Last minute przez życie, wakacje w Afryce i inne podróże
No hurry in Africa
Po parkach Lake Manyara, Arusha, Amboseli, Tsavo, Ngoro-Ngoro, Serengeti, czyli po tygodniowym safari, ruszyliśmy w stronę Mombasy. Przez highway Nairobi-Mombasa ku lenistwu.
Pierwszy dzień byczyliśmy się na plaży pod hotelem.
Do południa wody Oceanu Indyjskiego jeszcze nie wróciły do brzegu. O godzinie jedenastej – uroczy barman o posturze harmonijnie zbudowanego słonia – wydawał drinki i piwo. All inclusive jest przyjemne. Niestety imienia barmana już nie pamiętam, ale jego samego, pamiętam doskonale. W końcu uratował mnie przed gangreną albo czymś innym. Podczas wycieczki na delfinowe safari zeszłam ze starego stateczku popływać nad niewyobrażalnymi głębinami oceanu. Przed chwilą robiłam zdjęcia delfinów z prawej burty, a teraz wracałam po pływaniu od burty lewej. Pod nogą potężnej postury mężczyzny, który wchodził na stateczek przede mną, obłamał się przerdzewiały szczebel drabinki. Wyszczerbiony pręt poranił moją stopę. Pozostawił na niej kilka podłużnych rdzawych krwawiących cięć. Gdy barman wieczorem usłyszał opowieść o mojej przygodzie i zobaczył kilka głębokich czarnych zadrapań, kazał mi – ku zgorszeniu tankujących Niemców – położyć stopę na wysokiej ladzie. Zdjął z półki spirytus i chusteczką ligninową dokładnie, mocno, wyczyścił rany. Nie mogłam powstrzymać dzikiego wrzasku. Piekło tak, jakby ktoś spirytus polewał na miejsca, w których właśnie zdarto ze mnie skórę. Po tej operacji, zadrapania już nie były czarnordzawe. Nabrały różowej barwy skóry niemowlaka.
Gości w hotelowej restauracji można było podzielić na gutentagów i goodmorningi. My należeliśmy do tych drugich. Następnego dnia już nie przespaliśmy porannego pływania i spaceru wzdłuż brzegu oceanu. Woda o szóstej rano czasu afrykańskiego była ciepła jak zupa pomidorowa w barze mlecznym. Trzeba było samozaparcia, żeby wykonywać jakiekolwiek ruchy. Bo przecież wystarczyło podkurczyć nogi i człowiek unosił się wysoko ponad dnem.
W dzień, poza długimi spacerami i pływaniem, zdarzały się nam wycieczki. Do wsi kenijskiej, do Mombasy i na oglądanie delfinów, pływanie ponad głębinami oceanu i oglądanie koralowców.
Podczas spacerów, krótkie rozmowy z tubylcami. Tymi sprytnymi, którzy chcą coś sprzedać albo coś dostać na odjezdnym hotelowych gości. Dayo, nie odstępował nas na krok. Gdy szłam plażą witał mnie „Helo, Masai Mama Grażyna”. Gdy zauważył mój nieopatrznie spieczony kark, przyszedł następnego dnia i poprosił boya hotelowego, by wywołał Mama Grażyna (tubylcom nie wolno było wchodzić na teren hotelu i hotelowej plaży).
Okazało się, że przyniósł świeży liść aloesu. Już poza obrębem hotelu, na plaży tuż obok, zdarł z liścia powłokę i sokiem oraz miąższem natarł mi kark. Po trzech godzinach nie było śladu po słonecznym poparzeniu.
Gdyby nie kilkudniowy leniwy pobyt w Kenya Bay – Bech Hotel, Mombasa, być może miałabym poczucie, że spędziłam tydzień w samochodzie. Na safari nie wolno z niego wychodzić. Czujesz powiew wiatru, bo dach jest uniesiony, ale to nie to samo, co stąpać po ziemi lub piasku. Pod Mombasą, poczułam bryzę Oceanu Indyjskiego i co znaczy „No hurry in Africa”.
Reszta w podpisach pod zdjęciami. Zapraszam do galerii