Przez ten projekt nie śpię po nocach i nie, żebym kalkulowała, bo mnie ten projekt w pewnym sensie nie dotyczy (tylko w pewnym sensie), ale mam wiele pytań:
– czy pierwsze dziecko w rodzinie nie będzie poszkodowane? (bo nie planuje się na nie 500 zł prowizji rodzicielskiej). Wymyśliłam odpowiedź: Nie , bo bez pierwszego dziecka nie będzie prowizji za drugie.
– czy datek na każde kolejne dziecko (po pierwszym) jest wystarczający, by było więcej bogobojnych i pisobojnych Polaków? Też sama wymyśliłam odpowiedź: Nie sądzę, może tylko trochę wzrośnie skala dzieci z marginesu społecznego.
– czy na dzieci adoptowane też ten zasiłek będzie się należeć?
– czy tylko na białe dzieci z rodzin katolickich?
– czy tylko na białe dzieci niezależnie od wyznania?
– czy mogę adoptować kilkadziesięcioro dzieci i tworzyć coś na kształt wielkiej rodziny?
Każdy o kimś pamięta. Sprzątamy groby przed świętem pamięci, o tych którzy umarli. Niektórzy byli z nami, niektórzy byli przed nami. Jak my są cząstką wszechświata.
W pierwszą podróż wyruszyła jako jedenastomiesięczna dziewczynka. Rodzice na lorę wsadzili ją w listopadzie 1945 roku. Nie może więc pamiętać domu, który jej mama Władzia [z domu Wysocka] i tata Karol [mama na niego mówiła „Lolku”] Kozubowie wybudowali w 1936 roku w Stanisławowie, zwanym małym Lwowem [dziś Iwano-Frankwisk].
Po konferencji jałtańskiej, zgodnie z jej ustaleniami wyłoniony Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej podpisał z rządem ZSRR w sierpniu 1945 roku, umowę, w której uznał zmodyfikowaną linię Curzona za wschodnią granicę Polski. Na mocy tej umowy m.in. Stanisławów został włączony do ZSRR jako miasto Ukraińskiej Republiki Radzieckiej. Polaków wysiedlono na tzw. ziemie odzyskane.
Kiedy Kozubowie wyruszali w nieznane, najstarszy brat Jadzi, Tadzio, miał czternaście lat, średni, Miecio – ten, który przeszedł do historii rodzinnej, kiedy jako trzylatek podczas zabawy na podwórku budowanego domu wpadł do dołu z wapnem i krzyczał: „mamo, mamo, ja upadł do wafna!”– miał lat dwanaście.
Na karcie repatriacyjnej, którą w Stanisławowie dostali, po polsku i rosyjsku było napisane, że rodzina Kozubów, udaje się do „Polski, rosyjskiej republiki”. Przejazd do Szczecina trwał sześć tygodni. Ojciec z desek postawił nad Jadzią daszek, żeby deszcz jej nie moczył.
– Wiem, że ja się rodzicom po prostu przytrafiłam. Mama opowiadała mi, że raz gdy myślała, że jest w ciąży, okazało się, że jest chora. Potem dwa razy z rzędu myślała, że jest chora i za każdym razem okazywało się, że jest w ciąży. Kiedy po kilkunastu latach była już w stu procentach pewna, że jest chora, to byłam właśnie ja – żartuje Jadzia. Zawsze o sobie mówi zdrobniale, często w trzeciej osobie. Poznałam ją na wycieczce w Senegalu i Gambii. W telefonie, w kontaktach, wpisałam ją jako „australijska Jadzia” i już pewnie tak pozostanie. Tak też o niej opowiadam znajomym, którzy jej osobiście nie znają.
Padło na Białogard
Piątka Kozubów w grudniu 1945 roku dotarła do Szczecina. Ale ojciec-kolejarz nie chciał tu zostać, mimo że w zamian za stracony dom w Stanisławowie władze oferowały mu willę. Nie chciał też jechać do proponowanego mu Kołobrzegu. Kolberg (nazwa niemiecka), to była twierdza szkopów. Po bitwie o Kołobrzeg w 95 procentach zniszczona. Do tego jesienią 1945 roku wciąż zdarzała się tu strzelanina. Karol Kozub – ojciec trojga dzieci – poprosił, by jego rodzinę wysłano do małego spokojnego miasta. I tak trafili do Białogardu, poniemieckiego mieszkania przy ul. Lipowej 26, na pierwszym piętrze. Do pięciu pokoi z kuchnią wkrótce dokwaterowano drugą rodzinę, państwa Zielińskich, których rodzice trochę znali ze Stanisławowa. Józef i Wisia zajęli przy Lipowej 26 trzy pokoje, przy czym jeden szybko przerobili na kuchnię.
Jadzia do dziś pamięta solidne poniemieckie meble z ciemnego drewna, starodawny kredens na nóżkach w kształcie półkul z nadstawką z półeczkami i toaletkę z szufladą do kompletu, tzn. z identycznymi ornamentami – kwiatuszkami a przy drzwiach z kuleczkami. W mieszkaniu pozostało po Niemcach tylko to, co ciężkie, czego szabrownicy nie zdołali udźwignąć i wynieść. To, że nóżki przy kredensie były i jakie, Jadzia dobrze pamięta, bo co sobotę myła, pastowała i froterowała podłogę z desek.
W kamienicy przy Lipowej 26 na dole mieściła się piekarnia a na górze magazyn na mąkę i garownia – tzn. pomieszczenie, w którym rósł chleb przed włożeniem do pieca. Stał tam olbrzymi kocioł, w którym samo mieszało się ciasto, bo to była elektryczna mieszalnica ciasta. Z kołami zębatymi.
Z piekarni korytarzyk prowadził do mieszkania piekarza Józefa i jego żony, Sabiny. Jadzia chodziła do podstawówki z ich synem, Leszkiem. Zanim Leszek pojechał uczyć się do Technikum Ekonomicznego w Szczecinie a Jadzia została w Białogardzie, by uczęszczać do ogólniaka – pani Sabina zabierała wszystkie dzieciaki z kamienicy na wycieczki i częstowała je świeżym chlebem, bułeczkami i zakiszonymi przez siebie ogórkami.
Gdy Jadzia miała siedem lat umarł jej tata na raka przełyku. Mama nawet mówiła, że może to przez to, że gdy w czasie wojny przynosiła w Stanisławowie gorący chleb z „mieniajek” [handel wymienny] , on jadł go łapczywie, jeszcze gorący. Mama do końca swojego życia, gdy coś jej nie było potrzebne, mawiała „Ta na co to mi”, ze wschodnim zaśpiewem. Gdy tata umarł, dostała po nim niecałe 600 zł renty. To było mało na dwie osoby. Podczas studiów na Politechnice Szczecińskiej na wydziale inżynieryjno-ekonomicznym transportu, Jadzia dorabiała w studenckiej spółdzielni Bratniak. Dzięki temu zawsze miała pieniądze na swoje potrzeby. Stać ją było nawet na piękne szpilki za 465 zł. Na przykład za zlecenia w stoczni, w której wynosiła w wiadrach żelastwo z zenzy, pozostałe w niej po różnych pracach na statku. Za tak ciężką pracę była najwyższa stawka.
Szczecin
Kochała się w przystojniaku-wioślarzu. Ale on trochę maminsynek był. Jak chciała iść z nim do kina, mówił, że owszem, tylko niech „załatwi” bilety. Ze słownika Klemperera wiadomo, że „załatwić” w normalnych czasach znaczy tyle, co „kupić”. Jadzia kupowała bilety i szli do kina. Zerwała z przystojniakiem i zakochała się w Jacku. Trochę był młodszy od niej, ale inteligentny, przystojny i zachodziły między nimi silne, proste reakcje chemiczne. Jacek był albo trochę udawał, że był delikatnego zdrowia. Prawda, że sesja wywoływała u niego kamicę nerkową. Trzy lata studiował na pierwszym roku na wydziale mechanicznym. Pobrali się 8 lipca 1970 roku, kiedy Jadzia już pracowała na PKP. Gdy była w pierwszej ciąży z Radkiem, Jacek dostał skierowanie do sanatorium na kamienie nerkowe. Chciała go odwiedzić, przecież jako pracownicy PKP przysługiwały jej bardzo tanie bilety, ale Jacek piętrzył przeszkody. Tylko o pieniądze na papierosy poprosił, i o to, żeby nie przyjeżdżała. Gdy wrócił, opowiadał o świetnie ubranej dziewczynie z Huty Warszawa. Jadzi zrobiło się przykro. Ledwo wiązali koniec z końcem, oszczędzała. Pracowała przecież tylko ona, do tego była w ciąży, a Jacek studiował. Dziewczyna przysłała kartkę pocztową z pozdrowieniami dla Jacka i żony oraz list zaadresowany tylko na niego. Jadzia otworzyła go i przeczytała. Dziewczyna żałowała w nim, że jest żonaty.
W tym czasie w Polsce powstawały pierwsze ośrodki komputerowe w dużych przedsiębiorstwach i zaproponowano Jadzi pracę w jednym z nich. Wtedy mało kto miał pojęcie o informatyce. Jadzia zaliczyła trzy kursy informatyczne, odpowiednie studium podyplomowe i została analitykiem- projektantem. Wraz z innymi opracowywała na PKP komputerowy system wystawiania biletów kolejowych. Pracowali na „odrach”. To był rok 1974-1975.
Jak Jadzia poszła do szpitala rodzić drugie dziecko – które zmarło – jej synek Radek miał niecałe trzy lata. Potem urodziła się Madzia. Jacek bardzo chciał, żeby Radek miał rodzeństwo. W Polsce było coraz trudniej. Puste półki, beznadzieja, rosnące niezadowolenie ludzi. Kolej miała własny system połączeń telefonicznych. Wieści tą drogą rozchodziły się błyskawicznie. Np. w lipcu 1980 roku, że kolejarze przystąpili do strajku, przyspawali lokomotywy do szyn. Że w wagonach, w których do ZSRR miały niby jechać farby załadowane były szynki, których w Polsce od dawna nie było. Była tylko rosnąca złość i odwaga. Jadzia miała takiego życia dość. Poza tym wiedziała, że wszystko może się zdarzyć. Pamiętała 1970 rok w Szczecinie. Wojsko i czołgi na ulicach. Oficjalnie mówiło się wtedy o 11 ofiarach, ale wszyscy wiedzieli, że jest ich więcej . – W 1980 złożyliśmy wnioski o wydanie paszportów pod pozorem wyjazdu na wakacje do Grecji. Wsiedliśmy na prom w Rostocku i popłynęliśmy do Trelleborga – wspomina Jadzia.
W Szwecji mieszkał już jej bliski kuzyn Jurek [syn siostry mamy]. Jurkowi udało się uciec z Polski w 1969 roku. Pewnego dnia otworzył drzwi, za którymi stał listonosz z kartą wcielenia go do wojska. Dziewiętnastolatek bez mrugnięcia okiem powiedział, że „nie ma tego pana w domu”, po czym spakował plecak i pojechał na wycieczkę do Jugosławii [wtedy do jazdy po Europie potrzebny był paszport, a do krajów zachodnich mało kto go dostawał]. Wraz z innym chłopakiem, którego poznał w drodze, odłączyli się od grupy, żeby przedostać się do Włoch. Jugosłowiańscy żołnierze pogranicza strzelali do nich, gdy na pontonie odbijali od brzegu Adriatyku. Młodzi mężczyźni nie mieli co jeść ani pić, fale były na morzu duże, ale jak później opowiadał Jerzy – absolwent szacownego wówczas Technikum Budowy Okrętów w Gdańsku, Conradinum – im było już wszystko jedno. Szczęśliwie jednak dopłynęli do Włoch. W obozie dla uchodźców Jurek poznał Czeszkę-Wilmę. Szwecja wtedy chętnie przyjmowała młodych cudzoziemców, zwłaszcza z potrzebnym na rynku pracy wykształceniem. Z Wilmą Jurek ma dwójkę dzieci: Larsa i Anę. Z czasem się rozwiedli.
Jadzia z Jackiem zostawili w Szczecinie ładne duże mieszkanie, w którego pozyskaniu pomogło im szczęście, ot, zbieg okoliczności. Otóż sąsiedzi małego mieszkanka, na które Jadzia otrzymała przydział dzięki pracy na kolei, poprosili, żeby się zamienili na mieszkanie – bez dopłaty – z ich ojcem, starszym już profesorem politechniki, który potrzebował na co dzień pomocy córki. Mieszkanie przepadło, bo Jacek nie zgodził się na zameldowanie w nim młodego małżeństwa z rodziny. Użyczył lokum swojej znajomej i gdy już było wiadomo, że właściciele dali dyla za granicę, władze przejęły je.
Zanim Jadzia z Jackiem i dzieciakami dowiedzieli się, że Szwecja ich nie chce, pozostawał nierozwiązany problem ich jamniczki, Gniewci, którą przed pozorowanym wyjazdem na wakacje musieli zostawić w Szczecinie. Teraz po suczkę wyruszyła Finka, znajoma kuzyna ze Szwecji. Przed wejściem na prom, zgodnie z planem upiła Gniewcię i tak odurzoną wsadziła do torby podróżnej. Jamniczka jeszcze w Szwecji nie mogła ustać na swych łapkach. Gdy wołana po imieniu przez swego pana podnosiła do góry łepek, spoglądała na niego wzrokiem wiernej suczki, po czym łapki rozjeżdżały jej się na boki a ona pyszczkiem ryła w siedzenie fotela.
Wkrótce okazało się, że Szwecja nie chce przyjąć do siebie rodziny Jadzi. Zaprzyjaźniona polska adwokatka zaproponowała im, że poprosi znajomego księdza w Izraelu, by sfałszował dla całej rodziny dokumenty, na których będą mogli zostać. Również Finka ponownie zaoferowała pomoc: chciała podarować Jadzi swój paszport, żeby ta mogła wpisać do niego swoje dzieci i zadomowić się. Jacek zaprotestował. „A co ja takiego złego zrobiłem, żebym miał się ukrywać na fałszywych papierach? Mam dzieci, skończyłem studia, chcę normalnie pracować i żyć” – powiedział i zaczął jeździć do konsulatu austriackiego w Malmö, by załatwić wyjazd rodziny do Wiednia. Sekretarka i konsul austriacki przejęli się losami polskiej rodziny. Niestety miała ona jeszcze tylko przez tydzień ważne paszporty, a żeby jechać przez Niemcy do Austrii, potrzebne były paszporty z co najmniej trzymiesięcznym okresem ważności. Szwedzcy policjanci wsadzili rodziców z dwójką dzieci do nieoznakowanego samochodu, bez klamek w środku i wywieźli do Kopenhagi skąd w kwietniu 1981 roku było najbliższe połączenie lotnicze z Wiedniem. To Szwecja powinna ich przyjąć, jako pierwsze państwo, do którego trafili. Zamiast tego, pomogła im opuścić jej terytorium.
Wiedeń
W Wiedniu Jadzia pracowała jak wół. Sprzątała codziennie w innym domu. Jej mąż nie potrafił znaleźć sobie pracy, która by mu odpowiadała. Dużo czasu spędzał z Martą z Krakowa, która studiowała w Wiedniu. Gdy miała jakikolwiek kłopot, na przykład zarwało jej się łóżko, chętnie je naprawiał. Przez pewien czas – Jadzia nie pamięta już jak do tego doszło – składali też zegarki dla Chinki z Hong-Hongu. Jacek odprowadzał potem Martę do następnej klatki schodowej, by pomóc jej te niewielkie ciężary nosić. Wszyscy mieszkali w kamienicy hrabiego. Z 33 mieszkań kilka zajmowali Polacy. Na dwa mieszkania przypadała jedna toaleta. Raz Hausmeisterin zagadnęła do Jadzi: „Czemu pozwalasz, żeby on z tą dziewczyną chodził zamiast ci pomagać choćby dźwigać pranie do suszenia”. Madzia nie miała jeszcze dwóch lat. Jadzia codziennie po całym dniu harówki, ręczne prała i potem znosiła w miednicy pieluchy i ciuszki z drugiego piętra, żeby powiesić je na dworze.
Raz, gdy podczas spaceru oglądali pierścionki na wystawie, Jadzia zapragnęła, kupić sobie taki z koralem. „A tobie po co pierścionek?” – spytał mąż. I zaproponował, by kupić go Marcie w podziękowaniu za to, że czasem przypilnowała małej Madzi.
Jacek w Wiedniu mało pracował. Np. odmówił naprawiania w Boże Ciało samochodu albo remontu domu za 50 szylingów na godzinę, bo za taką pracę Austriak dostawał 170 szylingów. Poza tym jak zwykle dużo chorował.
W Wiedniu Jadzia z rodziną mieszkała od kwietnia do października 1981 roku. Od początku nie zamierzali zostać w Austrii. To był jedynie przystanek, przygotowanie do dalszej drogi. Marzyli o wyjeździe do Australii. Żeby otrzymać pozwolenie na pobyt stały, trzeba było podczas badania dostać 100 punktów. Najważniejszy był wiek wyjeżdżających: nie więcej niż 35 lat, wykształcenie – oboje byli po studiach politechnicznych, zdrowie – oboje byli zdrowi, a do tego rodziny miały pierwszeństwo. Najmniej ważna była znajomość języka. Oni angielskiego jeszcze nie znali.
– Na pierwszym interview w Wiedniu, pani wicekonsul powiedziała: „w Australii z pana zawodem, żona nie będzie musiała w ogóle pracować”. Madzia podczas wizyty w konsulacie miała wtedy niecałe dwa latka. Spodobał jej się plakat z misiem koala i pani wicekonsul – Jadzia pamięta, że nazywała się Motyl i była żoną Polaka – wyszukała taki sam plakat i wręczając go Madzi powiedziała: „już niedługo zobaczysz takiego misia w Australii”. To był znak, że pojadą, że od razu zostali zakwalifikowani do wyjazdu.
Australia
– W Australii same dobre rzeczy mnie spotkały – mówi Jadzia i nie myśli w tym momencie o tym, jak potoczyły się jej losy i męża. Pół roku mieszkali w Sydney. Od razu dostali miejsce w międzynarodowym hostelu, w którym zakwaterowani byli też Anglicy i Holendrzy oraz zasiłek dla bezrobotnych, z którego z góry potrącano im pieniądze na opiekę medyczną i przedszkole dla dzieci. W sumie zostawało trochę forsy na papierosy dla Jacka i łakocie dla maluchów. W hostelu mieli do dyspozycji tłumaczkę. Na początek kazano im uaktualnić prawo jazdy. Jadzia swoje zrobiła w 1967 r. jeszcze jako studentka, bo Bratniak pokrywał połowę kosztów, ale przecież nigdy nie miała samochodu i w ogóle nie jeździła. W Australii za niewielkie pieniądze można było kupić auto. Przez upały szybko psuły się uszczelki pod głowicą i miejscowi takich aut się pozbywali. Z Sydney mieli przeprowadzić się do Whyalla, gdzie Jacek dostał dobrą pracę.
Żeby było taniej, on z synem pojechali ponad dwa tysiące kilometrów samochodem a Jadzia z córeczką, za którą jeszcze się nie płaciło za przelot, samolotem.
Jak mawia Jadzia: żadna praca nie hańbi, każda męczy
Już mieszkali w Whyalli, kiedy Jadzia znalazła super ofertę pracy w ośrodku komputerowym. Spełniała wszystkie wymogi. Podczas rozmowy rekrutacyjnej zapytali, od kiedy może podjąć pracę. Oferowali świetne warunki. Na początek 25 tys. dolarów rocznie. Dla porównania: Jacek jako inżynier kreślarz miał wtedy 23 tysiące. – Uznałam, że dla dzieci niekorzystne będą przenosiny do Adelajdy przed końcem roku szkolnego i zrezygnowałam – opowiada.
Pierwsza jej praca to sprzątanie w Domu starców i pomoc przy ich kąpieli. Jacek najpierw pracował jako pomocnik rzemieślnika.
Podczas ubezpieczania ich rodzinnego domu agent ubezpieczeniowy zaproponował Jadzi pracę dla tej samej AMP. – Zmuszało mnie to do intensywnej nauki języka i to było świetne. Żeby sprzedać produkt, trzeba go umieć dobrze zaprezentować – opowiada. – Nieźle też zarabiałam, ale wytrzymałam jako agent ubezpieczeniowy tylko pół roku. To nie dla mnie wciskać ludziom ubezpieczenie, kiedy wiem, że ich nie stać – mówi. Zrezygnowała z tej pracy, kiedy w biurze pośrednictwa pojawiła się oferta dla operatora maszyny, sterującej cięciem szyn w hucie [jak syn miał 40 lat zwierzył się mamie, że było mu jej żal: gdy wracał ze szkoły, ona czasem wychodziła na drugą zmianę]. Jadzia lubiła tę pracę. Z terenu huty oglądała ładne wschody i zachody słońca. Siedziała w oszklonej kanciapie. Wszystko było automatycznie sterowane i dopiero jak coś nie zadziałało, Jadzia ręcznie wprowadzała korektę, przesuwała za pomocą sterowników szyny w kierunku piły. Gdy automatyka nie zawodziła, Jadzia na stanowisku operatora mogła trochę poczytać czy pocerować skarpetki. Było jej tak dobrze, że mogłaby tam pracować nawet do emerytury, ale Jacek został przeniesiony do pracy na pustynię 1000 km od Adelajdy i całą rodziną musieli przenieść się do niej, bo stamtąd były połączenia lotnicze z miejscem, gdzie Jacek miał pracować przy wydobyciu ropy i gazu ziemnego. W Adelajdzie wybudowali swój pierwszy dom. Gdy Jadzia wybierała do niego kafelki, okapy, blaty, gdy projektowała dodatkowe kontakty myślała, że te cztery sypialnie, dwie łazienki i funkcjonalne rozwiązania posłużą jej do końca życia. Ale to nie był ich jedyny dom w Australii. Nic nie jest do końca życia, Jadzia już o tym wie. A nawet pogodziła się z tym.
Miała 45 lat i trudno jej było znaleźć nową pracę. Pewnego razu, gdy była w pośredniaku, przedstawiciele z fabryki lekarstw pilnie potrzebowali pracowników na noc. Właśnie ze Szwecji i z Niemiec wróciły z reklamacją 24 beczki erytromycyny i trzeba było szybko wszystkie leki przeglądnąć, i wyszukać kapsułki, które nie były koloru białego. I tak Jadzia załapała się na nockę, a że dobrze pracowała, zaproponowali jej dalszą współpracę. Zdarzało się jej przenosić wypełnione worki po 25 kilo i nic jej nie doskwierało. Aż pewnego dnia na stanowisku z małymi aerozolami, kiedy przestawiała małe pudełko, góra trzykilogramowe, wyskoczył jej dysk. Dla mnie to znak, że już dosyć się w życiu napracowała, że czas odpocząć, tym bardziej, że mąż już dochrapał się wysokiego stanowiska, mieli pieniądze, pozycję i kilka domów. Ale po złej wstępnej diagnozie i nieprawidłowym leczeniu, które zaowocowało koniecznością operacji, Jadzia wróciła do pracy, na lżejsze stanowisko i w mniejszym wymiarze godzin. Pech chciał, że poślizgnęła się na lepkiej posadzce i uszkodziła sobie tym razem nadgarstek. Ale miała też szczęście, bo w tym dniu przyszła na kontrolę pracownica z Work Cover – instytucji, która wypłacała jej cały czas podczas choroby pieniądze. Tym razem bez zbytecznych korowodów Jadzia przeszła następną operację i rehabilitację zakończoną spotkaniem z komisją orzekającą wielkość uszczerbku zdrowia podczas wypadku w pracy i przyznała jej odszkodowanie w wysokości pensji, którą by pobierała pracując do 55.roku życia, tj. do emerytury. Pieniądze te Jadzia wpłaciła na swój fundusz emerytalny, do którego dostała dostęp, gdy skończyła lat 63 i pół. To z tego funduszu wybiera pieniądze na swe samotne podróże.
Pomiędzy Whyalla a Szczecinem
Kiedy poznałam Jadzię w Afryce dużo mówiła o Jacku. Że mogliby teraz razem odpoczywać i podróżować, konsumować owoce ciężkiej pracy. Mogliby, ale Jacek ją na razie zostawił dla ponad 20 lat młodszej kobiety z dzieckiem. Wydawało się, że to zdarzyło się dopiero co, mówiła o tym z takim przejęciem. A to, już wtedy minęło pięć lat.
Jadzia pytała:
– jak to możliwe, że facet, który zwykł mówić , że biednego, to „najlepiej kopnąć w dupę, bo jak mu pomożesz, to na koniec cię utopi”, związał się z biedną kobietą z dzieckiem a na dodatek kupił na nią dwa domy;
– dlaczego mężczyzna jej życia, ojciec jej dzieci i dziadek jej wnuczki, odszedł do kobiety, z typem urody, który nigdy mu się nie podobał?;
– jak to jest, że facet, który nie lubi upałów zdecydował się mieszkać w regionie, w którym w dzień na okrągło jest powyżej 30 st. Celsjusza a w nocy jedynie o pięć stopni mniej?
– w domu dzieciaki najczęściej od ojca słyszały: idź się ucz i sprzątać. A teraz ich tata z wyboru mieszka w kraju, gdzie brud jest na porządku dziennym? W domu, gdy miał zły humor otwierał szafki kuchenne tropiąc dlaczego w kuchni śmierdzi cynamonem, więc jak to możliwe, że mu dziś smród cudzego brudu nie przeszkadza?
Pytania nadal pozostają bez odpowiedzi, ale po następnych 18 miesiącach Jadzia zaczyna cieszyć się sobą i swoim życiem. Nauczyła się grać w brydża. Jeździ po całym świecie. Dwa razy w roku przylatuje na kilka miesięcy do Szczecina skąd ma bazę wypadową. Na ogół zahacza o Połczyn, gdzie od kilku lat bierze udział w zawodach brydża. Z Polski wyrusza też na zagraniczne wycieczki. W miniony sezon poza wizytą u koleżanki w Lublinie [z którą raz umówiła się na wakacje na Tajwanie] , gościła w Kazimierzu na zjeździe swego roku z Politechniki Szczecińskiej, kilka dni spędziła jako kuracjuszka w Nałęczowie, poleciała na Korsykę i Sardynię, kilka dni zażywała kąpieli w ciepłych źródłach na Węgrzech, bawiła w sanatorium w Truskawcu na Ukrainie a nawet spotkała się z mężem, który w tym samym czasie bawił w Warszawie. Trzy miesiące przeleciało jak z bicza trzasł.
Potem jak zwykle lot przez Dubaj do Whyalli, do już tylko jej domu z widokiem na zatokę Spencera. Lubi swój dom jak całą Australię, w której jak mówi – „Wszystko jest na luzie. Nie ma, że coś wypada a coś nie wypada”. Z Australią związała się na dobre i na złe. Po polsku jedynie modli się, liczy i klnie, jak trzeba. Bo jak powie „kurwa”, czuje to jak należy, jak „fuck”, to już nie.
Jadzia na wszystko co ma ciężko zapracowała i czerpie z tego tytułu satysfakcję. Ale też – przyznaje – miała trochę farta. Może nie aż takiego jak ludzie, którzy gdy wypadają za balustradę mostu nie tylko się nie utopią, ale wypłyną na wierzch z rybą w zębach, ale szczęście jej dopisywało. I niech tak pozostanie.
Moja siostra upiekła dziś pierwszy w życiu chleb [ciasto na ten moment też długo czekało: najpierw dwie godziny w misce a potem 12 godzin w formach].
Chleb powstał z mąki pszennej, płatków owsianych i otrąb pszennych oraz ziaren słonecznika, i łuskanych pestek dyni , a wszystko z dodatkiem soli i cukru. Poprosiłam o przepis, ale, żeby go wypróbować, muszę wziąć najpierw od Doroty zaczyn. Dostała go od żony kolegi, Wieśka, a ta, od swojej siostry, która przejęła zaczyn od rodziny, która z kolei go utrzymuje w formie od kilkudziesięciu lat. Jak? To proste. Gdy już ciasto wyrosło, Dorota odjęła mu trzy łyżki, wsadziła do słoika, mocno zakręciła i wstawiła do lodówki. Tę czynność będzie od dziś wykonywać co dwa tygodnie, żeby zaczyn żył. I okazuje się, że to zaczyn czegoś więcej niż chleb. To podtrzymywanie ogniska domowego i międzyludzkiego. Świeżym, smacznym chlebem bez chemii, miło się dzielić z innymi. Póki gorący.
Ciocia Andzia, starsza o cztery lata siostra mojej babci, nie udzielała się towarzysko. W każdym razie ja nie pamiętam, żeby brała udział w jakimś dużym rodzinnym spotkaniu. Nawet nie przychodziła do kwiaciarni mojej babci, w której tętniło życie towarzyskie. Zresztą chyba nie miała na to czasu.
Gdy jeszcze było za oknem ciemno, około piątej rano, otwierała kiosk Ruchu przy stacji kolejowej w Milanówku od strony centrum.
To był stary kiosk. Miał się tak do współczesnych kiosków jak peerelowskie budki telefoniczne, w których nie było kabla albo słuchawki, albo jeszcze innej części, do dzisiejszego telefonu mobilnego. Kiosk miał szyny wokół szyb wystawowych i dwa razy dziennie z rana po ćmoku i wieczorem o zmroku trzeba było w te szyny wsuwać ciężkie nad wyraz, drewniane blokady podobne do wsuwanych okiennic.
Rano [dla mnie w nocy] na ogół robiła to osobiście ciocia. Jak pamięta jej wnuk Jacek, w latach od 1958 do 1970 kiosk zamykał jej syn, który odkąd Jacek zamieszkał u babci, codziennie po pracy przyjeżdżał do Milanówka, zjadał obiad i sprzedawał w kiosku aż do zamknięcia, po czym wracał do swojego mieszkania w Warszawie. Ja natomiast pamiętam, że w czasie wakacji, pewnie to było po roku 1970, wieczorem ciężkie drewniane blokady często pomagał jej wsadzić w szyny jakiś podstacyjny pijak. Faceci, którzy pili pod stacją, naprzeciwko kiosku, w którym od rana do wieczora sprzedawała ciocia Andzia, czuli przed nią respekt. A może i wdzięczność, bo jak miała dobry humor, to raczyła ich papierosami – z uszkodzonych opakowań. Zresztą nie wiem czy tylko z uszkodzonych. Jak była inwentaryzacja przeprowadzana przez pracowników Ruchu i zanosiło się na manko, moja babcia wsadzała mi w dłoń wiklinowy koszyk, z którym chodziłam na drugą stronę stacji, gdzie w kiosku Ruchu sprzedawała rodzina wujka Zygmunta, starszego brata cioci Andzi i mojej babci [było ich siedmioro rodzeństwa]. Tam wujek Jurek, syn brata cioci Andzi wsadzał mi najdroższe wówczas papierosy – Carmeny i Caro, przykrywał je serwetką, nie koronkową jak do święcenia, a siermiężną, lnianą, i ja przenosiłam towar do kiosku cioci Andzi. Chodziło o to, żeby ciocia nie straciła pracy i nie poszła, jak zwykła straszyć wnuka Jacka, „do kozy”, czyli do więzienia. Po inwentaryzacji przenosiłam papierosy z powrotem do macierzystego kiosku, niczym Czerwony Kapturek, którego nie zdołał dopaść wilk. Nikt mi nie mówił, że to tajemnica. Nie wiem skąd, ale w tamtych czasach dzieciaki wiedziały, że o pewnych sprawach się nie mówi. Jak o tym, że Rosjanie radzieccy 17 stycznia 1945 roku zabili mojego dziadka, który osierocił pięcioro dzieci.
Zakazana miłość
Ciocię Andzię, tak jak moją babcię i pozostałe jej rodzeństwo pamiętam jako bardzo starych ludzi. Wstyd przyznać, ale ciotkę Andzię widziałam oczami „Ani z Zielonego Wzgórza”. Była dla mnie taką ciotką Diany, przyjaciółki Ani, na którą obie niechcący wskoczyły do łóżka w pokoju gościnnym. Jedyna różnica, że moja ciocia Andzia nigdy nie była bogatą kobietą. Aczkolwiek, rzeczywiście była jedną z bardziej zrzędliwych kobiet w historii świata. Ekscentryczna. Samodzielna. Zaradna. Do bólu wytrzymała w pracowitości. Dlaczego taka właśnie była? Bo miała syna z mężem swojej starszej siostry Leokadii? Gdy Leokadia, moja ciocia Lodzia wyjechała za chlebem do Belgii, jej ojciec a mój pradziadek Ignacy Miąsek oddelegował Andzię do opieki nad dziećmi siostry. I Andzia zaszła w ciążę z Władysławem, mężem Leokadii. Urodziła syna Ryszarda, zwanego w rodzinie Mirkiem, czyli drugim imieniem. Ryszard Miąsek (wujek Mirek) przyszedł na świat w Lublinie. Nie wiem, bo wnuk też nie wie, kiedy Andzia tam wyjechała czy tuż przed porodem, czy kilka miesięcy wcześniej, gdy ciąża zaczęła być widoczna. Milanówek w tym czasie, to była przecież mała miejscowość uzdrowiskowa, każdy o każdym wszystko wiedział, wszyscy wszystkim się gorszyli.
Na uboczu
Kiedy wzięłam na cel ciotkę Andzię mogłam mieć ok. 12 lat. Pomyślałam, że jest samotna, na uboczu rodziny i brak jej miłości. Żeby ktoś mi przystawiał dziś ostry nóż do szyi, to i tak nie umiem odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak myślałam. Pewnego razu zapytałam babcię, czy mogę wziąć z jej kwiaciarni kwiaty, by złożyć cioci Andzi życzenia. Siostry Andzi powiedziały, że nie warto brać kwiatków i iść do Andzi, bo jeszcze oberwę złe słowo. Uparłam się, dostałam piękny – taki jak sobie wymarzyłam bukiet — i poszłam złożyć życzenia cioci Andzi. Oj, gderała, gderała, ale łzy jej ciekły z oczu, była wzruszona, chyba mimo licznej rodziny, takich momentów nie doświadczyła za wiele. Oczywiście powiedziała, „a czego ty diablico ode mnie chcesz”. Potem jak coraz częściej w czasie wakacji do niej przychodziłam, żeby posprzedawać w kiosku (to dla mnie była nieziemska frajda) i mówiła do mnie pieszczotliwe „ty moja cholero”, kochałam ją chyba bardziej niż babcię, która takich złych słów nigdy by wobec mnie nie wypowiedziała.
Ciotka Andzia nawet jak udawała, że jest groźna, nie robiło to na mnie wrażenia. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że wujek Mirek dyrektor Zjednoczenia Produkcji i Obrotu Napojami Bezalkoholowymi, który tuż przed likwidacją wszystkich zjednoczeń przez Edwarda Gierka, sprowadził coca colę do Polski, jest nieślubnym synem cioci Andzi. Wiedziałam tylko, że jest ojcem Jacka, wnuka Andzi, którym się zaopiekowała, kiedy zachorował na chorobę Heinego-Medina (poliomyelitis).
Zapamiętałam adres 22 Lipca 33/45. Nr 45 to numer mieszkania cioci Andzi w domu Piekarskiego. W domu tym mieszkało kilka rodzin z trzonu Miąsków i nie wykluczam, że te mieszkania komunalne załatwił im Władysław Noiński, ówczesna okoliczna szycha, mąż Leokadii i ojciec syna jej siostry, Andzi. Ciocia Andzia po wojnie, w wieku 41-42 lat ze swoją najmłodszą siostrą, Henią, która wtedy mogła mieć odpowiednio 23-24 lata przyniosły na plecach z Grodziska Mazowieckiego tzw. amerykankę, na której później ciocia przez kilkadziesiąt lat spała.
Dziś, po latach zastanawiam się, czy do końca życia kochała Władysława? Czy spotykali się np. ukradkiem? Wiadomo, że oficjalnie, z namaszczenia rodziny Władysław opiekował się swym nieślubnym dzieckiem, a potem odwiedzał swego wnuka z nieprawego łoża. Wnuk Jacek do dzisiaj pamięta, że tylko dziadek zwracał się do babci per Aniu. Czy coś nadal ich ze sobą łączyło? Mam nadzieję, że choć przez jakiś czas tak. Ale to tylko moje marzenia, bo nic na to nie wskazywało. Nikt o tym nigdy w rodzinie nie napomknął.
Babcia opoka
Gdy Jacek, wnuk Andzi, zachorował na Heine-Medine, miał ok. 5 lat. To był rok ok. 1958. Matka formalnie wyrzekła się syna. Trudno się żyło, a do tego medycyna była w powijakach. Cała rodzina Miąsków się skrzyknęła, by ratować dzieciaka. Zrzucali się np. na rehabilitantkę, która z Warszawy przyjeżdżała, by utrzymać zdolność ruchu Jacka, mimo że większość jego mięśni została dotkliwie zaatakowana przez chorobę. Andzia matkowała wnukowi przez kolejne szczeble szkoły.
Jacek i jego rodzina wzięli ciotkę Andzię na ostatnie dwa lata jej życia do siebie, do mieszkania w bloku. Jak z nimi rozmawiam, wiem, że nawet nie rozpatrywali innego wariantu. Mówię do Jacka, „to już musiało być z Nią bardzo źle, skoro się zgodziła”. Zgadłam. Kiedy widziała, że robotnicy za oknem wyładowują węgiel i ktoś jej mówił, że nic takiego się nie dzieje, odbierała sygnał, że coś już jest poza nią. Poddała się woli wnuka i jego żony Kasi, i z nimi zamieszkała.
Ciocia Andzia do końca swego życia zakładała rękę na rękę, jakby chroniąc się przed światem i siadała na skrawku leżanki czy fotela, jakby nie miała prawa zająć całego miejsca, które przecież zawsze jej przysługiwało. Zawsze jej przysługiwało i będzie przysługiwać więcej miejsca niż zajmowała.
Ciocia Lodzia kojarzy mi się z Mauricem Herzogiem – pierwszym w historii zdobywcą góry o wysokości powyżej ośmiu tysięcy metrów n.p.m. Chociaż ona pewnie uznałaby jego wysiłek za zmarnowaną energię.
W książkach o Milanówku Leokadia Noińska wspominana jest m.in. jako pierwsza listonoszka. Jeszcze zanim w miejscowości utworzono urząd pocztowy w 1924 r., Leokadia miała upoważnienie, by nosić raz w tygodniu pisma urzędowe i prywatne do Grodziska Mazowieckiego i przynosić pocztę milanowian.
W czasie II wojny światowej ukrywała przez pół roku w domu na Żwirki, w którym mieszkała z rodziną, troje Żydów – matkę z synem i córką. W kuchni, pod klapą w podłodze, w małej spiżarce. Ukrywaną trójkę nocą wypuszczała, by zaczerpnęli powietrza. Jak opowiada wnuczka Leokadii – Dorota Wojciechowska – udało im się przeżyć. W 1968 roku – jak wielu innych, wyjechali z Polski, ale odezwali się i zaprosili Leokadię do siebie. Ta jednak była już zbyt schorowana, by ich odwiedzić.
Wanda Wiśniewska, w książce „Milanówek Miejsce Magiczne” wspomina natomiast dzień, w którym jej ojciec Zygmunt Dąbrowski ps. Bohdan zorganizował akcję odbicia zatrzymanego przez Niemców ps. Siwego. Podczas strzelaniny, która się wywiązała, Niemcy – między innymi – zabili jej ojca przy posesji na ul. Krakowskiej 13. Matka, która była w pobliżu, biegła w stronę zabitego męża, ale właścicielka narożnej kwiaciarni Leokadia Noińska krzyknęła na nią kategorycznie, żeby natychmiast wracała do dzieci. I to ocaliło mamę Wandy Wiśniewskiej, jak sama nieraz opowiadała córce, bo zaraz nadjechali żandarmi niemieccy.
– Ciocię Lodzię, ponieważ była ode mnie o 60 lat starsza – zawsze postrzegałam jako starą kobietę. Gdy byłam u babci na wakacjach w Milanówku i przesiadywałam z nią w jej kwiaciarni, ciocia Lodzia wpadała po drodze skądś dokądś, witała się i pędziła dalej. Zapamiętałam ją jako niewysoką, drobną kobietę, lekko przygarbioną (pewnie miała osteoporozę, o której wtedy nikt nie wiedział albo nie mówił i nie pisał o niej), z siwymi włosami spiętymi w kok – włosami, jak to u Miąsków, pofalowanymi – zawsze w kolorowej (często w odcieniach żółci z zielenią, ale na pewno w kolorach świetlistych) bluzce, na ogół z żabotem i zawsze z broszką z kameą u szyi (no dobrze, nie zawsze, na zdjęciu ma akurat inną, ale zawsze broszka była).
Zachowało się też zdjęcie mojej babci Ireny – siostry Leokadii – z tą samą broszką, bo dostała ją w spadku po siostrze.
Kiedy spotkałam się z moją bliską kuzynką Ulą, by porozmawiać o historiach rodzinnych i wspomniałam o tym, jak pamiętam naszą ciocię Lodzię, Ula wstała, wyszła z pokoju, po czym po chwili przyniosła tę właśnie broszkę!
Okazało się, że po śmierci naszej babci Ireny Zaranek, broszka trafiła do jej córki – Teresy Zarzyckiej, a gdy ona umarła, poszła w ręce z kolei jej córki – Uli.
Jeszcze w Krakowie, gdy podziwiałam na wystawie Desy lub komisu starą biżuterię, zawsze w pewnej chwili przechodził mnie dreszcz po plecach, gdy próbowałam odgadnąć jaką historię błyskotka ze sobą niesie? Czy nie ma w niej tragedii wojennej? Obozowej? Ta kamea jest jednak po prostu starą pamiątką w zwykłej – i pod pewnymi względami niezwykłej – rodzinie Miąsków.
Gdy jako dziecko bywałam w kwiaciarni babci i witałam się z ciocią Lodzią, ona się do mnie uśmiechała, ale chyba nigdy o nic nie pytała. O przepraszam, może czasem o to, jak się czuje moja mama– jej siostrzenica. Zwykle biegła załatwiać sprawy ważniejsze niż te, o których mogła jej powiedzieć dziewięcioletnia czy jedenastoletnia dziewczynka z Krakowa. Zapamiętałam, że do zwiewnych żabotów i broszki z kameą na ogół była ubrana w czarne lub ciemnoszare spodnie. To był koniec lat 60. Początek lat 70. XX wieku. Pamiętam też jej czarne buty, moim zdaniem męskie i dużo za duże, nawet wydaje mi się, iż słyszałam, że to buty jej męża lub po nim, ale dziś, gdy spotykam się z wnuczką Leokadii, Dorotą, ona mówi, że to były buty ortopedyczne, bo jej babci bardzo doskwierały haluksy.
Więzy krwi
Gdy zadzwoniłam do wnuczki Leokadii, Doroty, żeby się umówić, przedstawiłam się jako wnuczka Ireny Zaranek (siostry jej babci). Moje imię i nazwisko nic by jej przecież nie powiedziało. Nawet nie byłam pewna czy kiedykolwiek się spotkałyśmy (z późniejszej rozmowy wynikło, że tak, w kwiaciarni, miałyśmy już swoje młode, ale dorosłe lata). Po tym jak umówiłyśmy się na spotkanie w Milanówku w domu Doroty, wyszła na ulicę, żeby mną pokierować, bo nie mogłam trafić. Pomachałam na powitanie komuś, kto się pojawił z dala na chodniku, ona odpowiedziała podobnym gestem. Im bardziej się zbliżałam do niej , tym bardziej mi się chciało śmiać. Oto spotykają się wnuczki sióstr. Jedna już babcia, a druga babcia potencjalna. Szybko zrobiło się tak, jakbyśmy się znały zawsze.
Kiedy dołączyła do nas na chwilę córka Doroty, Iza ze swoją kilkumiesięczną córeczką Hanią, Dorota przedstawiła mnie: „a to twoja ciocia”. Iza pocałowała mnie w policzek i to było miłe, ale też pomyślałam o kole ludzkich historii. Mnie też bowiem podczas wakacyjnych pobytów w Milanówku co rusz babcia w kwiaciarni mówiła, że ktoś, kto wszedł jest moją ciocią, wujkiem, kuzynką lub kuzynem i ja witałam ją lub jego pocałunkiem w policzek. Ci liczni nieznajomi, którzy byli rodziną, mnie konsternowali. Nie mogłam się połapać kto jest kto. Łatwiej było im tu na miejscu w Milanówku, ja tylko przyjeżdżałam raz w roku na wakacje. A tu rodzina, to nie tylko byli najbliżsi, ale wszyscy pochodzący od wspólnej prababki. Czasem trudno wyjaśnić kim ci ludzie są dla siebie, ale oni siebie traktują jak rodzinę. To niewątpliwie zasługa córek mojej prababki, sióstr: Leokadii, Anny, Ireny, Zofii i Henryki.
Dzieci sióstr mają jednego ojca
To, że najstarsza siostra mojej babci, Leokadia Noińska, urodziła się w 1898 roku we wsi Góry, powiecie Mińsko-Mazowieckim, jest pewne. Zachowało się niedokończone CV mojej cioci-babci, wtedy zwane „życiorysem”. Leokadia napisała, że pochodzi z rodziny rolniczej. Ale też pisała ten życiorys w czasach, kiedy lepiej było napisać „z rodziny rolniczej” albo „robotniczej” niż ziemiańskiej. Napisała, że gdy miała 5 lat – jej rodzice, Aleksandra i Ignacy Miąsek – przenieśli się do miasta i ojciec zajmował się drobnym handlem. W 1913 roku skończyła miejską szkołę w Mińsku Mazowieckim. A że było w domu ciężko, czworo młodszego rodzeństwa, piąte w drodze, w piętnastym roku życia musiała zacząć zarabiać pieniądze. Pierwszą pracę dostała w Warszawie w firmie [Wojcienko (?) – nieczytelne], jako pomoc sklepowa. Po wybuchu pierwszej wojny światowej wróciła do domu i w 1915 lub 1916 roku zorganizowała szkółkę we wsi Duchów w powiecie Mińsko-Mazowieckim. Wtedy zetknęła się z ruchem robotniczym. Należała do kółka dramatycznego w Kałuszynie, gdzie spotykali się ze sobą młodzi ludzie o socjalistycznych poglądach. Tam też poznała swego męża Władysława Noińskiego. W 1920 roku za swe lewicowe poglądy trafiła do aresztu, ale z braku dowodów wypuszczono ją. Przez 5 lat, aż do chwili aresztowania jej męża Władysława – więźnia politycznego – ukrywała się razem z nim – pod nazwiskiem Molińscy. Władysław zmienił nazwisko, żeby uniknąć więzienia. Ale mimo to, w styczniu 1925 roku aresztowano go. Leokadia została sama, bez pieniędzy, z dwojgiem malutkich dzieci. Hanka miała dwa lata a Tadek sześć miesięcy. Żeby wyżywić dzieciaki, pracowała, gdzie popadło: a to w kiosku gazetowym w Milanówku, a to u Baudenga, w piekarni, a jak tylko pojawiła się okazja, pojechała do Belgii, gdzie przez rok sprzątała, myła podłogi i paliła w piecach.
Nadszedł jednak wielki kryzys światowy i musiała wrócić do Polski, gdzie też nie było pracy. Do tego okazało się, że gdy była w Belgii jej mąż Władysław miał romans z jej młodszą siostrą Anną i ta zaszła w ciążę. Jej syn Mirek urodził się 1930 roku. Przez całe życie, odkąd o tym wiedziałam, zastanawiałam się jak mogły żyć w tym małym przedwojennym kurorcie dwie siostry z jednym ojcem swoich dzieci? Jak się czuły?
Władysław Noiński, ojciec dzieci dwóch sióstr
Odpowiedział mi na to pytanie niedawno Jacek, wnuczek Anny, matki nieślubnego Mirka. Otóż Ignacy Miąsek, głowa licznego rodu, w tym ojciec obu sióstr związanych dziećmi z jednym mężczyzną, wezwał wszystkich na posiedzenie rodzinne i gdy już się usadowili, powiedział: „dopóki nie dojdziemy do porozumienia, nie pogodzimy się, nie podejmiemy wspólnie decyzji co w tej sytuacji zrobić, nikt stąd nie wyjdzie”.
To, co kto wtedy powiedział, wykrzyczał czy nawet wyrzygał, poszło w zapomnienie. Stanęło na tym, że Leokadia z dwójką swoich ślubnych dzieci zostaje z mężem Władysławem, a Annie cała rodzina pomoże wychować syna Mirka. Szczególnie w tym wychowaniu miał uczestniczyć mąż Leokadii a ojciec też Mirka – Władysław Noiński. I uczestniczył.
– Po latach, co dobrze pamiętam, żadne siostry się tak mocno nie przyjaźniły jak one – opowiada Jacek. – Leokadia jak miała problem, przychodziła z nim najpierw do Anny.
Jacek miał kilka lat, gdy podczas zabawy z innymi dzieciakami z rodziny, w willi Stefanin, wołał na męża Leokadii, jak inne dzieciaki „wujku”. I ktoś – nie pamięta już kto – powiedział „Jacek, to twój dziadek”, „mów mu >>dziadku<<”. – Byłem strasznie dumny z tego powodu. Bożena – nasza kuzynka, wnuczka Zygmunta, mogła mu mówić tylko „wujku”– opowiada Jacek Miąsek.
Pamięta też jak podczas jednej z wizyt dziadek do babci zwrócił się per „Aniu”. W całej rodzinie wszyscy do niej i o niej mówili „Andzia”, „Andziu”, „Andzi”. A tu tak ładnie, „Aniu”. – To było dla mnie niezwykłe – wspomina Jacek.
A ja pamiętam opowieść mojej babci – według ówczesnego nazewnictwa „prywatnej inicjatywy” od 1945-6 roku – która po śmierci Władysława Noińskiego pojechała do Grodziska Mazowieckiego, a potem do Warszawy szukać żałobnych czarnych płaszczy dla sióstr – matek dzieci zmarłego Władysława. Niestety udało jej się kupić tylko jeden czarny płaszcz. W roku 1972 roku w Polsce, jak w innych krajach-satelitach Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich (ZSRR) nie było łatwo kupić coś, co w danej chwili było potrzebne. Przyjechała więc do Milanówka z jednym czarnym płaszczem i zadecydowała: „w takiej sytuacji, w czarnym płaszczu na pogrzeb pójdzie prawowita żona”.
Kobieta, która żadnej pracy się nie bała
Po powrocie z Belgii, w czasach kryzysu, Leokadia wymyśliła, że będzie zarabiać na handlu. Najpierw sprzedawała gazety na ulicach Milanówka, a później „dzięki pomocy dobrych ludzi” (szczegóły nie są znane) założyła stoisko kwiatowo-owocowe (potem, to była pierwsza kwiaciarnia mojej babci – jak mówią, ci co ją pamiętają „kwiaciarnia Zarankowej”).
Leokadia swój kiosk prowadziła od 1930. W tym czasie sama też chowała dzieci, bo jej mąż Władysław siedział w więzieniu za mącenie ludziom w głowach socjalizmem. W pierwszych dniach wojny Władysława wypuścili z więzienia i razem jakoś udało się rodzinie przetrwać. W 1946 roku Leokadia współzakładała Koło Ligi Kobiet w Milanówku, któremu przez dwa i pół roku przewodniczyła. Gdzie tylko się dało, powoływała Koło Ligi Kobiet. Po siedemdziesiątce była równie ekstremalna jak jej dzisiejsze równolatki.
Zamiast jednak wkładać na głowę moherowy beret, chwytała w dłoń sztandar Ligi Kobiet i pomagała babom w ich codziennym życiu. Nie modlitwą a żmudnym obchodem urzędów, które los tych biednych bab trzymały w garści. Ponieważ wyrzucona drzwiami, wracała oknem, często dla świętego spokoju urzędnik powstrzymywał np. eksmisję lub załatwiał komuś tani dach nad głową.
Rodzinna tragedia
Miała 62 lata, kiedy Jacek, siedmioletni chłopak, mijał ją w przejściu podziemnym stacji kolejowej w Milanówku. Ukłonił się cioci a ona ani drgnęła. Spostrzegł, że nigdy w życiu nie była tak smutna i dziwna. Nie śpieszyła się. Właściwie ledwo powłóczyła nogami. Potem usłyszał o czym rozmawiają wszystkie ciotki. Otóż syn cioci Lodzi (Leokadii) – Tadeusz Noiński, major Wojska Polskiego, który w tym czasie zasiadał w zarządzie klubu sportowego Legia, 6 lutego 1960 roku uczestniczył – jako współorganizator – w międzynarodowym turnieju bokserskim Polska – ZSRR.
Podczas walki na ringu jeden z czołowych zawodników Ričardas Tamulis (za cztery lata medalista olimpijski w Tokio) złamał rękę. Wujek Tadek, syn Lodzi, jako opiekun odwoził Tamulisa karetką pogotowia na ostry dyżur. Siedział obok kierowcy, gdy taksówkarz wjechał od jego strony w karetkę. Drzwi się otworzyły i Tadeusz wyleciał z impetem na chodnik, uderzając głową o jego krawędź. To dlatego jego matka Leokadia była zdruzgotana. Obrażenia jej 35-letniego syna były ogromne. Od głowy po inne części ciała. Cudem go uratowano. Był rok 1960 i mało komu robiono trepanację czaszki. Wujek żył jeszcze po niej 18 lat, ale nie był pełnosprawny. Podczas operacji uszkodzono mu mózg. Ciocia Lodzia przeżyła swego syna – ojca trójki jej wnucząt – o jeden rok.
Leokadia Noińska do końca swoich dni z wdzięcznością wspominała Stefana Rogalewicza, który mieszkał na Śląsku a w Milanówku posiadał dom letniskowy o imieniu Stefin. Kiedy klepała biedę i pod nieobecność uwięzionego męża komunisty nie miała gdzie z dziećmi się podziać, zaproponował jej, by wprowadziła się do jego domu. Mieszkała w nim aż do śmierci. Zwykła mówić, że to dzięki Stefanowi Rogalewiczowi nie została komornicą. Była mu dozgonnie za to wdzięczna.
Jak własnoręcznie napisała w swym życiorysie, który tylko w części się zachował: „zawsze” była „podporą dla męża walczącego od 20. roku XX wieku o socjalizm”. Dziś, to moim zdaniem, skompromitowane idee, ale wtedy za takie poglądy szło się do więzienia. Ciocia Lodzia, umierając w roku 1979 – w przeciwieństwie do gen. Wojciecha Jaruzelskiego – poprosiła o świecki pogrzeb.
Choć nigdy przecież nie poznała Marcela Herzoga, gdyby ją tylko zabrał ze sobą na Annapurnę, nie tylko by z nim weszła na szczyt, ale i pomogłaby mu z niego zejść, gdy już miał odmrożone stopy. Ale z drugiej strony, może uznałaby, że nie ma na taką przechadzkę czasu.
Widzicie tę małą białą plamę na lewym ramieniu mężczyzny? Tam przytula się maleńki człowiek. Matka podłożyła tetrową pieluszkę, żeby było jak należy :).
To, co w rodzinie – ze strony mamy – przez pokolenia się powtarzało, to mundur (policyjny lub wojskowy), sport (piłka nożna, siatkówka, badminton, tenis) , alkohol (m.in. bimber) i wzajemna pomoc. Z perspektywy czasu można stwierdzić: to kobiety gwarantowały rodzinie przetrwanie. Jak zwykła mawiać – już wiele lat po śmierci ojca Ignacego – Anna Miąsek: „Ojciec, to drań był”. I tylko można się domyślać, o co jej szło.
Aleksandra Miąsek z Bankiewiczów
i
Ignacy Miąsek
to moi pradziadkowie.
Urodzona w 1878 r. Aleksandra była o 10 lat młodsza od swojego męża, ale przeżyła go tylko o dwa lata: zmarła w 1946 roku. Z jedynej mi znanej opowieści o nich — ich wnuka Jurka — wiadomo, że Aleksandra była wyżej urodzona niż Ignacy. Czy między innymi dlatego poprosił o jej rękę? Jej ojciec miał przywieźć sporo złota z wojny rosyjsko-japońskiej, którym obdzielił swe cztery córki. W pierwszych latach małżeństwa Ignacy mieszkał z żoną we wsi Góry w powiecie mińsko-mazowieckim. Kiedy ich najstarsza córka Leokadia miała 5 lat, przenieśli się do Mińska Mazowieckiego, gdzie Ignacy zajął się drobnym handlem. W sumie urodziło im się 13 dzieci, ale tylko siedmioro przeżyło lata dziecięce. Najmłodszy z nich – Tadeusz – zginął w czasie II wojny światowej, w 1941 r. w wieku 28 lat. Zabrało go Gestapo z domu w roku 1940. Jurek opowiadał, że gestapowcy ustawili trzech wnuków Aleksandry i Ignacego: jego i jego brata Bobka oraz Mirka a także Tadeusza z rękami podniesionymi do góry pod ścianą a sami dokładnie przeszukali mieszkanie. Na koniec wzięli ze sobą Tadeusza, by wysłać go do obozu. Zginął rok później podczas przewożenia statkiem więźniów w nowe miejsce. Podczas nalotu Anglicy mieli zatopić niemiecki statek z jeńcami.
Tadeusz miał 28 lat. Na tablicy pamiątkowej z czarnego marmuru na milanowskim cmentarzu wykuto: Neuhamburg. Czy ktoś słyszał o takim obozie? Chyba nie. Na szczęście zachowała się karteczka, przekazana przez umyślnego, z której wynika, że Tadek był w Neuengamme (KL). Na zachowanym do dziś skrawku papieru w linię ręcznie napisano: „Podaję do wiadomości, że urna z poświadczeniem cmentarza macierzystego, jest do odebrania w Krematorjum Hamburg-Ohlsdorf, a świadectwo zgonu w urzędzie stanu cywilnego w Neuengamme. Rzeczy pozostałe po zmarłym można odebrać za pośrednictwem Policji Państwowej w Warszawie.”
Jurek – o 15 lat młodszy bratanek – wspominał, że Tadek nie pozwalał sobie mówić ani stryju, ani wujku, co wówczas było rzadkie. Wszystkie siostrzenice i bratankowie mówili mu per ty. Tadek uprawiał gimnastykę w Polskim Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół” a w wolnym od sportu i pracy czasie, biesiadował w towarzystwie licznych znajomych.
Po weekendzie zawsze przychodził do matki Jurka – Michaliny – i prosił: – Bratowa pożyczy mi pieniądze na bilet na EKD (Elektryczna Kolej Dojazdowa), bo nie mam za co jechać do pracy.
Sześcioro dzieci Aleksandry i Ignacego znałam osobiście, a najlepiej Irenę – moją babcię, po mężu Zaranek. Pozostali to: Leokadia – dla mnie ciocia Lodzia (po mężu Noińska), Zygmunt, Anna – dla mnie ciocia Andzia, Zofia – czyli ciocia Zosia (po mężu Józefowicz) i najmłodsza z rodzeństwa Henryka – ciocia Henia (po mężu Bębeniec). Henia urodziła się mniej więcej w tym czasie co Hanka, córka Lodzi. To zwracało uwagę milanowian: w tym samym czasie w ciąży chodziła matka i córka. Różnica wieku między najstarszą a najmłodszą córką Aleksandry i Ignacego wynosiła 24 lata. Gdy urodziła jej się najmłodsza Henia, z chęcią zabierała ją na noc do łóżka, żeby mąż dał już jej spokój. – Ojciec to drań był – zwykła o nim krótko mówić po kilkudziesięciu latach córka Andzia. Pierwszy biznes założył ze swym piętnastoletnim synem Zygmuntem ok. 1917 r. Prowadzony w Mińsku Mazowieckim handel wódkami i winami wymagał od nich regularnych wypadów po towar do Warszawy. Powroty z wypraw bywały mniej regularne. Czasem nie było ich w domu nawet i dwa tygodnie. Hulali w stolicy. Nic dziwnego, że pieniądze i biznes roztrwonili. Ignacy Miąsek przeniósł się z rodziną do Milanówka i jako pierwszy zajął się w nim sprzedażą gazet.
Galeria zdjęć pozostałych (oprócz Tadeusza Miąska) dzieci Aleksandra i Ignacego Miąsków:
Wśród folderów porządkujących zdjęcia mam kategorię „obcy”. Kim są ? Czasem mają imiona i nazwiska, można określić datę, kiedy pozowali do zdjęcia, czasem na odwrocie ktoś napisał dedykację dla osoby obdarowanej. Bywa, że można jedynie odczytać pieczątkę zakładu/studia fotograficznego. Albo nic.
Co robić z takimi zdjęciami, które nie wiadomo kogo przedstawiają? W mojej rodzinie zdjęcia takie się przechowuje. Może nie na dowód pamięci o kimś, bo przecież nie wiemy kim ten ktoś jest, ale na pamiątkę osoby, która to zdjęcie z jakichś względów wkleiła do albumu lub wrzuciła do szuflady.
Zdjęcia z galerii poniżej pochodzą z szuflady Ireny Zaranek z domu Miąsek z nieistniejącego już domku przy ul. Przechodniej 14 w Milanówku. Adres pozostał, ale należy już do innej rodziny. I inni obcy zamieszkują pod nim już nie szuflady gospodarzy a zapewne twarde dyski ich komputerów.
W swą wspólną długą podróż Ania z Leszkiem wyjechali 20 czerwca 2015 r. , ale dopiero dziś dojechali do pierwszego przystanku. Po drodze dali się wytańczyć, najeść i napić pasażerom z tego przegubowego autobusu. Impreza rock’n’rollowa w klubie VooDoo nie do zapomnienia.