Tag Archives: spływ kajakowy

Każda rzeka wydaje się podobna – tak samo mokra, tyle samo nad nią uschniętych drzew,  a w niej badyli – z bliska jednak, z kajaka, można dostrzec różnice między nimi. A Liwiec?

Liwiec w sierpniu
Zakole Liwca

Można powiedzieć, że jak zwykle ja i Tad przestrzeliliśmy. Dla właścicieli GPS-a wydaje się to pewnie prymitywne. Jednak nie ma jeszcze tak szybkiego GPS-a, który by powiedział, w którą stronę mam skręcać, zanim przejadę kilka dobrych kilometrów dalej. GPS jest spóźnionym komentatorem tego co powinnam zrobić. Za to mam żywego pilota. On też się spóźnia, ale od GPS-a jest zdecydowanie szybszy. Poza tym jest  interakcyjny, co zawsze ceniłam. Niemal przez Siedlce, ale dojechaliśmy na miejsce zbiórki. Ha!  Jak zwykle, chciałam  wcześniej wycofać się z imprezy, żeby nie robić innym kłopotu. Ale za późno było na jakiekolwiek kłamstwo. Gdy  spóźnieni dojechaliśmy, powiedziałam do naszego szefa i organizatora, czyli Wojtka: „ale nie jesteśmy ostatni”.  Tylko się uśmiechnął. Toyota zaparkowała tuż za nami. Kilkadziesiąt sekund po nas. Poza tym Wojtek naprawdę jest wyrozumiały dla uczestników spływu – pod warunkiem, że nie należą do jego najbliższej rodziny, którą najwyraźniej kocha, szanuje i jest jej oddany bez reszty bardziej niż tym, którzy pod jego wodzą płyną po rzece. No cóż, z rodziną ma jednak wyznaczoną dłuższą trasę i to wymaga silniejszego przewodnictwa.

Spod Wyszkowa do Urle

Według znaków przepłynęliśmy 60 km, ale nie chce mi się w to wierzyć. Według czasu to było ok. 16 godzin wiosłowania. Trzy zapory i tzw. przenoski – trzeba przenieść kajaki na drugą stronę zapory a każdy kajak waży co najmniej ok. 40 kg (bez wyposażenia i bagażu).

Przenoska na pierwszej zaporze w Węgrowie

Przenoska na pierwszej zaporze w Węgrowie

Po trzeciej zaporze pojawiają się mielizny – jak to powiedział  któryś z mężczyzn – "przenoszenie kajaków to nic, ale te kilka godzin, kiedy płynąłem, nie wiedząc, w którym momencie zawisnę było straszne".

Na płyciznach popych i pociąg były skuteczniejsze niż wiosłowanie. Myliłby się każdy kto by zgadywał, że na środku rzeki jest najgłębiej. Że istnieje jakakolwiek prawidłowość w występowaniu łach i mielizn.
Na płyciznach popych i pociąg były skuteczniejsze niż wiosłowanie. Myliłby się każdy kto by zgadywał, że na środku rzeki jest najgłębiej. Że istnieje jakakolwiek prawidłowość w występowaniu łach i mielizn.

Kierowcy i reszta

Kierowcy zawożą swych towarzyszy kajakowania na miejsce startu, po czym jadą kolumną – tym razem siedem aut – w dół rzeki i tam parkują. Wracają na ogół autem z przyczepą pełną kajaków do punktu ich wodowania na rzekę. Pierwsi widzą miejsce biwakowania i cumowania. Zapamiętują punkt rozpoznawczy, żeby nie przepłynąć o most czy dwa za daleko.

Zamek w Liwie
XV-wieczny zamek w Liwie

Na tym spływie były dwa takie miejsca. Pierwszy biwak pod zamkiem w Liwie w dzień XV Turnieju Rycerskiego.

Drugi u sołtysa w Bednarzach. Na jego prywatnej, nieskażonej łące. To tu podczas poszukiwań naszej przystani, wjechałam za Wojtkiem na krótką drogę prowadzącą do gospodarstwa, w którym chciał zapytać o dom sołtysa. Wycofując się, by go przepuścić, wjechałam lewym tylnym kołem do rowu. Niestety nie przewidziałam takiej atrakcji i zdjęcia nie mam.  Mężczyźni wysiedli ze swoich maszyn, Wojtek usiadł za kierownicą, trzech (chyba trzech, bo w zdenerwowaniu słabo widzę i słabo liczę) uniosło lekko auto i wyprowadziło je na prostą.

Drugi moment szczególny, to ostatni powrót po auta.  Reszta uczestników spływu czekała na nas pod kolejowym mostem w Urlach. My,  podwiezieni przez właściciela kajaków pod dom sołtysa, szliśmy ławą drogą pomiędzy lasem a łąką. Sześciu kierowców i ja – też prowadząca. Tym razem świeciło słońce. Szliśmy, jak siedmiu wspaniałych (byłoby nas tyle, ale jeden kierowca plus żona z dwojgiem dzieci wycofali się z zawodów przetrwania na spływie po pierwszym dniu, czyli po czterech godzinach wiosłowania). Byliśmy nie mniej brudni niż kowboje w trzy dni po wyruszeniu w drogę. No może ciut mniej, bo jednak na rzece się nie kurzy. Z odległości 100 metrów zauważyliśmy, że stoi nie sześć, a siedem samochodów. Ósmy właśnie się zatrzymał. Rosły facet, koło siedemdziesiątki, wysiadł z niego i patrzył z dużym niedowierzaniem na sznur pojazdów zaparkowanych na prywatnej łące tuż nad  rzeką.

– To sołtys się dziwi? – spytałam Wojtka-organizatora.

– Nigdy sołtysa nie widziałem – odpowiedział, bo przecież ważne sprawy załatwia się na telefon i mailowo.

I choć sołtysa – jak się okazało – nie spotkaliśmy, wdzięczność za gościnę pozostanie w nas dozgonna.

Zapraszam do galerii zdjęć. Kliknij, by powiększyć fotki i obejrzyj

 

 

 

 

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Przyszedł mail od Wojtka, że można płynąć z nim i jego żoną Basią spływem Pilicą. Najszybsi w zgłoszeniu mieli obiecany domek. Byliśmy z Tad super szybcy. Namiocik dla płazów przerobiliśmy na spływie Drwęcą. Można, ale jak nie trzeba? To po co!

Zawsze przed wyjazdem sprawdzam w internecie czas dojazdu. Do Białobrzegów – godzina – stało napisane. Plan był prosty: wyjechać o godzinie 7 , ale  jak to często bywa, nie udało się. Wyjechaliśmy o 7.20. Zdążyliśmy. Przy okazji odkryłam, że już nie lubię tak szybko jeździć. Mój młodszy syn w fazie uwielbiania żółwi i żartowania, że jest żółwikiem, a nim  – zapewniam – nie był, podczas jazdy próbnej nowego auta powiedział: „Żółwiki jednak nie lubią tak szybko jeździć”. I nagle po latach od tamtego zdarzenia odkryłam, że jestem żółwicą.

Tym razem na spływie był Adam i Ludka (zaprosili nas na spływ Drwęcą i nie dojechali). Wspólnie oceniliśmy architektoniczno-społeczny status domków, jeżeli tak można o nich powiedzieć. „Późny Gomułka, wczesny Gierek, a potem ekonomiczna zapaść”.   Wyższość  tych chat z pustaków nad namiotem jest taka, że stoją w nich łóżka z wygodnym w miarę nowym materacem, a dodawana do niego pościel jest świeża  i młoda wiekiem.

Wyruszyliśmy z Tomczyc. Samochód z 14 kajakami  był szybszy od deszczowej ciężkiej chmury.

Tomczyce. Start spływu Pilicą

Fot. Tadeusz K. Kowalski

Odwrotu nie było. Popłynęliśmy. Za czwartym mostem miało być mało widoczne ujście starorzecza Pilicy i droga do gospodarza–właściciela kajaków. Ostatecznym znakiem, że to tu, miało być sześć linii energetycznych. Gdyby ktoś przegapił, pozostawałby mu kurs pod prąd. Ja tego doświadczyłam z innego powodu. Na szczęście  Tad ma dobrą orientację w terenie, a ja zawsze mam oko na swoich. Nawet jak oni nie wiedzą, że są „moi”. Trafiliśmy.

Zawieszeni na badylu

To było za Osuchowem. Suniemy leniwie Pilicą, a tu Adam i Ludka wiosłują  stojąc w miejscu. Miny wskazują na jedno: coś złego się dzieje. Adam mówi, że nie ma problemu, a ja (przecież to już mój drugi spływ) myślę, że ześlizgną się z tego czegoś na co wpłynęli i ruszą z nurtem.

Po kilkudziesięciu metrach (miałam farta, że szybko myślę) postanowiliśmy z Tad zawrócić, żeby Adam z Ludką nie zostali sami.

Tad wiosłował pod prąd, ustawiał kajak, ja miałam ciągnąć za linkę na dziobie kajaka. Kajak Ludki i Adama ani drgnął, w końcu zaczął się obracać wokół niewidocznej osi. Adam powtarzał, żeby go tylko do brzegu dociągnąć, a już sobie da radę. A to było tak, jakby wskazówki zegara namówić, żeby skoczyły w bok, a nie kręciły się jak głupie w  kółko.

Naciskałam na Tad, żeby zadzwonił do Wojtka-szefa wyprawy. Nie z histerii, a  z poczucia wspólnoty. To było wbrew Adamowi i boję się, że nigdy Tadeuszowi - najbliższemu bratu ciotecznemu tego nie wybaczy. Dlaczego tak myślę? Bo jak – tak jak i wielu innym – zdarzyło nam się osiąść kajakiem na mieliźnie, to Adam – jak tylko był w pobliżu – pytał  czy wezwać pomoc.

Widziałam to wyraźnie – jak zniosło mnie i Tad w trzciny – że kawałek konara wbił się w środek kajaka tuż pod tyłkiem Adama. Ale on wciąż w to nie wierzył. Myślę, że wkurzony na nas za telefon po pomoc przeszedł do działania i przeszedł wszelkie oczekiwania Ludki. Po tym jak nie udało się wiosłem odczepić konara, wskoczył do wody,  wypchnął przeszkodę i wyprowadził kajak ze swoją ukochaną do miejsca, gdzie mógł wsiąść, by dalej czuwać nad Ludką. Ot, taka historia.

Spychanie kajaka z kawałka konara, który się wbił w dno

Fot. Grażyna Lubińska

Zmyłka

Dopłynęliśmy w dwa kajaki do Przybyszewa. Nasi już tam zacumowali. Pomyśleliśmy, że wszyscy sikają, a my nie i popłynęliśmy dalej . I dalej. I dalej. Nikt nie krzyknął, jak onegdaj w TVP Żakowski i Najsztub: „Zostańcie z nami”. W końcu telefon: wracajcie, to tu będzie obiad. Tad mówi: „wrócimy”. Ja mówię: „Olejmy ten obiad, kupimy sobie coś w Białobrzegach”. I nie ma dyskusji (pamiętajcie, że matki Adama i Tadeusza były siostrami). Wracamy. Zrywa się wiatr. Czarna chmura nad nami jest jednoznaczna. Mówię, że nie mam siły i chromolę ten obiad (słowami cięższymi niż ta chmura). Tad prosi grzecznie, aczkolwiek stanowczo, żebym odłożyła wiosło. Zgadzam się, bo nie mam siły przeciwko prądowi i wiatrowi wiosłować. Zaczyna padać deszcz. Dmie coraz mocniej. Tad wiosłuje sam i oboje stoimy w miejscu. Włączam się do gry. Jestem jak mrówka wspomagająca słonia, ale drgnęło. Powolutku przedzieramy się w górę rzeki. Ze trzy razy jeszcze prosiłam, żebyśmy odpuścili. Bez zrozumienia.  Gdy w końcu zobaczyłam most w Przybyszewie – jeszcze daleko – zapytałam czy to fatamorgana. Dopłynęliśmy. Kończyny górne od barku do dłoni mi się trzęsły, nogi drgały. Byłam wściekła i nieszczęśliwa. Ale już po godzinie odczuwałam satysfakcję.

Wojtek nasz szef – kajakowy – oczywiście. Wiatr wzmaga się. Jedna z rzecznych rzeźb. (To info dla tych, którzy nie wiedzą po co się płynie). Trzcina zwiastuje Sodomę i Gomorę dla kajakarzy. Latające nad Pilicą bociany – szczęście. Młoda rodzina.kaczek Takie domki w kolorze i wydźwięku kojarzą się z kenijskimi lepiankami. Niby słomy nie ma, mury są, a wrażenie podobne. Most w Osuchowie. Dwuwieżowy kościół w Przybyszewie. Można powiedzieć: trzciny murem stoją. Adam już nie chce się kręcić wokół niewidzialnej osi. Zaczyna działać. Ściąga spodenki. Na początku chodzi o jak najmniejsze koszty. Noga do góry, rano była myta. Próba uzyskania pozycji wyjściowej – suchej. Czasem na sucho się nie da. Chociaż to wiosło uratowaliśmy Próba wydostania się z pułapki tanim kosztem. Adam usiłuje wiosłem – jako dźwignią odczepić przeszkodę. Tak robią niektórzy faceci. Coraz rzadziej produkują ten model. rsz_dscf9259 I po wszystkim. Patafian (pies) nawet nie wiedział, że o mało co, a musiałby płynąć. Patafian utrudniający wiosłowanie.

Grill nad Pilicą, a my płyniemy.

Te dziury w ziemi, to gniazda jaskółek brzegówek.

 

Domek przy ul. Krakowskiej w Białobrzegach.Domek przy ul. Krakowskiej w Białobrzegach.

 

 

 

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

2 komentarze

Każdemu takiego pierwszego razu życzę: najpierw  lęk, później niesnaski a w trakcie i na koniec  fala cudownych przeżyć, których nawet pretensje partnera nie są w stanie zepsuć.

Żagle na wiatr, ktoś krzyknął i wszyscy podnieśli wiosła do góry. Fot. Grażyna Lubińska
Żagle na wiatr, ktoś krzyknął i wszyscy podnieśli wiosła do góry. Fot. Grażyna Lubińska

Kiedy w marcu Adam zaproponował nam spływ kajakowy Drwęcą, zgodziłam się dla Tad. Termin był odległy – około bożocielny. Pomyślałam, że nabiorę ochoty. Nie nabrałam, bo się bałam. Nigdy przecież na spływie kajakowym nie byłam. A jedyny raz, kiedy Tad był na mnie zły, to gdy zafundował mi pływanie kajakiem po jeziorze Solińskim.

Spływ miał zacząć się w Topielach, ale zaliczył falstart już w Warszawie. To Tad przygotowywał wszystko, bo na „niejednym spływie był” a to do tego specjalista od kadłubów.  Przed wyjazdem rano spytałam czemu mamy tyle bambetli i zasugerowałam,  że wystawia nas na pośmiewisko. Na to on, że „nigdy na spływie nie byłam”, a tam ludzie poza tym, że spływają, ciągle się przepakowują.

My też się przepakowaliśmy, tyle że przed  wyjazdem. A potem mieliśmy problem ze znalezieniem celu. Miały to być Topiele. Na szczęście przeczytałam przed podróżą jakiegoś zaległego maila,  w którym było coś o Zajeździe przy Kominku. Kiedy mijałam na 3 minuty przed zbiórką Wielki Głęboczek, po dwóch, trzech kilometrach zapytałam czy Zajazd przy Kominku nie ma związku z adresem, okazało się, że owszem – zawróciliśmy. Tad zadzwonił do Adama, który nas zaprosił na imprezę, żeby dopytać o szczegóły – okazało się, że z ważnych powodów nie przyjedzie.

To był mój wielki dyskomfort. Jak dla Cygana, który dla towarzystwa dał się powiesić.

A potem problem z rozbiciem pożyczonego namiotu, niezrozumienie kiedy się przewozi bagaż do skrytki, powrót po bagaż do poczekalni i niezabranie żarcia na pierwszy dzień spływu kajakowego .

Punkt pierwszy wyprawy : Kurzętnik –Wielki  Głęboczek. Drwęca zameandrowana, jakby zaczynała już mieć świra; kukułki rozkukane, jakby dorzecze Drwęcy miało przed sobą długie lata życia. Na tym odcinku rzeki, nie widziałam ani jednego człowiek na wodzie, ani nad nią.

Kajakowy spływ Drwęcą. Wąskie gardła i zatory.
Wąskie gardła na Drwęcy i zatory. Fot. Grażyna Lubińska

Wieczorem było ognisko z kiełbasą i przyprawami (ketchup lub musztarda), ludzie ze sobą od lat pływają i się znają, i lubią, są tak zżyci, że niektórzy upici a my zmęczeni więc  ani się na świeżo nie zżyliśmy i nie upiliśmy – poszliśmy spać. A tu tumult wokół był ogromny, zaczęły się śpiewy i pokrzykiwania, ale szybko się dla nas ucięły. Okazuje się, że zmęczenie pokona każdy głośny rozgardiasz.  Mokro i zimno było nocą, więc w namiocie na karimacie w lichym lekkim wagowo śpiworze mnie było trudno spać, psia mać. Było mi coraz zimniej aż około czwartej rano usłyszałam bełkotliwe zwierzenia przy wygaszanym palenisku .  Facet mówił, że ma kłopoty z osiemnastoletnią córką i powtarzał, że każdy planuje swe życie idyllicznie. A potem sprawy się komplikują i tak nie jest . Spodobało mi się to jak konstatacja syna Pedra (Roberta): „No cóż, mamy wolność słowa, ale lepiej uważać na to co się mówi” – powiedział wczesnonastoletni chłopak. To i ja, choćby ze względu na tę złotą myśl, nic więcej nie napiszę poza tym, co pod zdjęciami.

Fotografie własne

Kliknij, żeby powiększyć zdjęcie