Tag Archives: historie rodzinne

Ciocia Lodzia kojarzy mi się z Mauricem Herzogiem – pierwszym w historii zdobywcą góry o wysokości powyżej ośmiu tysięcy metrów n.p.m. Chociaż ona pewnie uznałaby jego wysiłek za zmarnowaną energię.

W książkach o Milanówku Leokadia Noińska wspominana jest m.in. jako pierwsza listonoszka. Jeszcze zanim w miejscowości utworzono urząd pocztowy w 1924 r., Leokadia miała upoważnienie, by nosić raz w tygodniu pisma urzędowe i prywatne do Grodziska Mazowieckiego i przynosić pocztę milanowian.

W czasie II wojny światowej ukrywała przez pół roku w domu na Żwirki, w którym mieszkała z rodziną, troje Żydów – matkę z synem i córką. W kuchni, pod klapą w podłodze, w małej spiżarce. Ukrywaną trójkę nocą wypuszczała, by zaczerpnęli powietrza. Jak opowiada wnuczka Leokadii – Dorota Wojciechowska – udało im się przeżyć. W 1968 roku – jak wielu innych, wyjechali z Polski, ale odezwali się i zaprosili Leokadię do siebie. Ta jednak była już zbyt schorowana, by ich odwiedzić.

Wanda Wiśniewska, w książce „Milanówek Miejsce Magiczne” wspomina natomiast dzień, w którym jej ojciec Zygmunt Dąbrowski ps. Bohdan zorganizował akcję odbicia zatrzymanego przez Niemców ps. Siwego. Podczas strzelaniny, która się wywiązała, Niemcy – między innymi – zabili jej ojca przy posesji na ul. Krakowskiej 13. Matka, która była w pobliżu, biegła w stronę zabitego męża, ale właścicielka narożnej kwiaciarni Leokadia Noińska krzyknęła na nią kategorycznie, żeby natychmiast wracała do dzieci. I to ocaliło mamę Wandy Wiśniewskiej, jak sama nieraz opowiadała córce, bo zaraz nadjechali żandarmi niemieccy.

– Ciocię Lodzię, ponieważ była ode mnie o 60 lat starsza – zawsze postrzegałam jako starą kobietę. Gdy byłam u babci na wakacjach w Milanówku i przesiadywałam z nią w jej kwiaciarni, ciocia Lodzia wpadała po drodze skądś dokądś, witała się i pędziła dalej. Zapamiętałam ją jako niewysoką, drobną kobietę, lekko przygarbioną (pewnie miała osteoporozę, o której wtedy nikt nie wiedział albo nie mówił i nie pisał o niej), z siwymi włosami spiętymi w kok – włosami, jak to u Miąsków, pofalowanymi – zawsze w kolorowej (często w odcieniach żółci z zielenią, ale na pewno w kolorach świetlistych) bluzce, na ogół z żabotem i zawsze z broszką z kameą u szyi (no dobrze, nie zawsze, na zdjęciu ma akurat inną, ale zawsze broszka była).

Leokadia Noińska (1898-1979)
Leokadia Noińska (1898-1979)

Zachowało się też zdjęcie mojej babci Ireny – siostry Leokadii – z tą samą broszką, bo dostała ją w spadku po siostrze.

Irena Zaranek, młodsza siostra Leokadii z kameą po siostrze.
Irena Zaranek, młodsza siostra Leokadii z kameą po siostrze.

Kiedy spotkałam się z moją bliską kuzynką Ulą, by porozmawiać o historiach rodzinnych i wspomniałam o tym, jak pamiętam naszą ciocię Lodzię, Ula wstała, wyszła z pokoju, po czym po chwili przyniosła tę właśnie broszkę!

Broszka ta przebyła długą drogę: od cioci Lodzi, po jej siostrę Irenę, córkę Ireny - Teresę - do Uli, córki Tersy, która ją teraza ma.

Okazało się, że po śmierci naszej babci Ireny Zaranek, broszka trafiła do jej córki – Teresy Zarzyckiej, a gdy ona umarła, poszła w ręce z kolei jej córki – Uli.

Jeszcze w Krakowie, gdy podziwiałam na wystawie Desy lub komisu starą biżuterię, zawsze w pewnej chwili przechodził mnie dreszcz po plecach, gdy próbowałam odgadnąć jaką historię błyskotka ze sobą niesie? Czy nie ma w niej tragedii wojennej? Obozowej? Ta kamea jest jednak po prostu starą pamiątką w zwykłej – i pod pewnymi względami niezwykłej – rodzinie Miąsków.

Gdy jako dziecko bywałam w kwiaciarni babci i witałam się z ciocią Lodzią, ona się do mnie uśmiechała, ale chyba nigdy o nic nie pytała. O przepraszam, może czasem o to, jak się czuje moja mama – jej siostrzenica. Zwykle biegła załatwiać sprawy ważniejsze niż te, o których mogła jej powiedzieć dziewięcioletnia czy jedenastoletnia dziewczynka z Krakowa. Zapamiętałam, że do zwiewnych żabotów i broszki z kameą na ogół była ubrana w czarne lub ciemnoszare spodnie. To był koniec lat 60. Początek lat 70. XX wieku. Pamiętam też jej czarne buty, moim zdaniem męskie i dużo za duże, nawet wydaje mi się, iż słyszałam, że to buty jej męża lub po nim, ale dziś, gdy spotykam się z wnuczką Leokadii, Dorotą, ona mówi, że to były buty ortopedyczne, bo jej babci bardzo doskwierały haluksy.

 Więzy krwi

Gdy zadzwoniłam do wnuczki Leokadii, Doroty, żeby się umówić, przedstawiłam się jako wnuczka Ireny Zaranek (siostry jej babci). Moje imię i nazwisko nic by jej przecież nie powiedziało. Nawet nie byłam pewna czy kiedykolwiek się spotkałyśmy (z późniejszej rozmowy wynikło, że tak, w kwiaciarni, miałyśmy już swoje młode, ale dorosłe lata). Po tym jak umówiłyśmy się na spotkanie w Milanówku w domu Doroty, wyszła na ulicę, żeby mną pokierować, bo nie mogłam trafić. Pomachałam na powitanie komuś, kto się pojawił z dala na chodniku, ona odpowiedziała podobnym gestem. Im bardziej się zbliżałam do niej , tym bardziej mi się chciało śmiać. Oto spotykają się wnuczki sióstr. Jedna już babcia, a druga babcia potencjalna. Szybko zrobiło się tak, jakbyśmy się znały zawsze.

Kiedy dołączyła do nas na chwilę córka Doroty, Iza ze swoją kilkumiesięczną córeczką Hanią, Dorota przedstawiła mnie: „a to twoja ciocia”. Iza pocałowała mnie w policzek i to było miłe, ale też pomyślałam o kole ludzkich historii. Mnie też bowiem podczas wakacyjnych pobytów w Milanówku co rusz babcia w kwiaciarni mówiła, że ktoś, kto wszedł jest moją ciocią, wujkiem, kuzynką lub kuzynem i ja witałam ją lub jego pocałunkiem w policzek. Ci liczni nieznajomi, którzy byli rodziną, mnie konsternowali. Nie mogłam się połapać kto jest kto. Łatwiej było im tu na miejscu w Milanówku, ja tylko przyjeżdżałam raz w roku na wakacje. A tu rodzina, to nie tylko byli najbliżsi, ale wszyscy pochodzący od wspólnej prababki. Czasem trudno wyjaśnić kim ci ludzie są dla siebie, ale oni siebie traktują jak rodzinę. To niewątpliwie zasługa córek mojej prababki, sióstr: Leokadii, Anny, Ireny, Zofii i Henryki.

Dzieci sióstr mają jednego ojca

To, że najstarsza siostra mojej babci, Leokadia Noińska, urodziła się w 1898 roku we wsi Góry, powiecie Mińsko-Mazowieckim, jest pewne. Zachowało się niedokończone CV mojej cioci-babci, wtedy zwane „życiorysem”. Leokadia napisała, że pochodzi z rodziny rolniczej. Ale też pisała ten życiorys w czasach, kiedy lepiej było napisać „z rodziny rolniczej” albo „robotniczej” niż ziemiańskiej. Napisała, że gdy miała 5 lat – jej rodzice, Aleksandra i Ignacy Miąsek – przenieśli się do miasta i ojciec zajmował się drobnym handlem. W 1913 roku skończyła miejską szkołę w Mińsku Mazowieckim. A że było w domu ciężko, czworo młodszego rodzeństwa, piąte w drodze, w piętnastym roku życia musiała zacząć zarabiać pieniądze. Pierwszą pracę dostała w Warszawie w firmie [Wojcienko (?) – nieczytelne], jako pomoc sklepowa. Po wybuchu pierwszej wojny światowej wróciła do domu i w 1915 lub 1916 roku zorganizowała szkółkę we wsi Duchów w powiecie Mińsko-Mazowieckim. Wtedy zetknęła się z ruchem robotniczym. Należała do kółka dramatycznego w Kałuszynie, gdzie spotykali się ze sobą młodzi ludzie o socjalistycznych poglądach. Tam też poznała swego męża Władysława Noińskiego. W 1920 roku za swe lewicowe poglądy trafiła do aresztu, ale z braku dowodów wypuszczono ją. Przez 5 lat, aż do chwili aresztowania jej męża Władysława – więźnia politycznego – ukrywała się razem z nim – pod nazwiskiem Molińscy. Władysław zmienił nazwisko, żeby uniknąć więzienia. Ale mimo to, w styczniu 1925 roku aresztowano go. Leokadia została sama, bez pieniędzy, z dwojgiem malutkich dzieci. Hanka miała dwa lata a Tadek sześć miesięcy. Żeby wyżywić dzieciaki, pracowała, gdzie popadło: a to w kiosku gazetowym w Milanówku, a to u Baudenga, w piekarni, a jak tylko pojawiła się okazja, pojechała do Belgii, gdzie przez rok sprzątała, myła podłogi i paliła w piecach.

Leokadia przed wyjazdem do Belgii z córką Hanką i synem Tadkiem
Leokadia przed wyjazdem do Belgii z córką Hanką i synem Tadkiem

Nadszedł jednak wielki kryzys światowy i musiała wrócić do Polski, gdzie też nie było pracy. Do tego okazało się, że gdy była w Belgii jej mąż Władysław miał romans z jej młodszą siostrą Anną i ta zaszła w ciążę. Jej syn Mirek urodził się 1930 roku. Przez całe życie, odkąd o tym wiedziałam, zastanawiałam się jak mogły żyć w tym małym przedwojennym kurorcie dwie siostry z jednym ojcem swoich dzieci? Jak się czuły?

Ojciec dzieci dwóch sióstr

Władysław Noiński, ojciec dzieci dwóch sióstr

Odpowiedział mi na to pytanie niedawno Jacek, wnuczek Anny, matki nieślubnego Mirka. Otóż Ignacy Miąsek, głowa licznego rodu, w tym ojciec obu sióstr związanych dziećmi z jednym mężczyzną, wezwał wszystkich na posiedzenie rodzinne i gdy już się usadowili, powiedział: „dopóki nie dojdziemy do porozumienia, nie pogodzimy się, nie podejmiemy wspólnie decyzji co w tej sytuacji zrobić, nikt stąd nie wyjdzie”.

To, co kto wtedy powiedział, wykrzyczał czy nawet wyrzygał, poszło w zapomnienie. Stanęło na tym, że Leokadia z dwójką swoich ślubnych dzieci zostaje z mężem Władysławem, a Annie cała rodzina pomoże wychować syna Mirka. Szczególnie w tym wychowaniu miał uczestniczyć mąż Leokadii a ojciec też Mirka – Władysław Noiński. I uczestniczył.

– Po latach, co dobrze pamiętam, żadne siostry się tak mocno nie przyjaźniły jak one – opowiada Jacek. – Leokadia jak miała problem, przychodziła z nim najpierw do Anny.

Jacek miał kilka lat, gdy podczas zabawy z innymi dzieciakami z rodziny, w willi Stefanin, wołał na męża Leokadii, jak inne dzieciaki „wujku”. I ktoś – nie pamięta już kto – powiedział „Jacek, to twój dziadek”, „mów mu >>dziadku<<”. – Byłem strasznie dumny z tego powodu. Bożena – nasza kuzynka, wnuczka Zygmunta, mogła mu mówić tylko „wujku”– opowiada Jacek Miąsek.

Pamięta też jak podczas jednej z wizyt dziadek do babci zwrócił się per „Aniu”. W całej rodzinie wszyscy do niej i o niej mówili „Andzia”, „Andziu”, „Andzi”. A tu tak ładnie, „Aniu”. – To było dla mnie niezwykłe – wspomina Jacek.

A ja pamiętam opowieść mojej babci – według ówczesnego nazewnictwa „prywatnej inicjatywy” od 1945-6 roku – która po śmierci Władysława Noińskiego pojechała do Grodziska Mazowieckiego, a potem do Warszawy szukać żałobnych czarnych płaszczy dla sióstr – matek dzieci zmarłego Władysława. Niestety udało jej się kupić tylko jeden czarny płaszcz. W roku 1972 roku w Polsce, jak w innych krajach-satelitach Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich (ZSRR) nie było łatwo kupić coś, co w danej chwili było potrzebne. Przyjechała więc do Milanówka z jednym czarnym płaszczem i zadecydowała: „w takiej sytuacji, w czarnym płaszczu na pogrzeb pójdzie prawowita żona”.

Kobieta, która żadnej pracy się nie bała

Po powrocie z Belgii, w czasach kryzysu, Leokadia wymyśliła, że będzie zarabiać na handlu. Najpierw sprzedawała gazety na ulicach Milanówka, a później „dzięki pomocy dobrych ludzi” (szczegóły nie są znane) założyła stoisko kwiatowo-owocowe (potem, to była pierwsza kwiaciarnia mojej babci – jak mówią, ci co ją pamiętają „kwiaciarnia Zarankowej”).

Leokadia, właścicielka pierwszej kwiaciarni w Milanówku
Leokadia, właścicielka pierwszej kwiaciarni w Milanówku

Leokadia swój kiosk prowadziła od 1930. W tym czasie sama też chowała dzieci, bo jej mąż Władysław siedział w więzieniu za mącenie ludziom w głowach socjalizmem. W pierwszych dniach wojny Władysława wypuścili z więzienia i razem jakoś udało się rodzinie przetrwać. W 1946 roku Leokadia współzakładała Koło Ligi Kobiet w Milanówku, któremu przez dwa i pół roku przewodniczyła. Gdzie tylko się dało, powoływała Koło Ligi Kobiet. Po siedemdziesiątce była równie ekstremalna jak jej dzisiejsze równolatki.

 

Trzecia od Prawej, siwa z koczkiem na głowie, to Leokadia Noińska
Trzecia od prawej, siwa z koczkiem na głowie, to Leokadia Noińska

Zamiast jednak wkładać na głowę moherowy beret, chwytała w dłoń sztandar Ligi Kobiet i pomagała babom w ich codziennym życiu. Nie modlitwą a żmudnym obchodem urzędów, które los tych biednych bab trzymały w garści. Ponieważ wyrzucona drzwiami, wracała oknem, często dla świętego spokoju urzędnik powstrzymywał np. eksmisję lub załatwiał komuś tani dach nad głową.

Rodzinna tragedia

Miała 62 lata, kiedy Jacek, siedmioletni chłopak, mijał ją w przejściu podziemnym stacji kolejowej w Milanówku. Ukłonił się cioci a ona ani drgnęła. Spostrzegł, że nigdy w życiu nie była tak smutna i dziwna. Nie śpieszyła się. Właściwie ledwo powłóczyła nogami. Potem usłyszał o czym rozmawiają wszystkie ciotki. Otóż syn cioci Lodzi (Leokadii) – Tadeusz Noiński, major Wojska Polskiego, który w tym czasie zasiadał w zarządzie klubu sportowego Legia, 6 lutego 1960 roku uczestniczył – jako współorganizator – w międzynarodowym turnieju bokserskim Polska – ZSRR.

Fotografia jest z innego meczu, w Jugosławii, ale to wciąż Tadek Noiński sprzed wypadku
Fotografia jest z innego meczu, w Jugosławii, ale to wciąż Tadek Noiński sprzed wypadku

Podczas walki na ringu jeden z czołowych zawodników Ričardas Tamulis (za cztery lata medalista olimpijski w Tokio) złamał rękę. Wujek Tadek, syn Lodzi, jako opiekun odwoził Tamulisa karetką pogotowia na ostry dyżur. Siedział obok kierowcy, gdy taksówkarz wjechał od jego strony w karetkę. Drzwi się otworzyły i Tadeusz wyleciał z impetem na chodnik, uderzając głową o jego krawędź. To dlatego jego matka Leokadia była zdruzgotana. Obrażenia jej 35-letniego syna były ogromne. Od głowy po inne części ciała. Cudem go uratowano. Był rok 1960 i mało komu robiono trepanację czaszki. Wujek żył jeszcze po niej 18 lat, ale nie był pełnosprawny. Podczas operacji uszkodzono mu mózg. Ciocia Lodzia przeżyła swego syna – ojca trójki jej wnucząt – o jeden rok.

Leokadia Noińska do końca swoich dni z wdzięcznością wspominała Stefana Rogalewicza, który mieszkał na Śląsku a w Milanówku posiadał dom letniskowy o imieniu Stefin. Kiedy klepała biedę i pod nieobecność uwięzionego męża komunisty nie miała gdzie z dziećmi się podziać, zaproponował jej, by wprowadziła się do jego domu. Mieszkała w nim aż do śmierci. Zwykła mówić, że to dzięki Stefanowi Rogalewiczowi nie została komornicą. Była mu dozgonnie za to wdzięczna.

Jak własnoręcznie napisała w swym życiorysie, który tylko w części się zachował: „zawsze” była „podporą dla męża walczącego od 20. roku XX wieku o socjalizm”. Dziś, to moim zdaniem, skompromitowane idee, ale wtedy za takie poglądy szło się do więzienia. Ciocia Lodzia, umierając w roku 1979 – w przeciwieństwie do gen. Wojciecha Jaruzelskiego – poprosiła o świecki pogrzeb.

Choć nigdy przecież nie poznała Marcela Herzoga, gdyby ją tylko zabrał ze sobą na Annapurnę, nie tylko by z nim weszła na szczyt, ale i pomogłaby mu z niego zejść, gdy już miał odmrożone stopy. Ale z drugiej strony, może uznałaby, że nie ma na taką przechadzkę czasu.

Zapraszam do galerii:

rsz_dscf7635

PO pierwsze myślę, że to podpucha. Łukaszewicz wyzywa premier RP na pojedynek, prosząc o wsparcie 60-letniej aktorki-pierworódki sprawdza na ile premier „Słucha, rozumie, pomaga”. Mam nadzieję, że na tyle słucha i słyszy, iż wie, że premier nie jest od pomagania sześćdziesięcioletnim kobietom, które nie wiedzą skąd się biorą dzieci. Premier ma pojawiające się w państwie i społeczeństwie problemy rozwiązywać systemowo i nie ma tu nic do rzeczy czy jest kobietą, czy mężczyzną.

Co najwyżej – w odpowiedzi na list otwarty Olgierda Łukaszewicza – można rozpocząć prace nad przygotowaniem ustawy, która regulowałaby sprawę pomocy samotnym kobietom, którym na emeryturze [w wysokości poniżej trzech tysięcy złotych] należałby się zasiłek wychowawczy w razie urodzenia dzieci.

I koniec sprawy. Zresztą na pewno już niedługo, jak sześćdziesięcioletnia matka odstawi swe maleństwa od piersi, zaplecze kościelne nowego prezydenta wesprze tę biedną rodzinę.

 

To, co w rodzinie – ze strony mamy – przez pokolenia się powtarzało, to mundur (policyjny lub wojskowy), sport (piłka nożna, siatkówka, badminton, tenis) , alkohol (m.in. bimber) i wzajemna pomoc. Z perspektywy czasu można stwierdzić: to kobiety gwarantowały rodzinie przetrwanie. Jak zwykła mawiać – już wiele lat po śmierci ojca Ignacego – Anna Miąsek: „Ojciec, to drań był”. I tylko można się domyślać, o co jej szło.

Aleksandra Miąsek z Bankiewiczów

Aleksandra Miąsek, moja prababcia (1878-1946).  Z domu Bankiewiczówna
Aleksandra Miąsek, moja prababcia (1878-1946). Z domu Bankiewiczówna

i

Ignacy Miąsek

Ignacy Miąsek, mój pradziadek (1868-1944) - myślę, że drań. Tak mówiła jego córka Anna Miąsek i ja jej wierzę, choć nie wiem czy miała na myśli dziecioróbstwo, pijaństwo czy przemoc fizyczną. Może te kwestie się zazębiały?
Ignacy Miąsek, mój pradziadek (1868-1944) - myślę, że drań. Tak mówiła jego córka Anna Miąsek i ja jej wierzę, choć nie wiem czy miała na myśli dziecioróbstwo, pijaństwo czy przemoc fizyczną. Może te kwestie się zazębiały?

to moi pradziadkowie.

Urodzona w 1878 r. Aleksandra była o 10 lat młodsza od swojego męża, ale przeżyła go tylko o dwa lata: zmarła w 1946 roku. Z jedynej mi znanej opowieści o nich — ich wnuka Jurka — wiadomo, że Aleksandra była wyżej urodzona niż Ignacy. Czy między innymi dlatego poprosił o jej rękę? Jej ojciec miał przywieźć sporo złota z wojny rosyjsko-japońskiej, którym obdzielił swe cztery córki. W pierwszych latach małżeństwa Ignacy mieszkał z żoną we wsi Góry w powiecie mińsko-mazowieckim. Kiedy ich najstarsza córka Leokadia miała 5 lat, przenieśli się do Mińska Mazowieckiego, gdzie Ignacy zajął się drobnym handlem. W sumie urodziło im się 13 dzieci, ale tylko siedmioro przeżyło lata dziecięce. Najmłodszy z nich – Tadeusz – zginął w czasie II wojny światowej, w 1941 r. w wieku 28 lat. Zabrało go Gestapo z domu w roku 1940. Jurek opowiadał, że gestapowcy ustawili trzech wnuków Aleksandry i Ignacego: jego i jego brata Bobka oraz Mirka a także Tadeusza z rękami podniesionymi do góry pod ścianą a sami dokładnie przeszukali mieszkanie. Na koniec wzięli ze sobą Tadeusza, by wysłać go do obozu. Zginął rok później podczas przewożenia statkiem więźniów w nowe miejsce. Podczas nalotu Anglicy mieli zatopić niemiecki statek z jeńcami.

Tadeusz Miąsek (1913-1941), zginął w obozie Neuengamme w Niemczech w czasie II wojny światowej
Tadeusz Miąsek (1913-1941), zginął w obozie Neuengamme w Niemczech w czasie II wojny światowej

Tadeusz miał 28 lat. Na tablicy pamiątkowej z czarnego marmuru na milanowskim cmentarzu wykuto: Neuhamburg. Czy ktoś słyszał o takim obozie? Chyba nie. Na szczęście zachowała się karteczka, przekazana przez umyślnego, z której wynika, że Tadek był w Neuengamme (KL). Na zachowanym do dziś skrawku papieru w linię ręcznie napisano: „Podaję do wiadomości, że urna z poświadczeniem cmentarza macierzystego, jest do odebrania w Krematorjum Hamburg-Ohlsdorf, a świadectwo zgonu w urzędzie stanu cywilnego w Neuengamme. Rzeczy pozostałe po zmarłym można odebrać za pośrednictwem Policji Państwowej w Warszawie.”

Dot Tadeusza Miąska(1)

Jurek – o 15 lat młodszy bratanek – wspominał, że Tadek nie pozwalał sobie mówić ani stryju, ani wujku, co wówczas było rzadkie. Wszystkie siostrzenice i bratankowie mówili mu per ty. Tadek uprawiał gimnastykę w Polskim Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół” a w wolnym od sportu i pracy czasie, biesiadował w towarzystwie licznych znajomych.

Po weekendzie zawsze przychodził do matki Jurka – Michaliny – i prosił: – Bratowa pożyczy mi pieniądze na bilet na EKD (Elektryczna Kolej Dojazdowa), bo nie mam za co jechać do pracy.

Sześcioro dzieci Aleksandry i Ignacego znałam osobiście, a najlepiej Irenę – moją babcię, po mężu Zaranek. Pozostali to: Leokadia – dla mnie ciocia Lodzia (po mężu Noińska), Zygmunt, Anna – dla mnie ciocia Andzia, Zofia – czyli ciocia Zosia (po mężu Józefowicz) i najmłodsza z rodzeństwa Henryka – ciocia Henia (po mężu Bębeniec). Henia urodziła się mniej więcej w tym czasie co Hanka, córka Lodzi. To zwracało uwagę milanowian: w tym samym czasie w ciąży chodziła matka i córka. Różnica wieku między najstarszą a najmłodszą córką Aleksandry i Ignacego wynosiła 24 lata. Gdy urodziła jej się najmłodsza Henia, z chęcią zabierała ją na noc do łóżka, żeby mąż dał już jej spokój. – Ojciec to drań był – zwykła o nim krótko mówić po kilkudziesięciu latach córka Andzia. Pierwszy biznes założył ze swym piętnastoletnim synem Zygmuntem ok. 1917 r. Prowadzony w Mińsku Mazowieckim handel wódkami i winami wymagał od nich regularnych wypadów po towar do Warszawy. Powroty z wypraw bywały mniej regularne. Czasem nie było ich w domu nawet i dwa tygodnie. Hulali w stolicy. Nic dziwnego, że pieniądze i biznes roztrwonili. Ignacy Miąsek przeniósł się z rodziną do Milanówka i jako pierwszy zajął się w nim sprzedażą gazet.

Galeria zdjęć pozostałych (oprócz Tadeusza Miąska) dzieci Aleksandra i Ignacego Miąsków:

Wśród folderów porządkujących zdjęcia mam kategorię „obcy”. Kim są ? Czasem mają imiona i nazwiska, można określić datę, kiedy pozowali do zdjęcia, czasem na odwrocie ktoś napisał dedykację dla osoby obdarowanej. Bywa, że można jedynie odczytać pieczątkę zakładu/studia fotograficznego. Albo nic.

Co robić z takimi zdjęciami, które nie wiadomo kogo przedstawiają? W mojej rodzinie zdjęcia takie się przechowuje. Może nie na dowód pamięci o kimś, bo przecież nie wiemy kim ten ktoś jest, ale na pamiątkę osoby, która to zdjęcie z jakichś względów wkleiła do albumu lub wrzuciła do szuflady.

Zdjęcia z galerii poniżej pochodzą z szuflady Ireny Zaranek z domu Miąsek z nieistniejącego już domku przy ul. Przechodniej 14 w Milanówku. Adres pozostał, ale należy już do innej rodziny. I inni obcy zamieszkują pod nim już nie szuflady gospodarzy a zapewne twarde dyski ich komputerów.

KLIKNIJ W ZDJĘCIE, ŻEBY ZOBACZYĆ CAŁE!

Galeria zdjęć:

3 komentarze

Ryszarda Jankowskiego po raz pierwszy spotkałam na wigilii 2010 r. u Aliny Rychlińskiej. Opłatkiem dzieliło się około 60 osób. Znałam z nich tylko osiem, więc reszta była nie do ogarnięcia przeze mnie. Pewnej niedzieli pojechałam jednak do Palmir, gdzie był punkt zborny przed wymarszem – jak się później okazało – w ośmiogodzinny spacer po puszczy Kampinoskiej. Kilkunastoosobową ekspedycję prowadził Rysiek.

Z Ryśkiem za każdym razem, bez pudła, dochodzi się w miejsce, które w puszczy chce pokazać. Wyznaczone szlaki pozostawiamy tym, którzy mogą zabłądzić.

Na zdjęciu w gazecie

Styczeń 1979 rok. Na zdjęciu zrobionym przez fotografa Jana Morka widzimy mężczyznę, który na skrzyżowaniu ulicy Królewskiej z Marszałkowską, a więc w centrum Warszawy, przedziera się przez zaśnieżony trakt na nartach biegówkach. Nie widać jego twarzy, ale ja wiem, że to Rysiek Jankowski. Zdjęcie zobaczył po latach w dodatku historycznym „Gazety Wyborczej” – „Ale historia!” z 4 stycznia 2014 r. Ilustrowało artykuł Marka Wąsa pt. W okowach zimy stulecia”. Rysiek od razu się rozpoznał, przypomniał sobie też tę chwilę i zarys postaci podnoszącej aparat fotograficzny do oka. To była ostatnia zima Edwarda Gierka jako sekretarza KC PZPR. Po tej zimie latem przez Polskę przeszła fala strajków i na koniec powstał NSZZ „Solidarność”. Gierek ogłosił zimę stulecia i choć rzeczywiście śniegu było dużo, niektórzy podejrzewali partię o to, że wykorzystała aurę, by na nią zwalać brak prądu i węgla. – Wracałem z puszczy Kampinoskiej z Dziekanowa Leśnego – opowiada Rysiek. W puszczy przy ponad 20-stopniowym mrozie wiał cholerny wiatr. Tak zacinał śniegiem, że szybko zawróciłem w kierunku domu.

Autobus dowiózł go do placu Wilsona. Tramwaje tego dnia nie wyjechały z zajezdni a nieliczne samochody utknęły w zaspach. – Założyłem narty na buty i ruszyłem naprzód. Po drodze kątem oka widziałem, że ktoś mi pstryknął zdjęcie, ale byłem tak zmarznięty, zmokły i zmęczony, że się nie zatrzymałem, i nie zainteresowałem o co chodzi. Przychodzę do domu, a tu nie tylko światła, ale i wody oraz ogrzewania zabrakło, bo pozamarzały wszystkie rury.

Jan Morek, autor zdjęcia, pracował wtedy w Polskiej Agencji Interpress. – Mieliśmy robić zdjęcia dla serwisów zagranicznych, raczej o charakterze propagandowym. Takie, którymi można pochwalić się za granicą. Tego dnia z Żoliborza, gdzie mieszkałem, dojechałem do Placu Bankowego komunikacją zastępczą. Nie dało się jednak robić zdjęć. Był duży mróz, śnieg który sypał, zamarzał na obiektywie. W Polsce to był ciężki czas. Ustawiały się kolejki po towar, który rzadko pojawiał się i szybko znikał, niczego na sklepowych półkach nie było. Również fotografowie mieli trudności z kupnem filmu do aparatu. Ale jak zobaczyłem tego mężczyznę na biegówkach w centrum miasta, nie mogłem się powstrzymać przed zrobieniem zdjęcia mimo że było jasne, iż agencja go nie weźmie. Nikt na tego mężczyznę nie zwracał uwagi, jakby obrazek narciarza w Warszawie już wszystkim się opatrzył – wspomina Jan Morek.

Na Thorung La zamiast na inwalidzki wózek

Rysiek Jankowski był po pięćdziesiątce, kiedy ortopeda po obejrzeniu zdjęć rentgenowskich i wywiadzie, zalecił mu oszczędzać nogi i stawy biodrowe, mało i powolutku chodzić. Sugerował, że jak go nie posłucha, wkrótce będzie poruszał się na wózku inwalidzkim. Kilka lat później Rysiek podczas zorganizowanej wycieczki do Nepalu sam wsiadł w miejscowości Pokhara do autobusu i pojechał około 20 km do miejscowości Dhumre. Potem już pieszo doliną Marsyangdi dotarł do noclegu w Thorung Phedi. Szedł sam, ale w grupie, bo szlakiem wędrowali też inni turyści.

IMG_0044   Fot. Ryszard Jankowski

Droga na przełęcz Thorung La  - widok w kierunku przełęczy Khatung Kang  

Doszedł do przełęczy Thorung La, na wysokość 5450 m. O dziwo nie dostał choroby wysokościowej. To, że dał radę, nie zaskoczyło go. Przecież przez ostatnie kilkadziesiąt lat regularnie uprawia puszczańskie marsze. Tysiące kilometrów w nogach. I w biodrach. Z przełęczy Thorung La doszedł do Muktinath. Doliną rzeki Kali Gandaki schodził ponad tydzień. – Ta dolina swego czasu uważana była za najgłębszy kanion rzeczny na świecie. Góry rzeczywiście mają około 5000 m wysokości, ale nie stwarzają wrażenia tak głębokiego wąwozu jak rów wzdłuż rzeki Colorado, którego ściany mają tylko około 1600 m — opowiada. Wędrówka trwała trzy tygodnie.

W końcu wsiadł do pociągu, by dołączyć do swej grupy, która była już w New Delhi. Miał przed sobą całą dobę jazdy. Uprosił konduktora, by mu pozwolił podróżować na pomoście wagonu I klasy, ponieważ w pozostałych wagonach panował ścisk nie do wytrzymania. „W jakim języku?” spytałam Ryśka z podziwem. Nie tylko nie bał się odłączyć od grupy, wszedł na ponad 5000 m n.p.m. z chorymi biodrami, ale jeszcze udało mu się uzyskać zgodę konduktora na wygodniejszą podróż za te same pieniądze. „Po polsku” odpowiedział Rysiek. „Jakoś zrozumiał”.

Źródło kondycji Ryśka

Rysiek co tydzień w niedzielę wyrusza na kilkugodzinny spacer po puszczy Kampinoskiej. Zna w niej każdą ścieżkę, każdy ułamany bądź zwalony pień, wie co kryje się za najmniejszym wzniesieniem i gdzie najbujniej rosną wiosną kaczeńce, oraz gdzie i w którym tygodniu można zobaczyć niebieskie żaby.

Warszawiak z Zalesia

Starszy od niego o dwa lata brat Mirek (zmarł w 2013 r.) urodził się w Żychlinie, bo tam ich ojciec dostał pracę, w Polskich Zakładach Elektrycznych Brown Boveri SA, przy budowie hali transformatorów. W latach 1931-1933 zakład wstrzymał produkcję z powodu kryzysu, co zaważyło na miejscu urodzenia Ryśka. Przyszedł na świat w 1931 r. w Warszawie, tu, gdzie teraz jest Ministerstwo Rolnictwa, czyli na Wspólnej 30. Ale pierwsze jego wspomnienia łączą się z Zalesiem, gdzie Jankowscy przed II wojną światową wylądowali przez jakąś rodzinną scysję. – Ojciec był imigrantem. Urodził się i mieszkał w Przasnyszu, w którym podczas I wojny trwały ostre walki między Rosjanami a Niemcami. Ruscy Niemców i ewangelików – a więc i mojego ojca – wywieźli do Moskwy. Tam przesiedział do końca I wojny światowej. Wrócił w roku 1918 a w 1919 został zwerbowany do wojska polskiego. W 1920 r. służył w artylerii i strzelał do Ruskich jak należało – opowiada.

– Na przykład pamiętam, że w Zalesiu bawiliśmy się z Mirkiem i innymi dzieciakami w rowie z wodą. Dużo tam żyło pomarańczowych jaszczurek, ale też chruścików z charakterystycznymi włoskami na skrzydłach, skaczących pajączków, błyszczących robaczków, biegaczy i nartników. Teraz ich się już nie widzi w takich ilościach. Chruściki są – jak mówi Rysiek – ciekawe, bo pod wodą przylepiają do siebie ziarenka piasku, albo kawałki drewna, tworząc domki.

Rysiek wspomina też przyjazd swojego stryja z Tomaszowa Mazowieckiego. – Po drabinie wniósł mnie na poddasze domu, w którym wynajmował mieszkanie, wziął mnie pod pachy i wyglądaliśmy z góry przez dymnik na tę łąkę, krowy, itd. To był fantastyczny widok! Miałem wtedy ze trzy lata.

– W maju 1935 r., kilka dni po śmierci Józefa Piłsudskiego, całą rodzina poszliśmy go żegnać. Nie na dworzec PKP w Piasecznie, gdzie przygotowano oficjalne pożegnanie Marszałka, ale na wiadukt, pod którym biegła linia kolejowa do Krakowa. Długo czekaliśmy na przejazd pociągu z trumną i ciałem Józefa Piłsudskiego. Staliśmy na wiadukcie kilka godzin, lecz pociąg się spóźniał. W końcu przyszła burza i nas przegnała. Miałem cztery lata. Ojciec wsadził mnie „na barana" i uciekliśmy do domu. Marszałka w ostatniej jego drodze nie widziałem.

Marzenia o domu szlag trafił

Ojciec Ryśka był kierownikiem dużych budów. W latach trzydziestych rodzinie się dobrze powodziło, mimo kryzysu. Ojciec, Karol Jankowski, założył mały zakładzik prefabrykacji żelbetowych, w którym pracownicy robili chodnikowe płyty, przepusty, kręgi studzienne. – Przed wojną sto złotych, to już był dobry zarobek pierwszorzędnego urzędnika. A mój ojciec zarabiał sześć razy tyle! Już kombinował, żeby budować domek, bo to było taniej, niż wynajmować mieszkanie. Nawet kupił materiały, ale wojna wybuchła i marzenia szlag trafił – mówi Rysiek.

Pewnego wrześniowego ranka w 1939 r. obudził się i w rodzinnym lasku koło domu zobaczył konie. Okazało się, że polski oddział zamierzał przebić się do Warszawy a lasek był właściwą kryjówką, by ludzie i zwierzęta odpoczęły. – Nam kazali się przeprowadzić do murowanego domu doktorostwa. Gdy po dwóch dniach żołnierze ruszyli w kierunku Warszawy, na peryferiach Piaseczna, zetknęli się z oddziałami niemieckimi i tam podczas walk kilka domów zburzyli, m.in. Sąd Grodzki przy ulicy Warszawskiej.

– Pamiętam wejście Niemców do Piaseczna i Warszawy. Nasza mleczarka zdążyła jeszcze przynieść mleko rano. Przyszła i powiedziała: "słuchajcie, słuchajcie, Niemcy są u nas! W Piasecznie!” Szybko z bratem wskoczyliśmy w spodnie i polecieliśmy zobaczyć. Faktycznie. Żywi Niemcy w „trawiastych" mundurach – opowiada.

Do wybuchu wojny ojciec utrzymywał kontakty ze składem materiałów budowlanych, którego właściciel nazywał się Motke Fraidenraich. Kiedyś tam poszedłem po coś i zastałem kobietę rozmawiającą w języku jidysz ze swoim synem. Pogłaskała mnie po głowie i powiedziała: „ooo, Ryszard, nie rozumie o czym mówimy" .

W 17 stycznia 1945 roku też mleczarka przyszła rano. Tyle, że inna. Śnieg, piętnaście stopni mrozu, a ona mówi: „Polacy w Piasecznie!" – Wyskakujemy z bratem, patrzymy, a przy małym wiadukcie w Zalesiu wyłazi Niemiec, zmarznięty, stary dziad z karabinem w ręku. Mleczarka mówiła, że Niemców nie ma a tu jest jeden! Podbiegło do niego kilku chłopaków, no, powiedzmy młodych mężczyzn, zabierają mu karabin a on nie chce go oddać! Przeczekał całą noc w tym mrozie w krzakach, licząc na to, że inni uciekną, a on pójdzie do niewoli i będzie miał spokój. Nie wiem, co z nim zrobili, nie zawsze dobrze obchodzili się z Niemcami na tyłach frontu. Poszli z nim do Piaseczna. Może na komendę? – wspomina Rysiek.

W tym czasie do Piaseczna wjechały czołgi. Na czternastolatku naprawdę robiły wrażenie – były olbrzymie. Kilku mieszkańców wyniosło na rynek w Piasecznie kotły z bimbrem i częstowali nim czołgistów. Jak się okazało Polaków.

– Pamiętam też inny incydent z 1945 r. Na łąkach między Piasecznem a Zalesiem Polacy postawili baterię przeciwlotniczą. Oczywiście polazłem ją oglądać. Stał przy niej żołnierz z przeciwlotniczym karabinem maszynowym. Zaczęliśmy gadać. Kobieta przechodzi obok nas, patrzy na żołnierza i pyta: „Panie, pan jest Polakiem?" A on na to: „Nie, ja jestem Żydem ". To robiło wrażenie: Żyd – zdrowy, cały i z karabinem. Ona tylko chciała wiedzieć czy jest Polakiem, czy Rosjaninem.

Powrót do Warszawy i wyjazd do Wrocławia

Po wojnie do Warszawy wróciliśmy mniej więcej w 1953 r. Ojciec pracował najpierw w tej samej firmie budowlanej co przed wojną, a wkrótce zaangażował się do państwowej firmy budowlanej i pracował przy odbudowie Starego Miasta.

rsz_img_0070 Arch. Ryszarda Jankowskiego

Odbudowa Starego Miasta w Warszawie.

rsz_img_0072  Arch. Ryszarda Jankowskiego

Jankowscy zamieszkali w Rynku Starego Miasta w kamienicy z balkonem.

I, jak odbudowali Rynek Starego Miasta, to dostał mieszkanie w budynku z balkonem tj. pod numerem 10. Moja mama mieszkała w nim do końca swojego życia a teraz mieszka w nim mój bratanek z żoną.

Jak rodzice się przeprowadzili na Stare Miasto, ja już byłem studentem we Wrocławiu, bo w Warszawie nie udało mi się dostać na studia. To był 1949 r. Otrzymałem orzeczenie „zdał, ale nie dostał się z braku miejsc ". Z egzaminu miałem cztery plus, więc do Wrocławia przenieśli mnie z automatu. Zamieszkałem u stryja, który tam wyemigrował do poniemieckiego mieszkania z Tomaszowa Mazowieckiego. Na moim roku architektury na Politechnice Wrocławskiej, połowa to byli tacy jak ja, przyjezdni, którzy nie dostali się na studia w innych miastach. Na początku nasz rok liczył 120 studentów. Ale z czasem połowa się wykruszyła. Szybko przestałem żałować, że nie studiuję w Warszawie. We Wrocławiu było pięknie! Politechnika Wrocławska, to wówczas właściwie była Politechnika Lwowska! Świetni matematycy i inni profesorowie. Na przykład Hugo Steinhaus współorganizował wrocławskie środowisko naukowe. Został powołany na katedrę zastosowań matematyki Wydziału Matematyczno-Fizyczno-Chemicznego, wspólnego dla uniwersytetu i politechniki. Geometrię wykreślną mieliśmy z byłym asystentem Kazimierza Bartla – też geniuszem – doc. Konradem Dybą. Dyba to był facet, u którego zdawało się geometrię wykreślną nawet 40 razy. Po pierwsze nie ma w tym przesady, a po drugie nikogo to nie dziwiło. Z pierwszego kolokwium z geometrii wykreślnej, na 120 osób 90 dostało dwóję. Czyli wówczas najgorszą ocenę. Reszta to trójki, kilka czwórek i jedna piątka. Ja dostałem cztery plus – wielkie oczy zrobiłem, jak to zobaczyłem. Dyba – jak mówił, zwykł co zdanie oblizywać się – pewnego razu powiedział tak: „Doszło do mnie, że narzekacie na mnie, że nic nie rozumiecie, co ja tu robię. Otóż, trzeba dokładnie rysować, co ja tu rysuję, pójść potem do domu, do restauracji lub w kinie czekając na film dalej o rysunku myśleć i kombinować. Aż w wyobraźni zobaczycie ten rysunek w postaci trójwymiarowej i zrozumiecie o co w nim chodzi.” I ja kapnąłem! Za każdym razem myślałem: o co tu chodzi? I znajdywałem odpowiedź! Okazało się to nie tak trudne jak myślałem.

W tej Wrocławi, jak niektórzy żartem mówili, oprócz tego, że miałem „lwowską politechnikę”, w ogóle było super. Prawie wszyscy byli tam przyjezdni i to nie tylko z Lwowa. To było prawdziwe miasto akademickie! Wszystkie uczelnie wystartowały zaraz po wojnie i chyba w mieście było więcej studentów niż reszty ludzi. Jeśli nawet przesadzam, to takie odnosiło się wrażenie. To studenci nadawali ton miastu. Było wesoło, gwarno, radośnie, fajnie. W Polsce wciąż jeszcze panował stalinowski zamordyzm, ale tam się tego nie czuło. Ja byłem dosyć pilnym studentem więc siedziałem nad arkuszami z rysunkami i nie miałem zbyt dużo wolnego czasu. Byli jednak tacy, co się obijali i też zaliczali rok. Moja gorliwość została jednak nagrodzona. Zostałem zauważony. Zaproponowano mi bym został na politechnice. Moi koledzy pracowali już na budowach lub w biurach projektu, niektórzy zarabiali nawet po trzy tysiące, a na Politechnice proponowano mi pensję 1900 zł więc wahałem się.

W tym czasie pojawił się jednak nowy profesor, Bolesław Szmidt – znany architekt, przedstawiciel modernizmu. To był ciekawy człowiek. Podczas II wojny światowej bronił Warszawy, potem przedostał się do Rumunii, z obozu w Tulczy uciekł do Francji i przyłączył się do żołnierzy generała Sikorskiego aż w 1940 dotarł do Anglii. Tam otrzymał rozkaz, by zajął się pracą naukową. I Szmidt stworzył polski wydział architektury na Uniwersytecie w Liverpool. – Jego historia, pociągała mnie. Poza tym już przed wojną był znanym architektem, bo m.in. wraz z Edwardem Kreislerem pracowali przy projekcie Czesława Boratyńskiego, który wymyślił budynek Muzeum Narodowego w Krakowie. Szmidt był świetnym profesorem, nowoczesnym. Choć inni architekci go nie cierpieli, do studentów miał podejście fantastyczne – opowiada Rysiek. – Zaraz po tym jak zacząłem realizować projekt dyplomowy, zachorowałem na grypę. Straszną, z wysoką gorączką, umierałem. Przyszedł do mnie kolega z Akademii Medycznej i powiedział: „cholera, jesteś bardzo chory”. Sprawił, że zabrali mnie do szpitala. Po tygodniu wróciłem, a w dziekanacie mówią mi: „panie, pan nie zaliczy obrony w terminie”. Zmartwiłem się. Spotykam prof. Schmidta i on pyta mnie: „jak panu leci?” Powiedziałem: „nie chcą mnie przyjąć, mówią, że za późno”. „Robić, robić " – powiedział, a jak przyszedł czas, załatwił mi, że zaliczyłem obronę w pierwotnym terminie. No i zostałem jego asystentem. Schmidt wymagał, by asystenci chodzili na jego wykłady. Podczas przerwy w wykładzie zwykle spacerował po korytarzu. Pewnego razu zaprosił mnie na ten spacer i oznajmił, że zakłada w Warszawie pracownię architektoniczną, do pracy w której, mnie zaprasza. Zgodziłem się. Nie wiem, czy rodzice byli z tego zadowoleni. Na tym Starym Mieście układ w mieszkaniu był taki: duży pokój pośrodku, oprócz niego maluteńki pokoik, ciemna mała kuchnia, z tyłu łazienka i pokój-kicha. W tym ostatnim już mieszkał brat z dwoma dzieciakami i z bratową. Dziadek, Jan Jankowski, mieszkał w tym małym pokoiku sam, a rodzice w środkowym pokoju. Jak wróciłem z Wrocławia, zrobił się kołchoz, jak cholera. Oczywiście byli bardzo dumni, że ich syn skończył politechnikę itd. Na szczęście dla wszystkich, długo tam nie zabawiłem, bo się ożeniłem.

Anna

W Annie, mojej żonie i matce moich dwóch córek Joanny i Agnieszki po prostu się zakochałem. Była dowcipna, wesoła i towarzyska. Poznałem ją dzięki temu, że była koleżanką mojej koleżanki z Wrocławia. Anna wpadła do niej z Poznania, gdzie studiowała historię sztuki. Na początku zalecała się do innego chłopaka, ale potem przeniosła się do Warszawy, bo dostała pracę w Muzeum Narodowym. I tak wyszło, że się pobraliśmy. I było super, dopóki nie zachorowała. Chociaż to ja byłem niby warszawiakiem a ona ostatnio poznanianką, to ona miała pełno znajomych i przyjaciół. Ja prawie nikogo tu nie znałem. Do tego Anna nie lubiła mojego hobby – żeglarstwa. Zaczęło się wszystko psuć. Anna czuła się już bardzo słaba, gdy wyprowadziła się i wzięła do siebie starszą córkę. Młodsza została ze mną, bo nie chciała opuszczać Warszawy. To dla mnie jedno z najgorszych wspomnień w życiu. Przychodzę po pracy, a tu w domu nie ma nic! Pusto! Anna wszystko wywiozła. Potem była rozwodowa sprawa i sąd przyznał jej opiekę nad Joasią, a mnie nad młodszą, Agnieszką. Dziewczynki miały chyba po 12, 10 lat.

Himalaje, zachodnia Ameryka Północna i Kapadocja

Po raz pierwszy za granicę pojechałem jeszcze na studiach z Anną, moją przyszłą żoną, do Czechosłowacji i do NRD. To była bardzo piękna wycieczka. Szefem wycieczki był Gienio (jak ja, ewangelik ) – nie żyje od wielu lat. To był rok 1956 do 1958, coś koło tego. W Polsce było już po pierwszej odwilży, a przyjeżdżamy do Czechosłowacji, wysiadamy, patrzymy – a tu monumentalny pomnik Stalina. Zatkało nas. Pomnik był niesamowity: wielki Stalin na przedzie, a za nim kosiarze, górnicy, hutnicy, cała ta proletariacka ferajna. A potem pod koniec lat 70. jeździłem z grupą znajomych. Śmiało mogę powiedzieć „po całym świecie”. Z Olo Kiwerskim, adwokatem, który był ode mnie 7 lat starszy (zmarł w 2015 r.), a którego poznałem za pośrednictwem jeszcze żony, byłem na pewno w Hiszpanii. Objechaliśmy wtedy najpierw północną część Europy, potem przez środek Hiszpanii, zahaczyliśmy o Wenecję, Wiedeń – i do Warszawy. W Izraelu czy Egipcie poznałem Alinę Rychlińską (sędzię). Z nią byłem w wielu miejscach, na pewno w Kapadocji –

rsz_img_0015 Fot. Ryszard Jankowski

Kapadocja

rsz_img_0040 Fot. Ryszard Jankowski

Kapadocja

to miejsce uważam za jedno z najbardziej niezwykłych spośród tych, które oglądałem – na Jamajce, Kubie, w Parkach Narodowych USA i pewnie wielu innych miejscach. Tyle tych wyjazdów było, że z pamięci trudno ustalić datę czy towarzyski skład. Na szczęście wrażenia pozostają w człowieku, a zdjęcia przywracają pamięć. Cała Europa, Rabat i Casablanca w Maroku, Emiraty, Kenia, Nepal, Wietnam, Indie…właściwie łatwiej mi wymienić miejsca, w których nie byłem. Na przykład nie byłem w Australii ani na Alasce. Nie byłem też w Chinach – o czym wciąż marzę.

Stan zadowolenia

– Praca daje mi bardzo dużo przyjemności. Bardzo lubię pracować przy projekcie. Potem jadę, oglądam zakład, który z innymi projektowałem, ładny – widzę i jest duża satysfakcja – mówi Rysiek. Na przykład chłodnie przy zakładach mięsnych w Kosowie Lackim i w Myślenicach. Chłodnia składowa, w której się przechowuje wyroby spożywcze to wbrew pozorom dość skomplikowana budowla. Trzeba było zaprojektować ruchome półki – komora ma 12 m wysokości – temperatura wewnątrz minus 25 stopni C, a towar, który tam jest przechowywany musi być szybko zamrożony w temperaturze minus 35 stopni, żeby nie zdążył się zacząć psuć, czyli potrzebny w niej jest dodatkowo porządny sztuczny wiatr. Projektując budynek, te wszystkie czynniki muszę uwzględnić.

Rysiek Jankowski projektował m.in. „Przyłęki” koło Bydgoszczy, zakład mięsny w Wierzejkach czy w Stalowej Górze pod Łodzią. Można powiedzieć, że jest architektem specjalizującym się w projektowaniu zakładów przemysłu spożywczego. – Przypadek to sprawił. Pracownia, do której ściągnął mnie prof. Szmidt nie wypaliła. Zadzwoniłem więc do kolegi, który pracował w Biurze Projektów Przemysłu Mięsnego przy Placu Unii Lubelskiej i zapytałem czy nie ma tam dla mnie pracy. Była.

Do najbardziej udanych budynków, które projektował z innymi, Rysiek zalicza budynek w Łukowie: na parterze jest sklep, na piętrze restauracja, w podziemiach chłodnie. – Fajny też był kościółek w Markach, a właściwie kaplica, którą od podstaw projektowałem dla sióstr Honoratek. Miała wszystkie elementy kościoła: chór, ołtarz i wieżyczkę z dzwonem.

Jedyny w życiu oblany egzamin

Rysiek w 2015 roku ma 84 lata. – Jeszcze nie uważam się za staruszka, choć coraz bardziej się czuję stary. Coraz większą też trudność sprawia mi chodzenie. Dojrzałem nawet do tego, żeby wstawić sobie endoprotezy, ale chętnych jest tyle, że wiele lat się czeka na operację – mówi.

Na pytanie czego z perspektywy czasu najmniej, może za mało, miał w życiu: czy kobiet, miłości, pieniędzy, wrażeń, wzajemności dzieci i innych ludzi, którym zrobił dobrze – Rysiek odpowiada: – Nie czuję się zawiedziony. Choć zawsze miałem lekki kompleks, uważałem, że jestem mało zdolny. Chyba matka niepotrzebnie posłała mnie rok wcześniej do szkoły. Inne dzieci umiały czytać, rysować, pisać, liczyć, a ja ni cholery. Zawsze byłem do tyłu. Na szczęście byłem pilny. Jedyny egzamin, jaki oblałem podczas całych studiów, był z języka rosyjskiego. To był język obowiązkowy. Egzamin polegał na przeczytaniu fragmentu wybranej książki. Wszyscy uczyli się książki na pamięć, ja tego nie zrobiłem i jak zacząłem dukać, usłyszałem: „po wakacjach !" Ojciec próbował mnie uczyć, bo dobrze znał rosyjski, w końcu cztery lata był w Rosji, ja jednak wolałem jak wspomina te czasy po polsku, opowiadał ciekawie.

Ciąg dalszy nastąpi

Czerwiec 2015 r. Rysiek pracuje nad końcówką projektu zakładu mięsnego w Kosowie Lackim koło Warszawy. To tam na plebanii w 1964 dwie pracownice Instytutu Sztuki Polskiej Akademii Nauk – dr Izabela Galicka i Hanna Sygietyńska – odkryły „Ekstazę św. Franciszka” XVI-wieczne płótno El Greco, jednego z najwybitniejszych przedstawicieli manieryzmu. Obraz trafił do Muzeum Diecezjalnego w Siedlcach i nie był eksponowany, bo władze kościelne – pewnie słusznie – obawiały się, że nadmierny rozgłos, może doprowadzić do tego, że państwo przejmie dzieło. I tak dopiero w 2004 r. po 40 latach od odkrycia płótna, można było je po raz pierwszy zobaczyć.

– Inny zakład mięsny w Łomży jest duży i skomplikowany, bo działka tworzy trójkąt. Jeszcze nie zaczęli jednak budowy. Za to w Jabłonce zakład budują od trzech lat i ciągle kłopoty jakieś z nim są. Rezygnują z tego co już dawno zrobiliśmy i ciągle chcą jakiś zmian, co rusz przysyłają nasz rysunek z komentarzem „że nie będzie tak, tylko ma być inaczej". A to przecież musi być architektura! Bo, nie chwaląc się, bardzo ładnie ten zakład zaprojektowaliśmy. A wykonawcy i właściciel psują to, cholera – mówi.

rsz_ryszard_20110403_011 Fot. Tadeusz K. Kowalski

Ryszard Jankowski, architekt

Na początku rozmowy Rysiek Jankowski zastrzegł, że jego życie jest szare. Tak, tak – myślę sobie – szare jak pierwiastek tytan, który jest lekki, ma wysoką wytrzymałość mechaniczną i odporny jest na korozję.

KLIKNIJ W ZDJĘCIE, ŻEBY ZOBACZYĆ CAŁE!

Galeria zdjęć:

 

Myślę, że wiele rodzinnych awantur, które rozgrywały się między moim ojcem a jego rodzicami brało się stąd, że jako młody mąż był razem z żoną pozbawiony intymności.

Mieszkaliśmy w dużym, ale dwupokojowym mieszkaniu: moi rodzice, ja z siostrą, rodzice ojca i jego młodszy brat. W sumie siedem osób. Dziadek wtedy chorował na gruźlicę i spał w kuchni za przepierzeniem zrobionym z zasłony. Babci łóżko stało w kącie naszego pokoju. Wujek Olek – brat ojca – miał samodzielny pokój tyle, że przechodni. W amfiladzie.

Pamiętam największą trzypokoleniową awanturę. Ze strachu weszłam pod stół w pokoju wujka. Miałam ok. 5 lat. Moja siostra Dorota – cztery lata starsza ode mnie – przykrywała mnie brudnymi chusteczkami dziadka. Żebym poczuła się niewidzialna. Wtedy nie było jeszcze chusteczek jednorazowego użytku. W każdym razie w Polsce nie było. Rok 1963. Dorota zakradła się do telefonu i już kończyła wykręcać na tarczy czarnego aparatu telefonicznego numer milicji, kiedy mama podeszła i przyciskając widełki, rozłączyła połączenie. Na koniec, gdy domowe pioruny ustawały, ojciec kazał mi i Dorocie siadać – jednej na jednym kolanie, drugiej na drugim – i odpowiadać na pytanie czy go kochamy. Oczywiście musiałyśmy kochać, choćby ze strachu. I zwracać się do niego per tatuś.

Lubiłam z tatą bawić się w sklep. Zwłaszcza wczesną jesienią, kiedy przynosił do domu świeże orzechy włoskie. Tata obierał je ze skorupek i czyścił z żółtej błonki i gdy już miał dużo obranych do białego orzechów sprzedawał mi je w moim kąciku do zabawy, w którym urządzałam sklep. Na jakimś pudle stawiałam dziecięcą wagę a do torebki wkładałam plastikowe monety, które dostałam w prezencie od babci z Milanówka. To z babcią z Krakowa, przez sześć lat mieszkaliśmy na ul. Kolberga. Kupione od taty orzechy od razu zjadałam. W tym czasie ubóstwiałam jak mama czytała mi „Dzieci z Bullerbyn” Astrid Lindgren. Chciałam być taka jak Lisa. I może nawet trochę taka byłam. Gdy zasypiałam, zaglądałam pod swoje powieki, co robią mój kudłaty pies i moja mała małpka. Wiem, że nie opuszczali moich myśli i marzeń przez kilka lat.

Ojciec miał czarny motor z przyczepą. Jeździliśmy tym motorem całą czteroosobową rodziną nad rzekę. Ojciec łowił ryby na wędkę, mama czytała, czasem robiła nam wianki, kiedy już przyniosłyśmy odpowiednią liczbę kwiatków. Nie lubiłam tych wypraw w przyczepie. Za to ubóstwiałam jeździć z ojcem na motorze bez przyczepy. Sadzał mnie na baku i jechaliśmy. Szybko. Miałam 6 lat, kiedy po raz pierwszy pozwolił mi usiąść na miejscu mamy za jego plecami. I wtedy poczułam, że życie jest ciekawe. I wiatr na twarzy daje poczucie… wolności? Chodziłam już do pierwszej klasy. Z rocznikiem, który jako pierwszy poszedł do klas koedukacyjnych. To była Szkoła Podstawowa nr 7 w Krakowie przy ul. Szlak. Codziennie sama do niej szłam. Przechodziłam przez jezdnię na Kolberga, potem przez jezdnię na Krowoderskiej – te dwa przejścia ktoś obserwował z okna na trzecim piętrze czy robię to poprawnie – i na koniec przechodziłam przez jezdnię na ulicy Szlak, czego już nikt z mieszkania nie mógł widzieć. Dorota miała dalej do SP nr 20 przy Rynku Kleparskim, ale ona jeszcze chodziła do szkoły żeńskiej.

Zobacz całą galerię

Im dłuższy wstęp do historii, tym krótsza opowieść o tym, co ważne.

Początków może być tyle, ilu ludzi na świecie, choć może nie do końca, bo nie każdy umie swoje życie zacząć. Z różnych powodów. Na przykład kogoś zajmuje wypełnianie życiorysu zdarzeniami dnia codziennego. Kobiety piszą blogi, w których odnotowują każdą kupkę i uśmiech swojego maleństwa, żeby dowiedziało się o tym ważnym zdarzeniu, kiedy dorośnie. Mężczyźni komentują transfery piłkarzy. Albo co innego.

Im więcej ważnych dat i zdarzeń, zagadywania życia, tym trudniej przejść do swojego początku. Pierwszego, drugiego, trzeciego – nieważne którego, ważne, że świadomego.

Ja wiem z przekazu rodzinnego i z dokumentów, że moja podróż zaczęła się w Krakowie. Bo w nim się urodziłam. I w nim żyłam – z przerwami na wakacje i delegacje – 46 lat. Z perspektywy czasu, ktoś by powiedział, że zmagałam się z życiem. W miarę upływu czasu perspektywa się też zmienia. Nie ważne co było złe. Ważne, że się dzieje.