Tag Archives: historie rodzinne

Zawiozłam mojego starszego syna, Mateusza, do Milanówka. Miasta jego prapradziadków i prababci, miasta, w którym urodziła się i do czasów dorosłości żyła jego babcia, której nie poznał – moja mama. Był na tyle grzeczny , że pozwolił się zawieźć. W tym miejscu, gdzie jest amfiteatr, za moich czasów dziecięcych kiedy przyjeżdżałam do babci na wakacje do jej małego domku na ulicę Przechodnią 14, był dziki staw i lasek. Dzisiaj to jest park i miejsce zabaw dla maluchów i starszych. A że ciepło, to hulaj dusza! 2. dzień świąt Bożego Narodzenia. @015 rok, 12 stopni Celsjusza
2. dzień świąt Bożego Narodzenia. Fot. Tadeusz K. Kowalski

Zawiozłam mojego starszego syna, Mateusza, do Milanówka. Miasta jego prapradziadków i prababci, miasta, w którym urodziła się i do czasów dorosłości żyła jego babcia, której nie poznał – moja mama. Był na tyle grzeczny, że pozwolił się zawieźć. W tym miejscu, gdzie jest amfiteatr, za moich czasów dziecięcych kiedy przyjeżdżałam do babci na wakacje do jej małego domku na ulicę Przechodnią 14, był dziki staw i lasek. Dzisiaj to jest park i miejsce zabaw dla maluchów i starszych. A że ciepło, to hulaj dusza!

Pożegnanie Olka w Milanówku. Pogrzeb. Olka spotkałam znienacka. Byłam u kuzynki Doroty – wnuczki  siostry mojej babci [wiem, że w tym momencie każdy wymięka, ale stopień pokrewieństwa nie jest istotny  ] , kiedy okazało się, że mogę po zdjęcia naszych pradziadków wpaść do Olka. Męża innej kuzynki,  Bożeny.  Wtedy była w sklepie. Dziś opuszczona żona, nieszczęśliwe chucherko.
Pożegnanie Olka w Milanówku
Olka spotkałam znienacka. Byłam u kuzynki Doroty – wnuczki siostry mojej babci [wiem, że w tym momencie każdy wymięka, ale stopień pokrewieństwa nie jest istotny ] , kiedy okazało się, że mogę po zdjęcia naszych pradziadków wpaść do Olka. Męża innej kuzynki, Bożeny. Wtedy była na zakupach. Dziś opuszczona żona, wdowa, nieszczęśliwe chucherko.

Im więcej dzieci, tym bardziej Polska je kocha. 500 zł na każde dziecko po pierwszym
Żeby był dochód i przychód, najpierw musi być dziecko pierwsze. Fot. Tadeusz K. Kowalski

Przez ten projekt nie śpię po nocach i nie, żebym kalkulowała, bo mnie ten projekt w pewnym sensie nie dotyczy (tylko w pewnym sensie), ale mam wiele pytań:

– czy pierwsze dziecko w rodzinie nie będzie poszkodowane? (bo nie planuje się na nie 500 zł prowizji rodzicielskiej). Wymyśliłam odpowiedź: Nie , bo bez pierwszego dziecka nie będzie prowizji za drugie.

– czy datek na każde kolejne dziecko (po pierwszym) jest wystarczający, by było więcej bogobojnych i pisobojnych Polaków? Też sama wymyśliłam odpowiedź: Nie sądzę, może tylko trochę wzrośnie skala dzieci z marginesu społecznego.

– czy na dzieci adoptowane też ten zasiłek będzie się należeć?

– czy tylko na białe dzieci z rodzin katolickich?

– czy tylko na białe dzieci niezależnie od wyznania?

– czy mogę adoptować kilkadziesięcioro dzieci i tworzyć coś na kształt wielkiej rodziny?

Australia Jadzi dała wszystko, co mogła dać najlepsze. To konstatacja po ponad 30 latach pobytu w niej
Australia Jadzi dała wszystko, co mogła. Molo w Whyalla

W pierwszą podróż wyruszyła jako jedenastomiesięczna dziewczynka. Rodzice na lorę wsadzili ją w listopadzie 1945 roku. Nie może więc pamiętać domu, który jej mama Władzia [z domu Wysocka] i tata Karol [mama na niego mówiła „Lolku”] Kozubowie wybudowali w 1936 roku w Stanisławowie, zwanym małym Lwowem [dziś Iwano-Frankwisk].

Od lewe Stefania Wysocka z swoją córeczką Władzią - to ta mała za stołem. W Władzia to mama Jadzi. Stefania, to babcia. Międzywojnie , XX wiek.
Od lewej Stefania Wysocka ze swoją córeczką Władzią - to ta mała dziewczynka za stołem. Władzia to mama Jadzi. Stefania, to jej babcia.

Po konferencji jałtańskiej, zgodnie z jej ustaleniami wyłoniony Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej podpisał z rządem ZSRR w sierpniu 1945 roku, umowę, w której uznał zmodyfikowaną linię Curzona za wschodnią granicę Polski. Na mocy tej umowy m.in. Stanisławów został włączony do ZSRR jako miasto Ukraińskiej Republiki Radzieckiej. Polaków wysiedlono na tzw. ziemie odzyskane.

Kiedy Kozubowie wyruszali w nieznane, najstarszy brat Jadzi, Tadzio, miał czternaście lat, średni, Miecio – ten, który przeszedł do historii rodzinnej, kiedy jako trzylatek podczas zabawy na podwórku budowanego domu wpadł do dołu z wapnem i krzyczał: „mamo, mamo, ja upadł do wafna!”– miał lat dwanaście.

Na karcie repatriacyjnej, którą w Stanisławowie dostali, po polsku i rosyjsku było napisane, że rodzina Kozubów, udaje się do „Polski, rosyjskiej republiki”. Przejazd do Szczecina trwał sześć tygodni. Ojciec z desek postawił nad Jadzią daszek, żeby deszcz jej nie moczył.

– Wiem, że ja się rodzicom po prostu przytrafiłam. Mama opowiadała mi, że raz gdy myślała, że jest w ciąży, okazało się, że jest chora. Potem dwa razy z rzędu myślała, że jest chora i za każdym razem okazywało się, że jest w ciąży. Kiedy po kilkunastu latach była już w stu procentach pewna, że jest chora, to byłam właśnie ja – żartuje Jadzia. Zawsze o sobie mówi zdrobniale, często w trzeciej osobie. Poznałam ją na wycieczce w Senegalu i Gambii. W telefonie, w kontaktach, wpisałam ją jako „australijska Jadzia” i już pewnie tak pozostanie. Tak też o niej opowiadam znajomym, którzy jej osobiście nie znają.

Padło na Białogard

Piątka Kozubów w grudniu 1945 roku dotarła do Szczecina. Ale ojciec-kolejarz nie chciał tu zostać, mimo że w zamian za stracony dom w Stanisławowie władze oferowały mu willę. Nie chciał też jechać do proponowanego mu Kołobrzegu. Kolberg (nazwa niemiecka), to była twierdza szkopów. Po bitwie o Kołobrzeg w 95 procentach zniszczona. Do tego jesienią 1945 roku wciąż zdarzała się tu strzelanina. Karol Kozub – ojciec trojga dzieci – poprosił, by jego rodzinę wysłano do małego spokojnego miasta. I tak trafili do Białogardu, poniemieckiego mieszkania przy ul. Lipowej 26, na pierwszym piętrze. Do pięciu pokoi z kuchnią wkrótce dokwaterowano drugą rodzinę, państwa Zielińskich, których rodzice trochę znali ze Stanisławowa. Józef i Wisia zajęli przy Lipowej 26 trzy pokoje, przy czym jeden szybko przerobili na kuchnię.

Jadzia do dziś pamięta solidne poniemieckie meble z ciemnego drewna, starodawny kredens na nóżkach w kształcie półkul z nadstawką z półeczkami i toaletkę z szufladą do kompletu, tzn. z identycznymi ornamentami – kwiatuszkami a przy drzwiach z kuleczkami. W mieszkaniu pozostało po Niemcach tylko to, co ciężkie, czego szabrownicy nie zdołali udźwignąć i wynieść. To, że nóżki przy kredensie były i jakie, Jadzia dobrze pamięta, bo co sobotę myła, pastowała i froterowała podłogę z desek.

W kamienicy przy Lipowej 26 na dole mieściła się piekarnia a na górze magazyn na mąkę i garownia – tzn. pomieszczenie, w którym rósł chleb przed włożeniem do pieca. Stał tam olbrzymi kocioł, w którym samo mieszało się ciasto, bo to była elektryczna mieszalnica ciasta. Z kołami zębatymi.

Z piekarni korytarzyk prowadził do mieszkania piekarza Józefa i jego żony, Sabiny. Jadzia chodziła do podstawówki z ich synem, Leszkiem. Zanim Leszek pojechał uczyć się do Technikum Ekonomicznego w Szczecinie a Jadzia została w Białogardzie, by uczęszczać do ogólniaka – pani Sabina zabierała wszystkie dzieciaki z kamienicy na wycieczki i częstowała je świeżym chlebem, bułeczkami i zakiszonymi przez siebie ogórkami.

Gdy Jadzia miała siedem lat umarł jej tata na raka przełyku. Mama nawet mówiła, że może to przez to, że gdy w czasie wojny przynosiła w Stanisławowie gorący chleb z „mieniajek” [handel wymienny] , on jadł go łapczywie, jeszcze gorący. Mama do końca swojego życia, gdy coś jej nie było potrzebne, mawiała „Ta na co to mi”, ze wschodnim zaśpiewem. Gdy tata umarł, dostała po nim niecałe 600 zł renty. To było mało na dwie osoby. Podczas studiów na Politechnice Szczecińskiej na wydziale inżynieryjno-ekonomicznym transportu, Jadzia dorabiała w studenckiej spółdzielni Bratniak. Dzięki temu zawsze miała pieniądze na swoje potrzeby. Stać ją było nawet na piękne szpilki za 465 zł. Na przykład za zlecenia w stoczni, w której wynosiła w wiadrach żelastwo z zenzy, pozostałe w niej po różnych pracach na statku. Za tak ciężką pracę była najwyższa stawka.

Szczecin

Kochała się w przystojniaku-wioślarzu. Ale on trochę maminsynek był. Jak chciała iść z nim do kina, mówił, że owszem, tylko niech „załatwi” bilety. Ze słownika Klemperera wiadomo, że „załatwić” w normalnych czasach znaczy tyle, co „kupić”. Jadzia kupowała bilety i szli do kina. Zerwała z przystojniakiem i zakochała się w Jacku. Trochę był młodszy od niej, ale inteligentny, przystojny i zachodziły między nimi silne, proste reakcje chemiczne. Jacek był albo trochę udawał, że był delikatnego zdrowia. Prawda, że sesja wywoływała u niego kamicę nerkową. Trzy lata studiował na pierwszym roku na wydziale mechanicznym. Pobrali się 8 lipca 1970 roku, kiedy Jadzia już pracowała na PKP. Gdy była w pierwszej ciąży z Radkiem, Jacek dostał skierowanie do sanatorium na kamienie nerkowe. Chciała go odwiedzić, przecież jako pracownicy PKP przysługiwały jej bardzo tanie bilety, ale Jacek piętrzył przeszkody. Tylko o pieniądze na papierosy poprosił, i o to, żeby nie przyjeżdżała. Gdy wrócił, opowiadał o świetnie ubranej dziewczynie z Huty Warszawa. Jadzi zrobiło się przykro. Ledwo wiązali koniec z końcem, oszczędzała. Pracowała przecież tylko ona, do tego była w ciąży, a Jacek studiował. Dziewczyna przysłała kartkę pocztową z pozdrowieniami dla Jacka i żony oraz list zaadresowany tylko na niego. Jadzia otworzyła go i przeczytała. Dziewczyna żałowała w nim, że jest żonaty.

W tym czasie w Polsce powstawały pierwsze ośrodki komputerowe w dużych przedsiębiorstwach i zaproponowano Jadzi pracę w jednym z nich. Wtedy mało kto miał pojęcie o informatyce. Jadzia zaliczyła trzy kursy informatyczne, odpowiednie studium podyplomowe i została analitykiem- projektantem. Wraz z innymi opracowywała na PKP komputerowy system wystawiania biletów kolejowych. Pracowali na „odrach”. To był rok 1974-1975.

Pierwsza z lewej Jadzia po raz pierwszy w życiu w ciąży. Ma się urodzić Radek. Rok 1970 w ukochanym M-2 w Szczecinie.
Pierwsza z lewej Jadzia po raz pierwszy w życiu w ciąży. Ma się urodzić Radek. Rok 1970 w ukochanym M-2 w Szczecinie. Obok Zosia i Longin K. Przyjaciele.

Jak Jadzia poszła do szpitala rodzić drugie dziecko – które zmarło – jej synek Radek miał niecałe trzy lata. Potem urodziła się Madzia. Jacek bardzo chciał, żeby Radek miał rodzeństwo. W Polsce było coraz trudniej. Puste półki, beznadzieja, rosnące niezadowolenie ludzi. Kolej miała własny system połączeń telefonicznych. Wieści tą drogą rozchodziły się błyskawicznie. Np. w lipcu 1980 roku, że kolejarze przystąpili do strajku, przyspawali lokomotywy do szyn. Że w wagonach, w których do ZSRR miały niby jechać farby załadowane były szynki, których w Polsce od dawna nie było. Była tylko rosnąca złość i odwaga. Jadzia miała takiego życia dość. Poza tym wiedziała, że wszystko może się zdarzyć. Pamiętała 1970 rok w Szczecinie. Wojsko i czołgi na ulicach. Oficjalnie mówiło się wtedy o 11 ofiarach, ale wszyscy wiedzieli, że jest ich więcej . – W 1980 złożyliśmy wnioski o wydanie paszportów pod pozorem wyjazdu na wakacje do Grecji. Wsiedliśmy na prom w Rostocku i popłynęliśmy do Trelleborga – wspomina Jadzia.

W Szwecji mieszkał już jej bliski kuzyn Jurek [syn siostry mamy]. Jurkowi udało się uciec z Polski w 1969 roku. Pewnego dnia otworzył drzwi, za którymi stał listonosz z kartą wcielenia go do wojska. Dziewiętnastolatek bez mrugnięcia okiem powiedział, że „nie ma tego pana w domu”, po czym spakował plecak i pojechał na wycieczkę do Jugosławii [wtedy do jazdy po Europie potrzebny był paszport, a do krajów zachodnich mało kto go dostawał]. Wraz z innym chłopakiem, którego poznał w drodze, odłączyli się od grupy, żeby przedostać się do Włoch. Jugosłowiańscy żołnierze pogranicza strzelali do nich, gdy na pontonie odbijali od brzegu Adriatyku. Młodzi mężczyźni nie mieli co jeść ani pić, fale były na morzu duże, ale jak później opowiadał Jerzy – absolwent szacownego wówczas Technikum Budowy Okrętów w Gdańsku, Conradinum – im było już wszystko jedno. Szczęśliwie jednak dopłynęli do Włoch. W obozie dla uchodźców Jurek poznał Czeszkę-Wilmę. Szwecja wtedy chętnie przyjmowała młodych cudzoziemców, zwłaszcza z potrzebnym na rynku pracy wykształceniem. Z Wilmą Jurek ma dwójkę dzieci: Larsa i Anę. Z czasem się rozwiedli.

Jadzia z Jackiem zostawili w Szczecinie ładne duże mieszkanie, w którego pozyskaniu pomogło im szczęście, ot, zbieg okoliczności. Otóż sąsiedzi małego mieszkanka, na które Jadzia otrzymała przydział dzięki pracy na kolei, poprosili, żeby się zamienili na mieszkanie – bez dopłaty – z ich ojcem, starszym już profesorem politechniki, który potrzebował na co dzień pomocy córki. Mieszkanie przepadło, bo Jacek nie zgodził się na zameldowanie w nim młodego małżeństwa z rodziny. Użyczył lokum swojej znajomej i gdy już było wiadomo, że właściciele dali dyla za granicę, władze przejęły je.

Zanim Jadzia z Jackiem i dzieciakami dowiedzieli się, że Szwecja ich nie chce, pozostawał nierozwiązany problem ich jamniczki, Gniewci, którą przed pozorowanym wyjazdem na wakacje musieli zostawić w Szczecinie. Teraz po suczkę wyruszyła Finka, znajoma kuzyna ze Szwecji. Przed wejściem na prom, zgodnie z planem upiła Gniewcię i tak odurzoną wsadziła do torby podróżnej. Jamniczka jeszcze w Szwecji nie mogła ustać na swych łapkach. Gdy wołana po imieniu przez swego pana podnosiła do góry łepek, spoglądała na niego wzrokiem wiernej suczki, po czym łapki rozjeżdżały jej się na boki a ona pyszczkiem ryła w siedzenie fotela.

Gdy rodzina Jadzi uciekała do Szwecji, w Polsce zostawiła jamniczkę Gniewcię. Ale wysłała później emisariuszkę, by suczkę po upiciu piwem przeszmuglowała z Polski do Szwecji. Do rodziny. Udało się.
Gdy rodzina Jadzi uciekała do Szwecji, w Polsce zostawiła jamniczkę Gniewcię. Ale wysłała później emisariuszkę, by suczkę po upiciu piwem przeszmuglowała z Polski do Szwecji. Do rodziny. Udało się.

Wkrótce okazało się, że Szwecja nie chce przyjąć do siebie rodziny Jadzi. Zaprzyjaźniona polska adwokatka zaproponowała im, że poprosi znajomego księdza w Izraelu, by sfałszował dla całej rodziny dokumenty, na których będą mogli zostać. Również Finka ponownie zaoferowała pomoc: chciała podarować Jadzi swój paszport, żeby ta mogła wpisać do niego swoje dzieci i zadomowić się. Jacek zaprotestował. „A co ja takiego złego zrobiłem, żebym miał się ukrywać na fałszywych papierach? Mam dzieci, skończyłem studia, chcę normalnie pracować i żyć” – powiedział i zaczął jeździć do konsulatu austriackiego w Malmö, by załatwić wyjazd rodziny do Wiednia. Sekretarka i konsul austriacki przejęli się losami polskiej rodziny. Niestety miała ona jeszcze tylko przez tydzień ważne paszporty, a żeby jechać przez Niemcy do Austrii, potrzebne były paszporty z co najmniej trzymiesięcznym okresem ważności. Szwedzcy policjanci wsadzili rodziców z dwójką dzieci do nieoznakowanego samochodu, bez klamek w środku i wywieźli do Kopenhagi skąd w kwietniu 1981 roku było najbliższe połączenie lotnicze z Wiedniem. To Szwecja powinna ich przyjąć, jako pierwsze państwo, do którego trafili. Zamiast tego, pomogła im opuścić jej terytorium.

Wiedeń

W Wiedniu Jadzia pracowała jak wół. Sprzątała codziennie w innym domu. Jej mąż nie potrafił znaleźć sobie pracy, która by mu odpowiadała. Dużo czasu spędzał z Martą z Krakowa, która studiowała w Wiedniu. Gdy miała jakikolwiek kłopot, na przykład zarwało jej się łóżko, chętnie je naprawiał. Przez pewien czas – Jadzia nie pamięta już jak do tego doszło – składali też zegarki dla Chinki z Hong-Hongu. Jacek odprowadzał potem Martę do następnej klatki schodowej, by pomóc jej te niewielkie ciężary nosić. Wszyscy mieszkali w kamienicy hrabiego. Z 33 mieszkań kilka zajmowali Polacy. Na dwa mieszkania przypadała jedna toaleta. Raz Hausmeisterin zagadnęła do Jadzi: „Czemu pozwalasz, żeby on z tą dziewczyną chodził zamiast ci pomagać choćby dźwigać pranie do suszenia”. Madzia nie miała jeszcze dwóch lat. Jadzia codziennie po całym dniu harówki, ręczne prała i potem znosiła w miednicy pieluchy i ciuszki z drugiego piętra, żeby powiesić je na dworze.

Raz, gdy podczas spaceru oglądali pierścionki na wystawie, Jadzia zapragnęła, kupić sobie taki z koralem. „A tobie po co pierścionek?” – spytał mąż. I zaproponował, by kupić go Marcie w podziękowaniu za to, że czasem przypilnowała małej Madzi.

Jacek w Wiedniu mało pracował. Np. odmówił naprawiania w Boże Ciało samochodu albo remontu domu za 50 szylingów na godzinę, bo za taką pracę Austriak dostawał 170 szylingów. Poza tym jak zwykle dużo chorował.

W Wiedniu Jadzia z rodziną mieszkała od kwietnia do października 1981 roku. Od początku nie zamierzali zostać w Austrii. To był jedynie przystanek, przygotowanie do dalszej drogi. Marzyli o wyjeździe do Australii. Żeby otrzymać pozwolenie na pobyt stały, trzeba było podczas badania dostać 100 punktów. Najważniejszy był wiek wyjeżdżających: nie więcej niż 35 lat, wykształcenie – oboje byli po studiach politechnicznych, zdrowie – oboje byli zdrowi, a do tego rodziny miały pierwszeństwo. Najmniej ważna była znajomość języka. Oni angielskiego jeszcze nie znali.

– Na pierwszym interview w Wiedniu, pani wicekonsul powiedziała: „w Australii z pana zawodem, żona nie będzie musiała w ogóle pracować”. Madzia podczas wizyty w konsulacie miała wtedy niecałe dwa latka. Spodobał jej się plakat z misiem koala i pani wicekonsul – Jadzia pamięta, że nazywała się Motyl i była żoną Polaka – wyszukała taki sam plakat i wręczając go Madzi powiedziała: „już niedługo zobaczysz takiego misia w Australii”. To był znak, że pojadą, że od razu zostali zakwalifikowani do wyjazdu.

Rodzina Jadzi od razu ich zakwalifikowała się do wyjazdu do Australii
Rodzina Jadzi od razu zakwalifikowała się do wyjazdu do Australii

Australia

– W Australii same dobre rzeczy mnie spotkały – mówi Jadzia i nie myśli w tym momencie o tym, jak potoczyły się jej losy i męża. Pół roku mieszkali w Sydney. Od razu dostali miejsce w międzynarodowym hostelu, w którym zakwaterowani byli też Anglicy i Holendrzy oraz zasiłek dla bezrobotnych, z którego z góry potrącano im pieniądze na opiekę medyczną i przedszkole dla dzieci. W sumie zostawało trochę forsy na papierosy dla Jacka i łakocie dla maluchów. W hostelu mieli do dyspozycji tłumaczkę. Na początek kazano im uaktualnić prawo jazdy. Jadzia swoje zrobiła w 1967 r. jeszcze jako studentka, bo Bratniak pokrywał połowę kosztów, ale przecież nigdy nie miała samochodu i w ogóle nie jeździła. W Australii za niewielkie pieniądze można było kupić auto. Przez upały szybko psuły się uszczelki pod głowicą i miejscowi takich aut się pozbywali. Z Sydney mieli przeprowadzić się do Whyalla, gdzie Jacek dostał dobrą pracę.

Whyalla nad Zatoką Spencera
Whyalla nad Zatoką Spencera

Żeby było taniej, on z synem pojechali ponad dwa tysiące kilometrów samochodem a Jadzia z córeczką, za którą jeszcze się nie płaciło za przelot, samolotem.

Jak mawia Jadzia: żadna praca nie hańbi, każda męczy

Już mieszkali w Whyalli, kiedy Jadzia znalazła super ofertę pracy w ośrodku komputerowym. Spełniała wszystkie wymogi. Podczas rozmowy rekrutacyjnej zapytali, od kiedy może podjąć pracę. Oferowali świetne warunki. Na początek 25 tys. dolarów rocznie. Dla porównania: Jacek jako inżynier kreślarz miał wtedy 23 tysiące. – Uznałam, że dla dzieci niekorzystne będą przenosiny do Adelajdy przed końcem roku szkolnego i zrezygnowałam ­­– opowiada.

Pierwsza jej praca to sprzątanie w Domu starców i pomoc przy ich kąpieli. Jacek najpierw pracował jako pomocnik rzemieślnika.

Podczas ubezpieczania ich rodzinnego domu agent ubezpieczeniowy zaproponował Jadzi pracę dla tej samej AMP. – Zmuszało mnie to do intensywnej nauki języka i to było świetne. Żeby sprzedać produkt, trzeba go umieć dobrze zaprezentować – opowiada. – Nieźle też zarabiałam, ale wytrzymałam jako agent ubezpieczeniowy tylko pół roku. To nie dla mnie wciskać ludziom ubezpieczenie, kiedy wiem, że ich nie stać – mówi. Zrezygnowała z tej pracy, kiedy w biurze pośrednictwa pojawiła się oferta dla operatora maszyny, sterującej cięciem szyn w hucie [jak syn miał 40 lat zwierzył się mamie, że było mu jej żal: gdy wracał ze szkoły, ona czasem wychodziła na drugą zmianę]. Jadzia lubiła tę pracę. Z terenu huty oglądała ładne wschody i zachody słońca. Siedziała w oszklonej kanciapie. Wszystko było automatycznie sterowane i dopiero jak coś nie zadziałało, Jadzia ręcznie wprowadzała korektę, przesuwała za pomocą sterowników szyny w kierunku piły. Gdy automatyka nie zawodziła, Jadzia na stanowisku operatora mogła trochę poczytać czy pocerować skarpetki. Było jej tak dobrze, że mogłaby tam pracować nawet do emerytury, ale Jacek został przeniesiony do pracy na pustynię 1000 km od Adelajdy i całą rodziną musieli przenieść się do niej, bo stamtąd były połączenia lotnicze z miejscem, gdzie Jacek miał pracować przy wydobyciu ropy i gazu ziemnego. W Adelajdzie wybudowali swój pierwszy dom. Gdy Jadzia wybierała do niego kafelki, okapy, blaty, gdy projektowała dodatkowe kontakty myślała, że te cztery sypialnie, dwie łazienki i funkcjonalne rozwiązania posłużą jej do końca życia. Ale to nie był ich jedyny dom w Australii. Nic nie jest do końca życia, Jadzia już o tym wie. A nawet pogodziła się z tym.

Jadzi i Jacka pierwszy dom w Australii
Jadzi i Jacka pierwszy dom w Australii

Miała 45 lat i trudno jej było znaleźć nową pracę. Pewnego razu, gdy była w pośredniaku, przedstawiciele z fabryki lekarstw pilnie potrzebowali pracowników na noc. Właśnie ze Szwecji i z Niemiec wróciły z reklamacją 24 beczki erytromycyny i trzeba było szybko wszystkie leki przeglądnąć, i wyszukać kapsułki, które nie były koloru białego. I tak Jadzia załapała się na nockę, a że dobrze pracowała, zaproponowali jej dalszą współpracę. Zdarzało się jej przenosić wypełnione worki po 25 kilo i nic jej nie doskwierało. Aż pewnego dnia na stanowisku z małymi aerozolami, kiedy przestawiała małe pudełko, góra trzykilogramowe, wyskoczył jej dysk. Dla mnie to znak, że już dosyć się w życiu napracowała, że czas odpocząć, tym bardziej, że mąż już dochrapał się wysokiego stanowiska, mieli pieniądze, pozycję i kilka domów. Ale po złej wstępnej diagnozie i nieprawidłowym leczeniu, które zaowocowało koniecznością operacji, Jadzia wróciła do pracy, na lżejsze stanowisko i w mniejszym wymiarze godzin. Pech chciał, że poślizgnęła się na lepkiej posadzce i uszkodziła sobie tym razem nadgarstek. Ale miała też szczęście, bo w tym dniu przyszła na kontrolę pracownica z Work Cover – instytucji, która wypłacała jej cały czas podczas choroby pieniądze. Tym razem bez zbytecznych korowodów Jadzia przeszła następną operację i rehabilitację zakończoną spotkaniem z komisją orzekającą wielkość uszczerbku zdrowia podczas wypadku w pracy i przyznała jej odszkodowanie w wysokości pensji, którą by pobierała pracując do 55.roku życia, tj. do emerytury. Pieniądze te Jadzia wpłaciła na swój fundusz emerytalny, do którego dostała dostęp, gdy skończyła lat 63 i pół. To z tego funduszu wybiera pieniądze na swe samotne podróże.

Pomiędzy Whyalla a Szczecinem

Kiedy poznałam Jadzię w Afryce dużo mówiła o Jacku. Że mogliby teraz razem odpoczywać i podróżować, konsumować owoce ciężkiej pracy. Mogliby, ale Jacek ją na razie zostawił dla ponad 20 lat młodszej kobiety z dzieckiem. Wydawało się, że to zdarzyło się dopiero co, mówiła o tym z takim przejęciem. A to, już wtedy minęło pięć lat.

Jadzia pytała:

– jak to możliwe, że facet, który zwykł mówić , że biednego, to „najlepiej kopnąć w dupę, bo jak mu pomożesz, to na koniec cię utopi”, związał się z biedną kobietą z dzieckiem a na dodatek kupił na nią dwa domy;

– dlaczego mężczyzna jej życia, ojciec jej dzieci i dziadek jej wnuczki, odszedł do kobiety, z typem urody, który nigdy mu się nie podobał?;

– jak to jest, że facet, który nie lubi upałów zdecydował się mieszkać w regionie, w którym w dzień na okrągło jest powyżej 30 st. Celsjusza a w nocy jedynie o pięć stopni mniej?

– w domu dzieciaki najczęściej od ojca słyszały: idź się ucz i sprzątać. A teraz ich tata z wyboru mieszka w kraju, gdzie brud jest na porządku dziennym? W domu, gdy miał zły humor otwierał szafki kuchenne tropiąc dlaczego w kuchni śmierdzi cynamonem, więc jak to możliwe, że mu dziś smród cudzego brudu nie przeszkadza?

Pytania nadal pozostają bez odpowiedzi, ale po następnych 18 miesiącach Jadzia zaczyna cieszyć się sobą i swoim życiem. Nauczyła się grać w brydża. Jeździ po całym świecie. Dwa razy w roku przylatuje na kilka miesięcy do Szczecina skąd ma bazę wypadową. Na ogół zahacza o Połczyn, gdzie od kilku lat bierze udział w zawodach brydża. Z Polski wyrusza też na zagraniczne wycieczki. W miniony sezon poza wizytą u koleżanki w Lublinie [z którą raz umówiła się na wakacje na Tajwanie] , gościła w Kazimierzu na zjeździe swego roku z Politechniki Szczecińskiej, kilka dni spędziła jako kuracjuszka w Nałęczowie, poleciała na Korsykę i Sardynię, kilka dni zażywała kąpieli w ciepłych źródłach na Węgrzech, bawiła w sanatorium w Truskawcu na Ukrainie a nawet spotkała się z mężem, który w tym samym czasie bawił w Warszawie. Trzy miesiące przeleciało jak z bicza trzasł.

Potem jak zwykle lot przez Dubaj do Whyalli, do już tylko jej domu z widokiem na zatokę Spencera. Lubi swój dom jak całą Australię, w której jak mówi – „Wszystko jest na luzie. Nie ma, że coś wypada a coś nie wypada”. Z Australią związała się na dobre i na złe. Po polsku jedynie modli się, liczy i klnie, jak trzeba. Bo jak powie „kurwa”, czuje to jak należy, jak „fuck”, to już nie.

Jadzia na wszystko co ma ciężko zapracowała i czerpie z tego tytułu satysfakcję. Ale też – przyznaje – miała trochę farta. Może nie aż takiego jak ludzie, którzy gdy wypadają za balustradę mostu nie tylko się nie utopią, ale wypłyną na wierzch z rybą w zębach, ale szczęście jej dopisywało. I niech tak pozostanie.

Jadzia godzi się z tym, że nawet życie w pojedynkę, może być fascynujące
Jadzia godzi się z tym, że nawet życie w pojedynkę, może być fascynujące

Galeria zdjęć:

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Ziemi stoi twardo na ziemi. To ciesszzy. Póki dzieciak na murku, nie jest źle
Od wieków dla dzieciaków murek to wyzwanie. Fot. Tadeusz K. Kowalski

O tym, że to wiek XX albo XXI, świadczy to coś, z czym człowiek idzie przy uchu. [Myślę, że wywiad z innych planet tak charakteryzuje mieszkańca Ziemi: ma cztery kończyny a jedną górną przyciska coś do ucha.] Ale, że obok idzie dzieciak na murku, to znaczy, że jeszcze Ziemia stoi twardo na ziemi.

 

 

Zaczyn na chleb podtrzymuje ognisko domowe i międzyludzkie
Chleb wyszedł tak smaczny, że Dorota kupi sobie na niego foremki, tzw. keksówki. A skoro w Krakowie na keks mówi się cwibak, to może cwibakówki?

Moja siostra upiekła dziś pierwszy w życiu chleb [ciasto na ten moment też długo czekało: najpierw dwie godziny w misce a potem 12 godzin w formach].

Chleb powstał z mąki pszennej, płatków owsianych i otrąb pszennych oraz ziaren słonecznika, i łuskanych pestek dyni , a wszystko z dodatkiem soli i cukru. Poprosiłam o przepis, ale, żeby go wypróbować, muszę wziąć najpierw od Doroty zaczyn. Dostała go od żony kolegi, Wieśka, a ta, od swojej siostry, która przejęła zaczyn od rodziny, która z kolei go utrzymuje w formie od kilkudziesięciu lat. Jak? To proste. Gdy już ciasto wyrosło, Dorota odjęła mu trzy łyżki, wsadziła do słoika, mocno zakręciła i wstawiła do lodówki. Tę czynność będzie od dziś wykonywać co dwa tygodnie, żeby zaczyn żył. I okazuje się, że to zaczyn czegoś więcej niż chleb. To podtrzymywanie ogniska domowego i międzyludzkiego. Świeżym, smacznym chlebem bez chemii, miło się dzielić z innymi. Póki gorący.

Kiedyś, do papierowego pisma, napisałam tekst o Wzorku ze Świdnika pod Lublinem, Redu ze Szczecina i Christianie – Niemcu – z warszawskiej Woli, mistrzach w krojeniu i budowaniu motocykli na zamówienie, czyli z polska: o castomizerach. Od tego czasu nie potrafię przejść obojętnie koło starych – ale jak nowe – maszyn.

Ford mustang od początku swego istnienia miał coś z auta na zamówienie. Żeby osiągnąć najniższą cenę, stworzono jedynie bazę samochodu a klienci mieli zamawiać [custom] auto takie, o jakim marzą. Dostali wiele opcji do wyboru. Stąd fordy mustangi wyprodukowane w tym samym roku mogą się od siebie różnić. Nawet auto ekonomiczne mogło być wygodne, tanie i osiągać sportowe wyniki.

Forda Mustanga zaprojektowano dla ludzi młodych, miał ziszczać sen o wolności i sile. W USA na początku lat sześćdziesiątych XX wieku  te dwie wartości uosabiał dziki koń z prerii Ameryki Północnej.

Forda Mustanga zaprojektowano dla ludzi młodych, miał ziszczać sen o wolności i sile. W USA na początku lat sześćdziesiątych XX wieku te dwie wartości uosabiał dziki koń z prerii Ameryki Północnej.

Ten Ford Mustang, wydaje mi się, że jeździć zaczął po amerykańskich drogach w 1965 (1964?) roku.
Ten Ford Mustang, wydaje mi się, że jeździć zaczął po amerykańskich drogach w 1965 (1964?) roku.

Ford Mustang (1964 lub 1965 rok) na ulicy Gagarina w Warszawie w roku 2015.

Pięćdziesięcioletni Ford Mustang w Warszawie w roku 2015
Pięćdziesięcioletni Ford Mustang w Warszawie w roku 2015.

Mustang był tak oczekiwany i od początku kochany, że na starcie nie nadążano z jego produkcją. Wiele anegdot krąży na temat braku zaspokojenia jego pożądania. Mnie najbardziej podoba się ta, w której mówi się o tym, że mustang przygotowywany do ekspozycji w salonie na cały dzień pozostał w myjni, bo ludzie tak tłumnie oczekiwali na jego wyjazd, iż nie mógł tego zrobić.

Galopujący mustang. Czerwone, białe i niebieskie paski  – symbolizuje Stany Zjednoczone i amerykańskie korzenie. . Na zdjęciu kolor czerwony trochę wyblakł (albo odpadł), jak u nas po obaleniu komuny. Aczkolwiek z innych pewnie względów.
Galopujący mustang. Czerwone, białe i niebieskie paski – symbolizuje Stany Zjednoczone i amerykańskie korzenie.

Tło galopującego konia – czerwone, białe i niebieskie paski – symbolizuje Stany Zjednoczone i amerykańskie korzenie. Na zdjęciu kolor czerwony trochę wyblakł (albo odpadł), jak u nas po obaleniu komuny. Aczkolwiek z innych pewnie względów.

Tło galopującego konia – czerwone, białe i niebie paski  – symbolizuje Stany Zjednoczone.  Naklejkę Pitman Steel Works pokazuję, bo numer  telefonu może się każdemu przydać, poza tym kilka dobrych zdjęć samochodów tam widziałam (w  Internecie).
Tło galopującego konia – czerwone, białe i niebieskie paski – symbolizuje Stany Zjednoczone.

Pokazuję naklejkę Pitman Steel Works, bo numer telefonu może się każdemu przydać, poza tym kilka dobrych zdjęć samochodów tam widziałam (w Internecie).

Samochód, który po pięćdziesięciu latach tak wygląda jak ten, w pewnym sensie musiał być zrobiony na zamówienie.

Samochód, który po pięćdziesięciu latach tak wygląda jak ten, w pewnym sensie musiał być zrobiony na zamówienie.

Ford Mustang (1964-1965 rok). z badań potencjalnych właścicieli wynikało, że najważniejsze jest to, żeby w reklamie stawiać nacisk na najniższą cenę
Z badań potencjalnych właścicieli wynikało, że najważniejsze jest to, żeby w reklamie stawiać nacisk na najniższą cenę.

Przed pokazaniem się auta na rynku, z badań potencjalnych właścicieli wynikało, że najważniejsze jest to, żeby w reklamie stawiać nacisk na najniższą cenę. 17 kwietnia 1964 roku po raz pierwszy pokazano w spotach reklamowych forda mustanga.

W Fordzie Mustangu rocznik 1964-1965 koła nie są przysłonięte karoserią, dzięki czemu łatwo je wymienić, gdy się złapie gumę. W moim renault megane, gdy trzeba wymienić żarówkę reflektora muszę się umówić w warsztacie samochodowym, żeby mechanicy mieli wolny podnośnik auta, bo inaczej nie da się tego zrobić, co przećwiczyłam w trasie.
Koła nie są przesłonięte karoserią.

Koła nie są przesłonięte karoserią, dzięki czemu łatwo je wymienić, gdy się złapie gumę. W moim renault megane, gdy trzeba wymienić żarówkę reflektora muszę się umówić w warsztacie samochodowym, żeby mechanicy mieli wolny podnośnik auta, bo inaczej nie da się tego zrobić, co przećwiczyłam w trasie.

Najbardziej podstawowy model Forda Mustanga (1964-1965) miał kubełkowe siedzenia, winylowe wykończenia, kołpaki – co dziś się wydaje oczywiste, a nie było – też dywaniki, zegary i klamki.
Najbardziej podstawowy model miał kubełkowe siedzenia, winylowe wykończenia, kołpaki – co dziś się wydaje oczywiste, a nie było – też dywaniki, zegary i klamki.
Wszystkie typy forda mustanga wyposażono w tzw. pedały zawieszone.
Wszystkie typy forda mustanga wyposażono w tzw. pedały zawieszone.

Wszystkie typy forda mustanga wyposażono w tzw. pedały zawieszone. Lepiej na nich leży stopa niż na pedałach stojących. Zwłaszcza stopa w szpilce. To było ważne dla kobiet i docenione przez nie. Ja na taki bajer bym się nie dała nabrać. Zwłaszcza teraz. Wiem, że szpilki niszczą, psują stopy i należy się ich wystrzegać.

Cztery typy forda mustanga w 1964 roku: – ekonomiczny,  z oznaczeniem „170”,  101 koni mechanicznych, wyposażony w sześciocylindrowy silnik rzędowy, oraz trzy typy z ośmiocylindrowymi silnikami widlastymi: – „260 V8” – 164 KM – „289 V8” – 210 KM  – „289 High Performance V8 – 271 KM
Cztery typy forda mustanga w 1964 roku:
– ekonomiczny, z oznaczeniem „170”, 101 koni mechanicznych, wyposażony w sześciocylindrowy silnik rzędowy,
oraz trzy typy z ośmiocylindrowymi silnikami widlastymi:
– „260 V8” – 164 KM
– „289 V8” – 210 KM
– „289 High Performance V8" – 271 KM
Centralny wlew paliwa na tylnym bagażniku. Ułatwia tankowanie bez względu na to, z której strony jest dystrybutor.
Centralny wlew paliwa w fordzie mustangu z początku lat sześćdziesiątych XX wieku na tylnym bagażniku ułatwia tankowanie bez względu na to, z której strony jest dystrybutor.

Fot. Tadeusz K. Kowalski

 

 

Ciocia Andzia, starsza o cztery lata siostra mojej babci, nie udzielała się towarzysko. W każdym razie ja nie pamiętam, żeby brała udział w jakimś dużym rodzinnym spotkaniu. Nawet nie przychodziła do kwiaciarni mojej babci, w której tętniło życie towarzyskie. Zresztą chyba nie miała na to czasu.

Anna Miąsek (1904 - 1992), wieloletnia kioskarka w przedsiębiorstwie Ruch, w Milanówku
Anna Miąsek (1904 - 1992)

Gdy jeszcze było za oknem ciemno, około piątej rano, otwierała kiosk Ruchu przy stacji kolejowej w Milanówku od strony centrum.

To był stary kiosk. Miał się tak do współczesnych kiosków jak peerelowskie budki telefoniczne, w których nie było kabla albo słuchawki, albo jeszcze innej części, do dzisiejszego telefonu mobilnego. Kiosk miał szyny wokół szyb wystawowych i dwa razy dziennie z rana po ćmoku i wieczorem o zmroku trzeba było w te szyny wsuwać ciężkie nad wyraz, drewniane blokady podobne do wsuwanych okiennic.

Rano [dla mnie w nocy] na ogół robiła to osobiście ciocia. Jak pamięta jej wnuk Jacek, w latach od 1958 do 1970 kiosk zamykał jej syn, który odkąd Jacek zamieszkał u babci, codziennie po pracy przyjeżdżał do Milanówka, zjadał obiad i sprzedawał w kiosku aż do zamknięcia, po czym wracał do swojego mieszkania w Warszawie. Ja natomiast pamiętam, że w czasie wakacji, pewnie to było po roku 1970, wieczorem ciężkie drewniane blokady często pomagał jej wsadzić w szyny jakiś podstacyjny pijak. Faceci, którzy pili pod stacją, naprzeciwko kiosku, w którym od rana do wieczora sprzedawała ciocia Andzia, czuli przed nią respekt. A może i wdzięczność, bo jak miała dobry humor, to raczyła ich papierosami – z uszkodzonych opakowań. Zresztą nie wiem czy tylko z uszkodzonych. Jak była inwentaryzacja przeprowadzana przez pracowników Ruchu i zanosiło się na manko, moja babcia wsadzała mi w dłoń wiklinowy koszyk, z którym chodziłam na drugą stronę stacji, gdzie w kiosku Ruchu sprzedawała rodzina wujka Zygmunta, starszego brata cioci Andzi i mojej babci [było ich siedmioro rodzeństwa]. Tam wujek Jurek, syn brata cioci Andzi wsadzał mi najdroższe wówczas papierosy – Carmeny i Caro, przykrywał je serwetką, nie koronkową jak do święcenia, a siermiężną, lnianą, i ja przenosiłam towar do kiosku cioci Andzi. Chodziło o to, żeby ciocia nie straciła pracy i nie poszła, jak zwykła straszyć wnuka Jacka, „do kozy”, czyli do więzienia. Po inwentaryzacji przenosiłam papierosy z powrotem do macierzystego kiosku, niczym Czerwony Kapturek, którego nie zdołał dopaść wilk. Nikt mi nie mówił, że to tajemnica. Nie wiem skąd, ale w tamtych czasach dzieciaki wiedziały, że o pewnych sprawach się nie mówi. Jak o tym, że Rosjanie radzieccy 17 stycznia 1945 roku zabili mojego dziadka, który osierocił pięcioro dzieci.

Wejście do tunelu prowadzącego na stację Milanówek od strony ul. Krakowskiej chyba jest autentyczne, tzn. tak samo wyglądało kilkadziesiąt lat temu.
Wejście do tunelu prowadzącego na stację Milanówek od strony ul. Krakowskiej nie zmieniło się.

Zakazana miłość

Ciocię Andzię, tak jak moją babcię i pozostałe jej rodzeństwo pamiętam jako bardzo starych ludzi. Wstyd przyznać, ale ciotkę Andzię widziałam oczami „Ani z Zielonego Wzgórza”. Była dla mnie taką ciotką Diany, przyjaciółki Ani, na którą obie niechcący wskoczyły do łóżka w pokoju gościnnym. Jedyna różnica, że moja ciocia Andzia nigdy nie była bogatą kobietą. Aczkolwiek, rzeczywiście była jedną z bardziej zrzędliwych kobiet w historii świata. Ekscentryczna. Samodzielna. Zaradna. Do bólu wytrzymała w pracowitości. Dlaczego taka właśnie była? Bo miała syna z mężem swojej starszej siostry Leokadii? Gdy Leokadia, moja ciocia Lodzia wyjechała za chlebem do Belgii, jej ojciec a mój pradziadek Ignacy Miąsek oddelegował Andzię do opieki nad dziećmi siostry. I Andzia zaszła w ciążę z Władysławem, mężem Leokadii. Urodziła syna Ryszarda, zwanego w rodzinie Mirkiem, czyli drugim imieniem. Ryszard Miąsek (wujek Mirek) przyszedł na świat w Lublinie. Nie wiem, bo wnuk też nie wie, kiedy Andzia tam wyjechała czy tuż przed porodem, czy kilka miesięcy wcześniej, gdy ciąża zaczęła być widoczna. Milanówek w tym czasie, to była przecież mała miejscowość uzdrowiskowa, każdy o każdym wszystko wiedział, wszyscy wszystkim się gorszyli.

Na uboczu

Kiedy wzięłam na cel ciotkę Andzię mogłam mieć ok. 12 lat. Pomyślałam, że jest samotna, na uboczu rodziny i brak jej miłości. Żeby ktoś mi przystawiał dziś ostry nóż do szyi, to i tak nie umiem odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak myślałam. Pewnego razu zapytałam babcię, czy mogę wziąć z jej kwiaciarni kwiaty, by złożyć cioci Andzi życzenia. Siostry Andzi powiedziały, że nie warto brać kwiatków i iść do Andzi, bo jeszcze oberwę złe słowo. Uparłam się, dostałam piękny – taki jak sobie wymarzyłam bukiet — i poszłam złożyć życzenia cioci Andzi. Oj, gderała, gderała, ale łzy jej ciekły z oczu, była wzruszona, chyba mimo licznej rodziny, takich momentów nie doświadczyła za wiele. Oczywiście powiedziała, „a czego ty diablico ode mnie chcesz”. Potem jak coraz częściej w czasie wakacji do niej przychodziłam, żeby posprzedawać w kiosku (to dla mnie była nieziemska frajda) i mówiła do mnie pieszczotliwe „ty moja cholero”, kochałam ją chyba bardziej niż babcię, która takich złych słów nigdy by wobec mnie nie wypowiedziała.

Ciotka Andzia nawet jak udawała, że jest groźna, nie robiło to na mnie wrażenia. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że wujek Mirek dyrektor Zjednoczenia Produkcji i Obrotu Napojami Bezalkoholowymi, który tuż przed likwidacją wszystkich zjednoczeń przez Edwarda Gierka, sprowadził coca colę do Polski, jest nieślubnym synem cioci Andzi. Wiedziałam tylko, że jest ojcem Jacka, wnuka Andzi, którym się zaopiekowała, kiedy zachorował na chorobę Heinego-Medina (poliomyelitis).

Dom Piekarskiego miał różne adresy: przy ul. Dworskiejj, 22 Lipca czy Piłsudskiego
Dom Piekarskiego miał różne adresy: przy ul. Dworskiej, 22 Lipca czy Piłsudskiego

Zapamiętałam adres 22 Lipca 33/45. Nr 45 to numer mieszkania cioci Andzi w domu Piekarskiego. W domu tym mieszkało kilka rodzin z trzonu Miąsków i nie wykluczam, że te mieszkania komunalne załatwił im Władysław Noiński, ówczesna okoliczna szycha, mąż Leokadii i ojciec syna jej siostry, Andzi. Ciocia Andzia po wojnie, w wieku 41-42 lat ze swoją najmłodszą siostrą, Henią, która wtedy mogła mieć odpowiednio 23-24 lata przyniosły na plecach z Grodziska Mazowieckiego tzw. amerykankę, na której później ciocia przez kilkadziesiąt lat spała.

Dziś, po latach zastanawiam się, czy do końca życia kochała Władysława? Czy spotykali się np. ukradkiem? Wiadomo, że oficjalnie, z namaszczenia rodziny Władysław opiekował się swym nieślubnym dzieckiem, a potem odwiedzał swego wnuka z nieprawego łoża. Wnuk Jacek do dzisiaj pamięta, że tylko dziadek zwracał się do babci per Aniu. Czy coś nadal ich ze sobą łączyło? Mam nadzieję, że choć przez jakiś czas tak. Ale to tylko moje marzenia, bo nic na to nie wskazywało. Nikt o tym nigdy w rodzinie nie napomknął.

Babcia opoka

Gdy Jacek, wnuk Andzi, zachorował na Heine-Medine, miał ok. 5 lat. To był rok ok. 1958. Matka formalnie wyrzekła się syna. Trudno się żyło, a do tego medycyna była w powijakach. Cała rodzina Miąsków się skrzyknęła, by ratować dzieciaka.   Zrzucali się np. na rehabilitantkę, która z Warszawy przyjeżdżała, by utrzymać zdolność ruchu Jacka, mimo że większość jego mięśni została dotkliwie zaatakowana przez chorobę. Andzia matkowała wnukowi przez kolejne szczeble szkoły.

Jacek i jego rodzina wzięli ciotkę Andzię na ostatnie dwa lata jej życia do siebie, do mieszkania w bloku. Jak z nimi rozmawiam, wiem, że nawet nie rozpatrywali innego wariantu. Mówię do Jacka, „to już musiało być z Nią bardzo źle, skoro się zgodziła”. Zgadłam. Kiedy widziała, że robotnicy za oknem wyładowują węgiel i ktoś jej mówił, że nic takiego się nie dzieje, odbierała sygnał, że coś już jest poza nią. Poddała się woli wnuka i jego żony Kasi, i z nimi zamieszkała.

Osiemdziesięciosiedmioletnia ciocia Andzia Miąsek
Osiemdziesięciosiedmioletnia ciocia Andzia

Ciocia Andzia do końca swego życia zakładała rękę na rękę, jakby chroniąc się przed światem i siadała na skrawku leżanki czy fotela, jakby nie miała prawa zająć całego miejsca, które przecież zawsze jej przysługiwało. Zawsze jej przysługiwało i będzie przysługiwać więcej miejsca niż zajmowała.

 

Zapraszam do galerii: