Tag Archives: rodzina

Zawiozłam mojego starszego syna, Mateusza, do Milanówka. Miasta jego prapradziadków i prababci, miasta, w którym urodziła się i do czasów dorosłości żyła jego babcia, której nie poznał – moja mama. Był na tyle grzeczny , że pozwolił się zawieźć. W tym miejscu, gdzie jest amfiteatr, za moich czasów dziecięcych kiedy przyjeżdżałam do babci na wakacje do jej małego domku na ulicę Przechodnią 14, był dziki staw i lasek. Dzisiaj to jest park i miejsce zabaw dla maluchów i starszych. A że ciepło, to hulaj dusza! 2. dzień świąt Bożego Narodzenia. @015 rok, 12 stopni Celsjusza
2. dzień świąt Bożego Narodzenia. Fot. Tadeusz K. Kowalski

Zawiozłam mojego starszego syna, Mateusza, do Milanówka. Miasta jego prapradziadków i prababci, miasta, w którym urodziła się i do czasów dorosłości żyła jego babcia, której nie poznał – moja mama. Był na tyle grzeczny, że pozwolił się zawieźć. W tym miejscu, gdzie jest amfiteatr, za moich czasów dziecięcych kiedy przyjeżdżałam do babci na wakacje do jej małego domku na ulicę Przechodnią 14, był dziki staw i lasek. Dzisiaj to jest park i miejsce zabaw dla maluchów i starszych. A że ciepło, to hulaj dusza!

Im więcej dzieci, tym bardziej Polska je kocha. 500 zł na każde dziecko po pierwszym
Żeby był dochód i przychód, najpierw musi być dziecko pierwsze. Fot. Tadeusz K. Kowalski

Przez ten projekt nie śpię po nocach i nie, żebym kalkulowała, bo mnie ten projekt w pewnym sensie nie dotyczy (tylko w pewnym sensie), ale mam wiele pytań:

– czy pierwsze dziecko w rodzinie nie będzie poszkodowane? (bo nie planuje się na nie 500 zł prowizji rodzicielskiej). Wymyśliłam odpowiedź: Nie , bo bez pierwszego dziecka nie będzie prowizji za drugie.

– czy datek na każde kolejne dziecko (po pierwszym) jest wystarczający, by było więcej bogobojnych i pisobojnych Polaków? Też sama wymyśliłam odpowiedź: Nie sądzę, może tylko trochę wzrośnie skala dzieci z marginesu społecznego.

– czy na dzieci adoptowane też ten zasiłek będzie się należeć?

– czy tylko na białe dzieci z rodzin katolickich?

– czy tylko na białe dzieci niezależnie od wyznania?

– czy mogę adoptować kilkadziesięcioro dzieci i tworzyć coś na kształt wielkiej rodziny?

Ziemi stoi twardo na ziemi. To ciesszzy. Póki dzieciak na murku, nie jest źle
Od wieków dla dzieciaków murek to wyzwanie. Fot. Tadeusz K. Kowalski

O tym, że to wiek XX albo XXI, świadczy to coś, z czym człowiek idzie przy uchu. [Myślę, że wywiad z innych planet tak charakteryzuje mieszkańca Ziemi: ma cztery kończyny a jedną górną przyciska coś do ucha.] Ale, że obok idzie dzieciak na murku, to znaczy, że jeszcze Ziemia stoi twardo na ziemi.

 

1200 zł emerytury dla matki piętnaściorga dzieci, za to, że ich z mężem nie zabili i nie ukryli w beczkach, mnie oburza. Może kobietom z miast da ziemię, żeby na niej jakieś jedzonko zielone mogły uprawiać i kurki, gąski tudzież kaczuszki hodować i krówkę wykarmić?!!
Może kobietom z miast premier da ziemię, żeby na niej jakieś jedzonko zielone mogły uprawiać i kurki, gąski tudzież kaczuszki hodować i krówkę wykarmić?!! Fot. Tadeusz K. Kowalski

Pewnie znacie ten list napisany przez kobietę-sołtys do kobiety-premier, by kobiecie dzieciorodczyni dała emeryturę. Chodzi o Grażynę z Puszczykowa, matkę piętnaściorga dzieci. „Grażynka od dzieci" będzie dostawać od państwa 1200 złotych co miesiąc.
Gadanie, że Grażynka pracowała, bo rodziła, karmiła i opierała dzieci (na resztę tzn. wychowanie nie miała czasu), nie wzrusza mnie wcale. Jak się ma to do prawnego wymogu zgromadzenia emerytalnego kapitału? Przecież państwo nie daje nam emerytury, tylko oddaje (często mniej), to co zabrało w postaci składek emerytalnych!!!!

Może pani premier litościwa, matka matek cierpiących ulży też innym? Może kobietom z miast da ziemię, żeby na niej jakieś jedzonko zielone mogły uprawiać i kurki, gąski tudzież kaczuszki hodować i krówkę wykarmić?!!

No dawaj!!! Bo za chwilę jak przyjdą następni, to nie będzie co rozdawać. Po totalnej plajcie nawet wiatr nie przewraca i nie przerzuca resztek. Po prostu ich nie ma.

Najstarsza z córek Grażynki mówi, cytuję za „GW” – „cieszymy się ogromnie” (z emerytury dla matki). Każde z tych piętnaściorga dzieci pewnie się cieszy ogromnie. Gdyby każde z nich dało rodzicom po 100 zł miesięcznie, mieliby dodatkowo 1500 zł miesięcznie bez szastania naszymi pieniędzmi przez panią premier. Grażynka z mężem nadal przecież żyją na wsi. Jak wykarmili piętnaścioro dzieci, to dla nich dwojga, to co uprawią i wyhodują plus emerytura męża, aż nadto.

Ewa Kopacz powiedziała, że „nie ma takiej skali, w której mogłaby umieścić wysiłek tej kobiety” – no cóż, nie zna życia kto rzadko wysiada z pociągu lub samochodu.

Co powiedzieć kobietom z miast, które urodziły mniej dzieci, ale pracowały i wychowywały je, bez pietruszki z ogródka i jajka z kurnika? Wypada im życzyć, żeby następnym premierem też była kobieta, zabiegająca o poklask.

Ja natomiast młodym Polakom płci obojga życzę szerokiej drogi. Byle dalej, od tego chorego kraju. Dla mnie już za późno. Zdecydowanie za późno, a nie jak u Edwarda Stachury, który w refrenie daje nadzieję „nie jest za późno”. Upieram się: „jest już za późno”.

 

 

Zaczyn na chleb podtrzymuje ognisko domowe i międzyludzkie
Chleb wyszedł tak smaczny, że Dorota kupi sobie na niego foremki, tzw. keksówki. A skoro w Krakowie na keks mówi się cwibak, to może cwibakówki?

Moja siostra upiekła dziś pierwszy w życiu chleb [ciasto na ten moment też długo czekało: najpierw dwie godziny w misce a potem 12 godzin w formach].

Chleb powstał z mąki pszennej, płatków owsianych i otrąb pszennych oraz ziaren słonecznika, i łuskanych pestek dyni , a wszystko z dodatkiem soli i cukru. Poprosiłam o przepis, ale, żeby go wypróbować, muszę wziąć najpierw od Doroty zaczyn. Dostała go od żony kolegi, Wieśka, a ta, od swojej siostry, która przejęła zaczyn od rodziny, która z kolei go utrzymuje w formie od kilkudziesięciu lat. Jak? To proste. Gdy już ciasto wyrosło, Dorota odjęła mu trzy łyżki, wsadziła do słoika, mocno zakręciła i wstawiła do lodówki. Tę czynność będzie od dziś wykonywać co dwa tygodnie, żeby zaczyn żył. I okazuje się, że to zaczyn czegoś więcej niż chleb. To podtrzymywanie ogniska domowego i międzyludzkiego. Świeżym, smacznym chlebem bez chemii, miło się dzielić z innymi. Póki gorący.

Ciocia Andzia, starsza o cztery lata siostra mojej babci, nie udzielała się towarzysko. W każdym razie ja nie pamiętam, żeby brała udział w jakimś dużym rodzinnym spotkaniu. Nawet nie przychodziła do kwiaciarni mojej babci, w której tętniło życie towarzyskie. Zresztą chyba nie miała na to czasu.

Anna Miąsek (1904 - 1992), wieloletnia kioskarka w przedsiębiorstwie Ruch, w Milanówku
Anna Miąsek (1904 - 1992)

Gdy jeszcze było za oknem ciemno, około piątej rano, otwierała kiosk Ruchu przy stacji kolejowej w Milanówku od strony centrum.

To był stary kiosk. Miał się tak do współczesnych kiosków jak peerelowskie budki telefoniczne, w których nie było kabla albo słuchawki, albo jeszcze innej części, do dzisiejszego telefonu mobilnego. Kiosk miał szyny wokół szyb wystawowych i dwa razy dziennie z rana po ćmoku i wieczorem o zmroku trzeba było w te szyny wsuwać ciężkie nad wyraz, drewniane blokady podobne do wsuwanych okiennic.

Rano [dla mnie w nocy] na ogół robiła to osobiście ciocia. Jak pamięta jej wnuk Jacek, w latach od 1958 do 1970 kiosk zamykał jej syn, który odkąd Jacek zamieszkał u babci, codziennie po pracy przyjeżdżał do Milanówka, zjadał obiad i sprzedawał w kiosku aż do zamknięcia, po czym wracał do swojego mieszkania w Warszawie. Ja natomiast pamiętam, że w czasie wakacji, pewnie to było po roku 1970, wieczorem ciężkie drewniane blokady często pomagał jej wsadzić w szyny jakiś podstacyjny pijak. Faceci, którzy pili pod stacją, naprzeciwko kiosku, w którym od rana do wieczora sprzedawała ciocia Andzia, czuli przed nią respekt. A może i wdzięczność, bo jak miała dobry humor, to raczyła ich papierosami – z uszkodzonych opakowań. Zresztą nie wiem czy tylko z uszkodzonych. Jak była inwentaryzacja przeprowadzana przez pracowników Ruchu i zanosiło się na manko, moja babcia wsadzała mi w dłoń wiklinowy koszyk, z którym chodziłam na drugą stronę stacji, gdzie w kiosku Ruchu sprzedawała rodzina wujka Zygmunta, starszego brata cioci Andzi i mojej babci [było ich siedmioro rodzeństwa]. Tam wujek Jurek, syn brata cioci Andzi wsadzał mi najdroższe wówczas papierosy – Carmeny i Caro, przykrywał je serwetką, nie koronkową jak do święcenia, a siermiężną, lnianą, i ja przenosiłam towar do kiosku cioci Andzi. Chodziło o to, żeby ciocia nie straciła pracy i nie poszła, jak zwykła straszyć wnuka Jacka, „do kozy”, czyli do więzienia. Po inwentaryzacji przenosiłam papierosy z powrotem do macierzystego kiosku, niczym Czerwony Kapturek, którego nie zdołał dopaść wilk. Nikt mi nie mówił, że to tajemnica. Nie wiem skąd, ale w tamtych czasach dzieciaki wiedziały, że o pewnych sprawach się nie mówi. Jak o tym, że Rosjanie radzieccy 17 stycznia 1945 roku zabili mojego dziadka, który osierocił pięcioro dzieci.

Wejście do tunelu prowadzącego na stację Milanówek od strony ul. Krakowskiej chyba jest autentyczne, tzn. tak samo wyglądało kilkadziesiąt lat temu.
Wejście do tunelu prowadzącego na stację Milanówek od strony ul. Krakowskiej nie zmieniło się.

Zakazana miłość

Ciocię Andzię, tak jak moją babcię i pozostałe jej rodzeństwo pamiętam jako bardzo starych ludzi. Wstyd przyznać, ale ciotkę Andzię widziałam oczami „Ani z Zielonego Wzgórza”. Była dla mnie taką ciotką Diany, przyjaciółki Ani, na którą obie niechcący wskoczyły do łóżka w pokoju gościnnym. Jedyna różnica, że moja ciocia Andzia nigdy nie była bogatą kobietą. Aczkolwiek, rzeczywiście była jedną z bardziej zrzędliwych kobiet w historii świata. Ekscentryczna. Samodzielna. Zaradna. Do bólu wytrzymała w pracowitości. Dlaczego taka właśnie była? Bo miała syna z mężem swojej starszej siostry Leokadii? Gdy Leokadia, moja ciocia Lodzia wyjechała za chlebem do Belgii, jej ojciec a mój pradziadek Ignacy Miąsek oddelegował Andzię do opieki nad dziećmi siostry. I Andzia zaszła w ciążę z Władysławem, mężem Leokadii. Urodziła syna Ryszarda, zwanego w rodzinie Mirkiem, czyli drugim imieniem. Ryszard Miąsek (wujek Mirek) przyszedł na świat w Lublinie. Nie wiem, bo wnuk też nie wie, kiedy Andzia tam wyjechała czy tuż przed porodem, czy kilka miesięcy wcześniej, gdy ciąża zaczęła być widoczna. Milanówek w tym czasie, to była przecież mała miejscowość uzdrowiskowa, każdy o każdym wszystko wiedział, wszyscy wszystkim się gorszyli.

Na uboczu

Kiedy wzięłam na cel ciotkę Andzię mogłam mieć ok. 12 lat. Pomyślałam, że jest samotna, na uboczu rodziny i brak jej miłości. Żeby ktoś mi przystawiał dziś ostry nóż do szyi, to i tak nie umiem odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak myślałam. Pewnego razu zapytałam babcię, czy mogę wziąć z jej kwiaciarni kwiaty, by złożyć cioci Andzi życzenia. Siostry Andzi powiedziały, że nie warto brać kwiatków i iść do Andzi, bo jeszcze oberwę złe słowo. Uparłam się, dostałam piękny – taki jak sobie wymarzyłam bukiet — i poszłam złożyć życzenia cioci Andzi. Oj, gderała, gderała, ale łzy jej ciekły z oczu, była wzruszona, chyba mimo licznej rodziny, takich momentów nie doświadczyła za wiele. Oczywiście powiedziała, „a czego ty diablico ode mnie chcesz”. Potem jak coraz częściej w czasie wakacji do niej przychodziłam, żeby posprzedawać w kiosku (to dla mnie była nieziemska frajda) i mówiła do mnie pieszczotliwe „ty moja cholero”, kochałam ją chyba bardziej niż babcię, która takich złych słów nigdy by wobec mnie nie wypowiedziała.

Ciotka Andzia nawet jak udawała, że jest groźna, nie robiło to na mnie wrażenia. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że wujek Mirek dyrektor Zjednoczenia Produkcji i Obrotu Napojami Bezalkoholowymi, który tuż przed likwidacją wszystkich zjednoczeń przez Edwarda Gierka, sprowadził coca colę do Polski, jest nieślubnym synem cioci Andzi. Wiedziałam tylko, że jest ojcem Jacka, wnuka Andzi, którym się zaopiekowała, kiedy zachorował na chorobę Heinego-Medina (poliomyelitis).

Dom Piekarskiego miał różne adresy: przy ul. Dworskiejj, 22 Lipca czy Piłsudskiego
Dom Piekarskiego miał różne adresy: przy ul. Dworskiej, 22 Lipca czy Piłsudskiego

Zapamiętałam adres 22 Lipca 33/45. Nr 45 to numer mieszkania cioci Andzi w domu Piekarskiego. W domu tym mieszkało kilka rodzin z trzonu Miąsków i nie wykluczam, że te mieszkania komunalne załatwił im Władysław Noiński, ówczesna okoliczna szycha, mąż Leokadii i ojciec syna jej siostry, Andzi. Ciocia Andzia po wojnie, w wieku 41-42 lat ze swoją najmłodszą siostrą, Henią, która wtedy mogła mieć odpowiednio 23-24 lata przyniosły na plecach z Grodziska Mazowieckiego tzw. amerykankę, na której później ciocia przez kilkadziesiąt lat spała.

Dziś, po latach zastanawiam się, czy do końca życia kochała Władysława? Czy spotykali się np. ukradkiem? Wiadomo, że oficjalnie, z namaszczenia rodziny Władysław opiekował się swym nieślubnym dzieckiem, a potem odwiedzał swego wnuka z nieprawego łoża. Wnuk Jacek do dzisiaj pamięta, że tylko dziadek zwracał się do babci per Aniu. Czy coś nadal ich ze sobą łączyło? Mam nadzieję, że choć przez jakiś czas tak. Ale to tylko moje marzenia, bo nic na to nie wskazywało. Nikt o tym nigdy w rodzinie nie napomknął.

Babcia opoka

Gdy Jacek, wnuk Andzi, zachorował na Heine-Medine, miał ok. 5 lat. To był rok ok. 1958. Matka formalnie wyrzekła się syna. Trudno się żyło, a do tego medycyna była w powijakach. Cała rodzina Miąsków się skrzyknęła, by ratować dzieciaka.   Zrzucali się np. na rehabilitantkę, która z Warszawy przyjeżdżała, by utrzymać zdolność ruchu Jacka, mimo że większość jego mięśni została dotkliwie zaatakowana przez chorobę. Andzia matkowała wnukowi przez kolejne szczeble szkoły.

Jacek i jego rodzina wzięli ciotkę Andzię na ostatnie dwa lata jej życia do siebie, do mieszkania w bloku. Jak z nimi rozmawiam, wiem, że nawet nie rozpatrywali innego wariantu. Mówię do Jacka, „to już musiało być z Nią bardzo źle, skoro się zgodziła”. Zgadłam. Kiedy widziała, że robotnicy za oknem wyładowują węgiel i ktoś jej mówił, że nic takiego się nie dzieje, odbierała sygnał, że coś już jest poza nią. Poddała się woli wnuka i jego żony Kasi, i z nimi zamieszkała.

Osiemdziesięciosiedmioletnia ciocia Andzia Miąsek
Osiemdziesięciosiedmioletnia ciocia Andzia

Ciocia Andzia do końca swego życia zakładała rękę na rękę, jakby chroniąc się przed światem i siadała na skrawku leżanki czy fotela, jakby nie miała prawa zająć całego miejsca, które przecież zawsze jej przysługiwało. Zawsze jej przysługiwało i będzie przysługiwać więcej miejsca niż zajmowała.

 

Zapraszam do galerii:

To, co w rodzinie – ze strony mamy – przez pokolenia się powtarzało, to mundur (policyjny lub wojskowy), sport (piłka nożna, siatkówka, badminton, tenis) , alkohol (m.in. bimber) i wzajemna pomoc. Z perspektywy czasu można stwierdzić: to kobiety gwarantowały rodzinie przetrwanie. Jak zwykła mawiać – już wiele lat po śmierci ojca Ignacego – Anna Miąsek: „Ojciec, to drań był”. I tylko można się domyślać, o co jej szło.

Aleksandra Miąsek z Bankiewiczów

Aleksandra Miąsek, moja prababcia (1878-1946).  Z domu Bankiewiczówna
Aleksandra Miąsek, moja prababcia (1878-1946). Z domu Bankiewiczówna

i

Ignacy Miąsek

Ignacy Miąsek, mój pradziadek (1868-1944) - myślę, że drań. Tak mówiła jego córka Anna Miąsek i ja jej wierzę, choć nie wiem czy miała na myśli dziecioróbstwo, pijaństwo czy przemoc fizyczną. Może te kwestie się zazębiały?
Ignacy Miąsek, mój pradziadek (1868-1944) - myślę, że drań. Tak mówiła jego córka Anna Miąsek i ja jej wierzę, choć nie wiem czy miała na myśli dziecioróbstwo, pijaństwo czy przemoc fizyczną. Może te kwestie się zazębiały?

to moi pradziadkowie.

Urodzona w 1878 r. Aleksandra była o 10 lat młodsza od swojego męża, ale przeżyła go tylko o dwa lata: zmarła w 1946 roku. Z jedynej mi znanej opowieści o nich — ich wnuka Jurka — wiadomo, że Aleksandra była wyżej urodzona niż Ignacy. Czy między innymi dlatego poprosił o jej rękę? Jej ojciec miał przywieźć sporo złota z wojny rosyjsko-japońskiej, którym obdzielił swe cztery córki. W pierwszych latach małżeństwa Ignacy mieszkał z żoną we wsi Góry w powiecie mińsko-mazowieckim. Kiedy ich najstarsza córka Leokadia miała 5 lat, przenieśli się do Mińska Mazowieckiego, gdzie Ignacy zajął się drobnym handlem. W sumie urodziło im się 13 dzieci, ale tylko siedmioro przeżyło lata dziecięce. Najmłodszy z nich – Tadeusz – zginął w czasie II wojny światowej, w 1941 r. w wieku 28 lat. Zabrało go Gestapo z domu w roku 1940. Jurek opowiadał, że gestapowcy ustawili trzech wnuków Aleksandry i Ignacego: jego i jego brata Bobka oraz Mirka a także Tadeusza z rękami podniesionymi do góry pod ścianą a sami dokładnie przeszukali mieszkanie. Na koniec wzięli ze sobą Tadeusza, by wysłać go do obozu. Zginął rok później podczas przewożenia statkiem więźniów w nowe miejsce. Podczas nalotu Anglicy mieli zatopić niemiecki statek z jeńcami.

Tadeusz Miąsek (1913-1941), zginął w obozie Neuengamme w Niemczech w czasie II wojny światowej
Tadeusz Miąsek (1913-1941), zginął w obozie Neuengamme w Niemczech w czasie II wojny światowej

Tadeusz miał 28 lat. Na tablicy pamiątkowej z czarnego marmuru na milanowskim cmentarzu wykuto: Neuhamburg. Czy ktoś słyszał o takim obozie? Chyba nie. Na szczęście zachowała się karteczka, przekazana przez umyślnego, z której wynika, że Tadek był w Neuengamme (KL). Na zachowanym do dziś skrawku papieru w linię ręcznie napisano: „Podaję do wiadomości, że urna z poświadczeniem cmentarza macierzystego, jest do odebrania w Krematorjum Hamburg-Ohlsdorf, a świadectwo zgonu w urzędzie stanu cywilnego w Neuengamme. Rzeczy pozostałe po zmarłym można odebrać za pośrednictwem Policji Państwowej w Warszawie.”

Dot Tadeusza Miąska(1)

Jurek – o 15 lat młodszy bratanek – wspominał, że Tadek nie pozwalał sobie mówić ani stryju, ani wujku, co wówczas było rzadkie. Wszystkie siostrzenice i bratankowie mówili mu per ty. Tadek uprawiał gimnastykę w Polskim Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół” a w wolnym od sportu i pracy czasie, biesiadował w towarzystwie licznych znajomych.

Po weekendzie zawsze przychodził do matki Jurka – Michaliny – i prosił: – Bratowa pożyczy mi pieniądze na bilet na EKD (Elektryczna Kolej Dojazdowa), bo nie mam za co jechać do pracy.

Sześcioro dzieci Aleksandry i Ignacego znałam osobiście, a najlepiej Irenę – moją babcię, po mężu Zaranek. Pozostali to: Leokadia – dla mnie ciocia Lodzia (po mężu Noińska), Zygmunt, Anna – dla mnie ciocia Andzia, Zofia – czyli ciocia Zosia (po mężu Józefowicz) i najmłodsza z rodzeństwa Henryka – ciocia Henia (po mężu Bębeniec). Henia urodziła się mniej więcej w tym czasie co Hanka, córka Lodzi. To zwracało uwagę milanowian: w tym samym czasie w ciąży chodziła matka i córka. Różnica wieku między najstarszą a najmłodszą córką Aleksandry i Ignacego wynosiła 24 lata. Gdy urodziła jej się najmłodsza Henia, z chęcią zabierała ją na noc do łóżka, żeby mąż dał już jej spokój. – Ojciec to drań był – zwykła o nim krótko mówić po kilkudziesięciu latach córka Andzia. Pierwszy biznes założył ze swym piętnastoletnim synem Zygmuntem ok. 1917 r. Prowadzony w Mińsku Mazowieckim handel wódkami i winami wymagał od nich regularnych wypadów po towar do Warszawy. Powroty z wypraw bywały mniej regularne. Czasem nie było ich w domu nawet i dwa tygodnie. Hulali w stolicy. Nic dziwnego, że pieniądze i biznes roztrwonili. Ignacy Miąsek przeniósł się z rodziną do Milanówka i jako pierwszy zajął się w nim sprzedażą gazet.

Galeria zdjęć pozostałych (oprócz Tadeusza Miąska) dzieci Aleksandra i Ignacego Miąsków:

Wśród folderów porządkujących zdjęcia mam kategorię „obcy”. Kim są ? Czasem mają imiona i nazwiska, można określić datę, kiedy pozowali do zdjęcia, czasem na odwrocie ktoś napisał dedykację dla osoby obdarowanej. Bywa, że można jedynie odczytać pieczątkę zakładu/studia fotograficznego. Albo nic.

Co robić z takimi zdjęciami, które nie wiadomo kogo przedstawiają? W mojej rodzinie zdjęcia takie się przechowuje. Może nie na dowód pamięci o kimś, bo przecież nie wiemy kim ten ktoś jest, ale na pamiątkę osoby, która to zdjęcie z jakichś względów wkleiła do albumu lub wrzuciła do szuflady.

Zdjęcia z galerii poniżej pochodzą z szuflady Ireny Zaranek z domu Miąsek z nieistniejącego już domku przy ul. Przechodniej 14 w Milanówku. Adres pozostał, ale należy już do innej rodziny. I inni obcy zamieszkują pod nim już nie szuflady gospodarzy a zapewne twarde dyski ich komputerów.

KLIKNIJ W ZDJĘCIE, ŻEBY ZOBACZYĆ CAŁE!

Galeria zdjęć:

Myślę, że wiele rodzinnych awantur, które rozgrywały się między moim ojcem a jego rodzicami brało się stąd, że jako młody mąż był razem z żoną pozbawiony intymności.

Mieszkaliśmy w dużym, ale dwupokojowym mieszkaniu: moi rodzice, ja z siostrą, rodzice ojca i jego młodszy brat. W sumie siedem osób. Dziadek wtedy chorował na gruźlicę i spał w kuchni za przepierzeniem zrobionym z zasłony. Babci łóżko stało w kącie naszego pokoju. Wujek Olek – brat ojca – miał samodzielny pokój tyle, że przechodni. W amfiladzie.

Pamiętam największą trzypokoleniową awanturę. Ze strachu weszłam pod stół w pokoju wujka. Miałam ok. 5 lat. Moja siostra Dorota – cztery lata starsza ode mnie – przykrywała mnie brudnymi chusteczkami dziadka. Żebym poczuła się niewidzialna. Wtedy nie było jeszcze chusteczek jednorazowego użytku. W każdym razie w Polsce nie było. Rok 1963. Dorota zakradła się do telefonu i już kończyła wykręcać na tarczy czarnego aparatu telefonicznego numer milicji, kiedy mama podeszła i przyciskając widełki, rozłączyła połączenie. Na koniec, gdy domowe pioruny ustawały, ojciec kazał mi i Dorocie siadać – jednej na jednym kolanie, drugiej na drugim – i odpowiadać na pytanie czy go kochamy. Oczywiście musiałyśmy kochać, choćby ze strachu. I zwracać się do niego per tatuś.

Lubiłam z tatą bawić się w sklep. Zwłaszcza wczesną jesienią, kiedy przynosił do domu świeże orzechy włoskie. Tata obierał je ze skorupek i czyścił z żółtej błonki i gdy już miał dużo obranych do białego orzechów sprzedawał mi je w moim kąciku do zabawy, w którym urządzałam sklep. Na jakimś pudle stawiałam dziecięcą wagę a do torebki wkładałam plastikowe monety, które dostałam w prezencie od babci z Milanówka. To z babcią z Krakowa, przez sześć lat mieszkaliśmy na ul. Kolberga. Kupione od taty orzechy od razu zjadałam. W tym czasie ubóstwiałam jak mama czytała mi „Dzieci z Bullerbyn” Astrid Lindgren. Chciałam być taka jak Lisa. I może nawet trochę taka byłam. Gdy zasypiałam, zaglądałam pod swoje powieki, co robią mój kudłaty pies i moja mała małpka. Wiem, że nie opuszczali moich myśli i marzeń przez kilka lat.

Ojciec miał czarny motor z przyczepą. Jeździliśmy tym motorem całą czteroosobową rodziną nad rzekę. Ojciec łowił ryby na wędkę, mama czytała, czasem robiła nam wianki, kiedy już przyniosłyśmy odpowiednią liczbę kwiatków. Nie lubiłam tych wypraw w przyczepie. Za to ubóstwiałam jeździć z ojcem na motorze bez przyczepy. Sadzał mnie na baku i jechaliśmy. Szybko. Miałam 6 lat, kiedy po raz pierwszy pozwolił mi usiąść na miejscu mamy za jego plecami. I wtedy poczułam, że życie jest ciekawe. I wiatr na twarzy daje poczucie… wolności? Chodziłam już do pierwszej klasy. Z rocznikiem, który jako pierwszy poszedł do klas koedukacyjnych. To była Szkoła Podstawowa nr 7 w Krakowie przy ul. Szlak. Codziennie sama do niej szłam. Przechodziłam przez jezdnię na Kolberga, potem przez jezdnię na Krowoderskiej – te dwa przejścia ktoś obserwował z okna na trzecim piętrze czy robię to poprawnie – i na koniec przechodziłam przez jezdnię na ulicy Szlak, czego już nikt z mieszkania nie mógł widzieć. Dorota miała dalej do SP nr 20 przy Rynku Kleparskim, ale ona jeszcze chodziła do szkoły żeńskiej.

Zobacz całą galerię