Nie zdążyłam poznać swojej mamy. Miałam 21 lat, gdy umarła.
Studiowałam, spotykałam się z chłopakiem, mieliśmy stałą ósemkę do brydża, grywaliśmy na dwa stoły i kilkanaście butelek piw. W sumie. Góra dwie na głowę, żeby przy liczeniu punktów nikt nie tracił rachuby. Mamę zostawiałam w domu przy porannej kawie z ojcem i przy popielniczce pełnej petów. Ojciec palił sporty a mama mentolowe. Były bez ustnika, więc wsadzała je do szklanej lufki. Potem jechała z ojcem do jego warsztatu galwanizacyjnego. Do dziś pamiętam jak nauczył mnie – kilkuletnią dziewczynkę –odpowiadać na pytanie co tata robi.– Jest galwanizatorem – mówiłam, a gdy ktoś dla podtrzymania rozmowy mówił „napełnia opony powietrzem?” Oburzona mówiłam, że „nie jest wulkanizatorem tylko galwanizatorem. Pokrywa metale, metalem.” Ojciec lubił towarzystwo, bez niego nie miał motywacji do pracy. Gdy wracałam wieczorem do domu, siedzieli z mamą oboje przy stole i z miejscami przyczernianych miedzianych kółek skręcali lampki nocne i żyrandole. Mama przykręcała do końca kabli wtyczki do kontaktów. Gdy umarła, ja wieczorami przykręcałam wtyczki i zwijałam sznur w zgrabną kitkę. Na rok przed śmiercią mamy, gdy rozmawiałyśmy rano paląc papierosy – ojciec by nas obie zabił, gdyby wiedział, mnie za to, że palę a ją za to, że na to pozwala – mama powiedziała mi, że najlepiej umierać młodo. – Jak człowiek jest stary i schorowany bliscy mogą być już nim po prostu zmęczeni. I w głębi serca po jego śmierci odczuwają ulgę – stwierdziła. Rok później umarła w wieku 47 lat. W maju 1979 roku, w miesiącu w którym się urodziła, w którym kwitnie bez, jej ulubiony. Nie wykluczam, że już jej się nie chciało żyć. Starsza córka już wyszła z domu i za mąż, ja – jej zdaniem – byłam już rozpędzona na autostradzie do dobrego życia. A przecież w Polsce jeszcze nie było autostrad. Umierała krótko i intensywnie. Na raka mózgu.
O tym, że Karol Wojtyła został papieżem, dowiedziałam się od Niej. Była szczęśliwa, gdy 16 października 1978 r. wróciłam do domu. Że Polak, że krakowianin i że z kraju zza żelaznej kurtyny. Wierzyła, że to początek czegoś nowego. Moja mama ani raz nie wyjechała poza granice Polski. Nawet do Bułgarii, dokąd znajomi jeździli poopalać się i na pokątny handel. Kiedy od szwagierki Barbary, dostała w prezencie – podziękowaniu za opiekę nad dziadkami dwieście dolarów - dała mi je mówiąc, że to na nasz wspólny wyjazd do Paryża.
Zanim mama zaczęła swą obecnością motywować ojca do pracy, na jego bezwzględne, nie podlegające sprzeciwu życzenie, prowadziła mu dom i wychowywała dwie córki. Uczciwie można powiedzieć, że była beznadziejną gospodynią domową. Nie miała czasu na domową krzątaninę, bo lubiła czytać, a przy ojcu nie mogła – przyjmował to jako lekceważenie jego obecności. Gdy zamykały się za nim drzwi mieszkania, otwierała się jedna z czytanych przez mamę książek. Na dwie godziny przed powrotem ojca pospiesznie upychała np. brudy po kątach i gotowała dobre jedzenie, bo w zasadzie z tego była rozliczana.
Gdy się poznali pracowała jako księgowa na lotnisku w Radomiu. Ojciec tam służył w wojsku. Na moje pytanie pełne wyrzutu dlaczego wyszła za niego za mąż, powiedziała, że po pierwsze wydawało jej się, że już czas. Miała 21 lat. A po drugie, pewnego razu, kiedy wróciła do wynajmowanego pokoju, gospodyni przyjęła ją z kwaśną miną, bo nie tylko pokój mamy, ale i wszystkie pomieszczenia, naczynia i wszystkie zbiorniki, wanna razem ze zlewem w kuchni, wypełnione były różami. To był rok 1952. Ten, w którym latem w Radomiu pewnego dnia, w kwiaciarniach i u ulicznych kwiaciarzy zabrakło róż.
Może kiedyś wrócę do tematu. Na początek wystarczy.
marpas
Pisanie wspomnień o własnych Rodzicach, to temat wdzięczny i bliski sercu każdego z nas. Twój tekst jest piękny. Wytonowany emocjonalnie, nostalgiczny, z kropelkami sarkazmu, ale pisany sercem i miłością do Twoich najbliższych. Koniecznie, ale to koniecznie musisz kontynuować...
Stan
Poruszające. A to z różami - świetne.
graz
Dzięki 🙂 Będę pisała dalej 🙂