimi zdjęciami, które nie wiadomo kogo przedstawiają? W mojej rodzinie zdjęcia takie się przechowuje. Może nie na dowód pamięci o kimś, bo przecież nie wiemy kim ten ktoś jest, ale na pamiątkę osoby, która to zdjęcie z jakichś względów wkleiła do albumu lub wrzuciła do szuflady.

Zdjęcia z galerii poniżej pochodzą z szuflady Ireny Zaranek z domu Miąsek z nieistniejącego już domku przy ul. Przechodniej 14 w Milanówku. Adres pozostał, ale należy już do innej rodziny. I inni obcy zamieszkują pod nim już nie szuflady gospodarzy a zapewne twarde dyski ich komputerów.

KLIKNIJ W ZDJĘCIE, ŻEBY ZOBACZYĆ CAŁE!

Galeria zdjęć:

3 komentarze

Nie zdążyłam poznać swojej mamy. Miałam 21 lat, gdy umarła.

GL_MAMA

Studiowałam, spotykałam się z chłopakiem, mieliśmy stałą ósemkę do brydża, grywaliśmy na dwa stoły i kilkanaście butelek piw. W sumie. Góra dwie na głowę, żeby przy liczeniu punktów nikt nie tracił rachuby. Mamę zostawiałam w domu przy porannej kawie z ojcem i przy popielniczce pełnej petów. Ojciec palił sporty a mama mentolowe. Były bez ustnika, więc wsadzała je do szklanej lufki. Potem jechała z ojcem do jego warsztatu galwanizacyjnego. Do dziś pamiętam jak nauczył mnie – kilkuletnią dziewczynkę –odpowiadać na pytanie co tata robi.– Jest galwanizatorem – mówiłam, a gdy ktoś dla podtrzymania rozmowy mówił „napełnia opony powietrzem?” Oburzona mówiłam, że „nie jest wulkanizatorem tylko galwanizatorem. Pokrywa metale, metalem.” Ojciec lubił towarzystwo, bez niego nie miał motywacji do pracy. Gdy wracałam wieczorem do domu, siedzieli z mamą oboje przy stole i z miejscami przyczernianych miedzianych kółek skręcali lampki nocne i żyrandole. Mama przykręcała do końca kabli wtyczki do kontaktów. Gdy umarła, ja wieczorami przykręcałam wtyczki i zwijałam sznur w zgrabną kitkę. Na rok przed śmiercią mamy, gdy rozmawiałyśmy rano paląc papierosy – ojciec by nas obie zabił, gdyby wiedział, mnie za to, że palę a ją za to, że na to pozwala – mama powiedziała mi, że najlepiej umierać młodo. – Jak człowiek jest stary i schorowany bliscy mogą być już nim po prostu zmęczeni. I w głębi serca po jego śmierci odczuwają ulgę – stwierdziła. Rok później umarła w wieku 47 lat. W maju 1979 roku, w miesiącu w którym się urodziła, w którym kwitnie bez, jej ulubiony. Nie wykluczam, że już jej się nie chciało żyć. Starsza córka już wyszła z domu i za mąż, ja – jej zdaniem – byłam już rozpędzona na autostradzie do dobrego życia. A przecież w Polsce jeszcze nie było autostrad. Umierała krótko i intensywnie. Na raka mózgu.

O tym, że Karol Wojtyła został papieżem, dowiedziałam się od Niej. Była szczęśliwa, gdy 16 października 1978 r. wróciłam do domu. Że Polak, że krakowianin i że z kraju zza żelaznej kurtyny. Wierzyła, że to początek czegoś nowego. Moja mama ani raz nie wyjechała poza granice Polski. Nawet do Bułgarii, dokąd znajomi jeździli poopalać się i na pokątny handel. Kiedy od szwagierki Barbary, dostała w prezencie – podziękowaniu za opiekę nad dziadkami dwieście dolarów - dała mi je mówiąc, że to na nasz wspólny wyjazd do Paryża.

Zanim mama zaczęła swą obecnością motywować ojca do pracy, na jego bezwzględne, nie podlegające sprzeciwu życzenie, prowadziła mu dom i wychowywała dwie córki. Uczciwie można powiedzieć, że była beznadziejną gospodynią domową. Nie miała czasu na domową krzątaninę, bo lubiła czytać, a przy ojcu nie mogła – przyjmował to jako lekceważenie jego obecności. Gdy zamykały się za nim drzwi mieszkania, otwierała się jedna z czytanych przez mamę książek. Na dwie godziny przed powrotem ojca pospiesznie upychała np. brudy po kątach i gotowała dobre jedzenie, bo w zasadzie z tego była rozliczana.

Gdy się poznali pracowała jako księgowa na lotnisku w Radomiu. Ojciec tam służył w wojsku. Na moje pytanie pełne wyrzutu dlaczego wyszła za niego za mąż, powiedziała, że po pierwsze wydawało jej się, że już czas. Miała 21 lat. A po drugie, pewnego razu, kiedy wróciła do wynajmowanego pokoju, gospodyni przyjęła ją z kwaśną miną, bo nie tylko pokój mamy, ale i wszystkie pomieszczenia, naczynia i wszystkie zbiorniki, wanna razem ze zlewem w kuchni, wypełnione były różami. To był rok 1952. Ten, w którym latem w Radomiu pewnego dnia, w kwiaciarniach i u ulicznych kwiaciarzy zabrakło róż.

Może kiedyś wrócę do tematu. Na początek wystarczy.