Każda rzeka wydaje się podobna – tak samo mokra, tyle samo nad nią uschniętych drzew, a w niej badyli – z bliska jednak, z kajaka, można dostrzec różnice między nimi. A Liwiec?
Zakole Liwca
Można powiedzieć, że jak zwykle ja i Tad przestrzeliliśmy. Dla właścicieli GPS-a wydaje się to pewnie prymitywne. Jednak nie ma jeszcze tak szybkiego GPS-a, który by powiedział, w którą stronę mam skręcać, zanim przejadę kilka dobrych kilometrów dalej. GPS jest spóźnionym komentatorem tego co powinnam zrobić. Za to mam żywego pilota. On też się spóźnia, ale od GPS-a jest zdecydowanie szybszy. Poza tym jest interakcyjny, co zawsze ceniłam. Niemal przez Siedlce, ale dojechaliśmy na miejsce zbiórki. Ha! Jak zwykle, chciałam wcześniej wycofać się z imprezy, żeby nie robić innym kłopotu. Ale za późno było na jakiekolwiek kłamstwo. Gdy spóźnieni dojechaliśmy, powiedziałam do naszego szefa i organizatora, czyli Wojtka: „ale nie jesteśmy ostatni”. Tylko się uśmiechnął. Toyota zaparkowała tuż za nami. Kilkadziesiąt sekund po nas. Poza tym Wojtek naprawdę jest wyrozumiały dla uczestników spływu – pod warunkiem, że nie należą do jego najbliższej rodziny, którą najwyraźniej kocha, szanuje i jest jej oddany bez reszty bardziej niż tym, którzy pod jego wodzą płyną po rzece. No cóż, z rodziną ma jednak wyznaczoną dłuższą trasę i to wymaga silniejszego przewodnictwa.
Spod Wyszkowa do Urle
Według znaków przepłynęliśmy 60 km, ale nie chce mi się w to wierzyć. Według czasu to było ok. 16 godzin wiosłowania. Trzy zapory i tzw. przenoski – trzeba przenieść kajaki na drugą stronę zapory a każdy kajak waży co najmniej ok. 40 kg (bez wyposażenia i bagażu).
Przenoska na pierwszej zaporze w Węgrowie
Po trzeciej zaporze pojawiają się mielizny – jak to powiedział któryś z mężczyzn – "przenoszenie kajaków to nic, ale te kilka godzin, kiedy płynąłem, nie wiedząc, w którym momencie zawisnę było straszne".
Na płyciznach popych i pociąg były skuteczniejsze niż wiosłowanie. Myliłby się każdy kto by zgadywał, że na środku rzeki jest najgłębiej. Że istnieje jakakolwiek prawidłowość w występowaniu łach i mielizn.
Kierowcy i reszta
Kierowcy zawożą swych towarzyszy kajakowania na miejsce startu, po czym jadą kolumną – tym razem siedem aut – w dół rzeki i tam parkują. Wracają na ogół autem z przyczepą pełną kajaków do punktu ich wodowania na rzekę. Pierwsi widzą miejsce biwakowania i cumowania. Zapamiętują punkt rozpoznawczy, żeby nie przepłynąć o most czy dwa za daleko.
XV-wieczny zamek w Liwie
Na tym spływie były dwa takie miejsca. Pierwszy biwak pod zamkiem w Liwie w dzień XV Turnieju Rycerskiego.
Drugi u sołtysa w Bednarzach. Na jego prywatnej, nieskażonej łące. To tu podczas poszukiwań naszej przystani, wjechałam za Wojtkiem na krótką drogę prowadzącą do gospodarstwa, w którym chciał zapytać o dom sołtysa. Wycofując się, by go przepuścić, wjechałam lewym tylnym kołem do rowu. Niestety nie przewidziałam takiej atrakcji i zdjęcia nie mam. Mężczyźni wysiedli ze swoich maszyn, Wojtek usiadł za kierownicą, trzech (chyba trzech, bo w zdenerwowaniu słabo widzę i słabo liczę) uniosło lekko auto i wyprowadziło je na prostą.
Drugi moment szczególny, to ostatni powrót po auta. Reszta uczestników spływu czekała na nas pod kolejowym mostem w Urlach. My, podwiezieni przez właściciela kajaków pod dom sołtysa, szliśmy ławą drogą pomiędzy lasem a łąką. Sześciu kierowców i ja – też prowadząca. Tym razem świeciło słońce. Szliśmy, jak siedmiu wspaniałych (byłoby nas tyle, ale jeden kierowca plus żona z dwojgiem dzieci wycofali się z zawodów przetrwania na spływie po pierwszym dniu, czyli po czterech godzinach wiosłowania). Byliśmy nie mniej brudni niż kowboje w trzy dni po wyruszeniu w drogę. No może ciut mniej, bo jednak na rzece się nie kurzy. Z odległości 100 metrów zauważyliśmy, że stoi nie sześć, a siedem samochodów. Ósmy właśnie się zatrzymał. Rosły facet, koło siedemdziesiątki, wysiadł z niego i patrzył z dużym niedowierzaniem na sznur pojazdów zaparkowanych na prywatnej łące tuż nad rzeką.
– To sołtys się dziwi? – spytałam Wojtka-organizatora.
– Nigdy sołtysa nie widziałem – odpowiedział, bo przecież ważne sprawy załatwia się na telefon i mailowo.
I choć sołtysa – jak się okazało – nie spotkaliśmy, wdzięczność za gościnę pozostanie w nas dozgonna.
Zapraszam do galerii zdjęć. Kliknij, by powiększyć fotki i obejrzyj
Wystartowaliśmy spod mostu przed Wyszkowem. Pochmurnie, ale sucho. Początek czterech godzin płynięcia w spokojnym tempie.
Rośnie kępami lub pnie się po wszystkim co stoi. Pachnie słodko, mdławo, odurzająco. Charakterystyczna dla brzegów Liwca.
Co zakręt na każdej rzece i za każdym razem inna rzeźba..
Runęły krzyże i pomniki. Warto było je postawić, ale nie warto ich ratować? Widać nikt nie wymyślił jeszcze cmentarza dla cmentarzy.
Takich kęp na Liwcu jest więcej niż np., na Drwęcy czy Pilicy.
Żurawiom trudno się oprzeć, choćby drewnianym.
Tu krowy kąpią się kiedy chcą. Może dlatego wiele jest brudnych?
Basia jako jedyna slalomem musiała przepłynąć między krowami. Przed nimi pływały kaczki, które też miały się w pewnym momencie przestraszyć. Jedynie bocian spokojnie krążył ponad nimi, obojętny na akcję na wodzie.
Tomek ma sześć lat. Jak ktoś patrzy na to zdjęcie i nie słyszy jak dzieciak mówi, to znaczy, że jeszcze nie spotkał go na swej drodze.
Pod zamkiem w Liwie już trwa impreza – XV Turniej Rycerski. My póki co idziemy rozbić namioty. Mamy je po drodze na łąkę, w bagażnikach samochodów.
Jedno z okienek warowni. Popatrzeć przez nie, to jak być rycerzem broniącym księcia mazowieckiego Janusza I Starszego, który zlecił Niclosowi budowę zamku na początku XV wieku.
Średniowieczni rycerze przybyli na turniej z rodzinami.
Motolotnia pod zamkiem w Liwie – albo raczej na wysokości zamku.
Jakoś to będzie.
Kolejka na warowną wieżę.
Nic dziwnego, że gdy zwiedzający już wejdą, napędzają sobie stracha głosami cierpiętników.
Przy właściwym biznesowym podejściu można stworzyć popyt nawet na imitację akcesoriów z XV wieku.
Jak prawdziwi.
. Będzie im żal, kiedy ich poproszą, by pole zostawili na walkę rycerzom.
Jeszcze przed walką.
Jeden z mistrzów rycerskiego fechtunku ochrania swoje członki zbroją.
Współczesny ojciec szkoli córkę i przygotowuje do roli rozkwitającej księżniczki uwięzionej w wieży. Niezgrabów, którzy mogą ją niechcący uwolnić ma umieć odstrzelić jedną strzałą.
Biedni wystąpili przeciwko wygórowanym podatkom narzucanym przez złego księcia. Nie mgła przytępia ostrość, a dym z wystrzeliwanych z armatek pocisków. Małe dzieci i psy wokół placu boju tracą poczucie bezpieczeństwa.
Źli przegrywają. Dobrzy wygrywają. Jak w bajce.
Niedziela rano. Już po XV Turnieju Rycerskim. Toi toje jeszcze otwarte, aczkolwiek już przepełnione. Rycerze z rodzinami leniwie się przeciągają. W średniowiecznych strojach obudzili się w XXI wieku.
Krótko po wyjściu na rzekę w Liwie, zacumowaliśmy pod mostem. Bo choć, jak nasz szef Wojtek zwykł mawiać „na spływie jest zawsze dobra pogoda”, to i w dobrą pogodę czasem pada gęsty deszcz.
Wojtek od razu umieszcza fotkę z deszczu na fejsie. Niech żałują ci co nie popłynęli.
Od razu poznałam, że to sylwetka krakowskiego Lajkonika.
Rosną i nie mówią jak się nazywają. Z daleka widziane, przybierają różne kształty, czasem poruszających się zwierzątek. Stadnych i pojedynczych .
W Węgrowie na pierwszej zaporze trzeba przenieść kajaki prawym brzegiem przez drogę.
Franek-judoka, a zarazem syn Wojtka i Basi, trenuje przed przenoskami w latach przyszłych.
Kaczki z tych mniej płochliwych.
W instrukcji przedspływowej Wojtek zapowiedział, że na drugiej zaporze w Węgrowie trzeba pospiesznie przenieść kajaki lewym brzegiem, by nie zdążyła przybiec z krzykiem i protestami tzw. Amerykanka, właścicielka okolicznej ziemi. Tu, jej wysłannik, nadzoruje naszą drugą przenoskę. Chyba docenił nasze czyste intencje i higienę, bo na koniec pomógł Wojtkowi i Frankowi zwodować ich kajak.
I tylko warkot zdradza, że za zaroślami pędzi quad.
Liwiec w zmiennej aurze.
Z postumentem za życia.
Słup energetyczny stylizowany na naturalny
Chłopakom zabrakło piwa, ale przyszedł czas na żarty.
Źrebacze swawole.
Na kajakach wzbudzamy zainteresowanie.
Spętana klacz z małym u boku.
Trzecia zapora w Kalinowcu i trzecia przenoska.
To miała być ostatnia przeszkoda i miało już być niedaleko.
Wojtek po kolei nas przepycha przez przeszkodę. Z naszą pomocą oczywiście.
Franek odpowiada za to, by jego i taty kajak stał w miejscu
Tomek stanął przy nowej przeszkodzie i nas po kolei przez nią przeprawiał unosząc lekko ponad nią kajak z obsadą. Jego dzieci – Julka i Filip – przycupnięte w kajaku bez taty, dzielnie trzymały się konara i na niego czekały. Były ostatnie w kolejce.
Tylko gra świateł sprawia, że płyniemy dalej i nie opadamy z sił. Zachwycamy się po cichu i przez zaciśnięte ze zmęczenia i zimna zęby.
Około 150 metrów za mostkiem mamy rozbić biwak na łące sołtysa Bednarzy.
Najmłodsi mają szukać igły na łące sołtysa. Obiecaliśmy zostawić łąkę dziewiczą.
Wujek Wojtek zaprasza na odbiór nagród za poszukiwanie i zbieranie nielicznych śmieci.
Ostatnie kilometry były płytkie.
Wojtek zakończył kolejny zorganizowany przez siebie udany spływ. Podobno już planuje następny. Jeszcze w tym roku.