Tag Archives: rodzina

Im dłuższy wstęp do historii, tym krótsza opowieść o tym, co ważne.

Początków może być tyle, ilu ludzi na świecie, choć może nie do końca, bo nie każdy umie swoje życie zacząć. Z różnych powodów. Na przykład kogoś zajmuje wypełnianie życiorysu zdarzeniami dnia codziennego. Kobiety piszą blogi, w których odnotowują każdą kupkę i uśmiech swojego maleństwa, żeby dowiedziało się o tym ważnym zdarzeniu, kiedy dorośnie. Mężczyźni komentują transfery piłkarzy. Albo co innego.

Im więcej ważnych dat i zdarzeń, zagadywania życia, tym trudniej przejść do swojego początku. Pierwszego, drugiego, trzeciego – nieważne którego, ważne, że świadomego.

Ja wiem z przekazu rodzinnego i z dokumentów, że moja podróż zaczęła się w Krakowie. Bo w nim się urodziłam. I w nim żyłam – z przerwami na wakacje i delegacje – 46 lat. Z perspektywy czasu, ktoś by powiedział, że zmagałam się z życiem. W miarę upływu czasu perspektywa się też zmienia. Nie ważne co było złe. Ważne, że się dzieje.

3 komentarze

Nie zdążyłam poznać swojej mamy. Miałam 21 lat, gdy umarła.

GL_MAMA

Studiowałam, spotykałam się z chłopakiem, mieliśmy stałą ósemkę do brydża, grywaliśmy na dwa stoły i kilkanaście butelek piw. W sumie. Góra dwie na głowę, żeby przy liczeniu punktów nikt nie tracił rachuby. Mamę zostawiałam w domu przy porannej kawie z ojcem i przy popielniczce pełnej petów. Ojciec palił sporty a mama mentolowe. Były bez ustnika, więc wsadzała je do szklanej lufki. Potem jechała z ojcem do jego warsztatu galwanizacyjnego. Do dziś pamiętam jak nauczył mnie – kilkuletnią dziewczynkę –odpowiadać na pytanie co tata robi.– Jest galwanizatorem – mówiłam, a gdy ktoś dla podtrzymania rozmowy mówił „napełnia opony powietrzem?” Oburzona mówiłam, że „nie jest wulkanizatorem tylko galwanizatorem. Pokrywa metale, metalem.” Ojciec lubił towarzystwo, bez niego nie miał motywacji do pracy. Gdy wracałam wieczorem do domu, siedzieli z mamą oboje przy stole i z miejscami przyczernianych miedzianych kółek skręcali lampki nocne i żyrandole. Mama przykręcała do końca kabli wtyczki do kontaktów. Gdy umarła, ja wieczorami przykręcałam wtyczki i zwijałam sznur w zgrabną kitkę. Na rok przed śmiercią mamy, gdy rozmawiałyśmy rano paląc papierosy – ojciec by nas obie zabił, gdyby wiedział, mnie za to, że palę a ją za to, że na to pozwala – mama powiedziała mi, że najlepiej umierać młodo. – Jak człowiek jest stary i schorowany bliscy mogą być już nim po prostu zmęczeni. I w głębi serca po jego śmierci odczuwają ulgę – stwierdziła. Rok później umarła w wieku 47 lat. W maju 1979 roku, w miesiącu w którym się urodziła, w którym kwitnie bez, jej ulubiony. Nie wykluczam, że już jej się nie chciało żyć. Starsza córka już wyszła z domu i za mąż, ja – jej zdaniem – byłam już rozpędzona na autostradzie do dobrego życia. A przecież w Polsce jeszcze nie było autostrad. Umierała krótko i intensywnie. Na raka mózgu.

O tym, że Karol Wojtyła został papieżem, dowiedziałam się od Niej. Była szczęśliwa, gdy 16 października 1978 r. wróciłam do domu. Że Polak, że krakowianin i że z kraju zza żelaznej kurtyny. Wierzyła, że to początek czegoś nowego. Moja mama ani raz nie wyjechała poza granice Polski. Nawet do Bułgarii, dokąd znajomi jeździli poopalać się i na pokątny handel. Kiedy od szwagierki Barbary, dostała w prezencie – podziękowaniu za opiekę nad dziadkami dwieście dolarów - dała mi je mówiąc, że to na nasz wspólny wyjazd do Paryża.

Zanim mama zaczęła swą obecnością motywować ojca do pracy, na jego bezwzględne, nie podlegające sprzeciwu życzenie, prowadziła mu dom i wychowywała dwie córki. Uczciwie można powiedzieć, że była beznadziejną gospodynią domową. Nie miała czasu na domową krzątaninę, bo lubiła czytać, a przy ojcu nie mogła – przyjmował to jako lekceważenie jego obecności. Gdy zamykały się za nim drzwi mieszkania, otwierała się jedna z czytanych przez mamę książek. Na dwie godziny przed powrotem ojca pospiesznie upychała np. brudy po kątach i gotowała dobre jedzenie, bo w zasadzie z tego była rozliczana.

Gdy się poznali pracowała jako księgowa na lotnisku w Radomiu. Ojciec tam służył w wojsku. Na moje pytanie pełne wyrzutu dlaczego wyszła za niego za mąż, powiedziała, że po pierwsze wydawało jej się, że już czas. Miała 21 lat. A po drugie, pewnego razu, kiedy wróciła do wynajmowanego pokoju, gospodyni przyjęła ją z kwaśną miną, bo nie tylko pokój mamy, ale i wszystkie pomieszczenia, naczynia i wszystkie zbiorniki, wanna razem ze zlewem w kuchni, wypełnione były różami. To był rok 1952. Ten, w którym latem w Radomiu pewnego dnia, w kwiaciarniach i u ulicznych kwiaciarzy zabrakło róż.

Może kiedyś wrócę do tematu. Na początek wystarczy.

dziadekNie potrafię opowiedzieć historii mojego dziadka, ojca – ojca , Józefa Sipa (w mianowniku – Sip). Załączam zdjęcie. Muszę wyznać, że zawsze mi się kojarzył z Hamphreyem Bogartem. Może przez kapelusz? Oto idzie po ulicy Kalisza z moją babcią, Heleną. Coż mogę o nich powiedzieć? Niewiele. Nie pytałam, a może byli małomówni? Dziadek, na pewno mało mówił. Podobno podczas wesela swego syna Zdzisława (mojego ojca) wszyscy goście weselni czuli się podle, że niby jeden mądry w towarzystwie się znalazł. Lody puściły dopiero, gdy dziadek się napił. I zaczął mówić.

Dla mnie to niezwykłe, że urodził się pod koniec XIX wieku i go znałam a ja dożyłam wieku XXI. Czuję się ogniwem trzech wieków. O dziadku wiem jeszcze i to, że był inwalidą wojennym z 1921 r. – wojny polsko – bolszewickiej (1919-1921). Gdy skończył 79 lat, przyszli do niego urzędnicy PRL-u i sprawdzali – zniszczenie skóry dłoni – czy aby na pewno nie pracuje, bo z okazji urodzin należał mu się jakiś mały dodatek do renty. A dziadek miał problem nawet z wejściem na pierwsze piętro. Na wojnie 21 r. stracił jedno płuco. Jeśli coś nieściśle piszę, to dlatego, że to wspomnienia wzięte z pamięci dziecka. Ale coś jest na rzeczy. Dużo.