Ciocia Andzia, starsza o cztery lata siostra mojej babci, nie udzielała się towarzysko. W każdym razie ja nie pamiętam, żeby brała udział w jakimś dużym rodzinnym spotkaniu. Nawet nie przychodziła do kwiaciarni mojej babci, w której tętniło życie towarzyskie. Zresztą chyba nie miała na to czasu.
Gdy jeszcze było za oknem ciemno, około piątej rano, otwierała kiosk Ruchu przy stacji kolejowej w Milanówku od strony centrum.
To był stary kiosk. Miał się tak do współczesnych kiosków jak peerelowskie budki telefoniczne, w których nie było kabla albo słuchawki, albo jeszcze innej części, do dzisiejszego telefonu mobilnego. Kiosk miał szyny wokół szyb wystawowych i dwa razy dziennie z rana po ćmoku i wieczorem o zmroku trzeba było w te szyny wsuwać ciężkie nad wyraz, drewniane blokady podobne do wsuwanych okiennic.
Rano [dla mnie w nocy] na ogół robiła to osobiście ciocia. Jak pamięta jej wnuk Jacek, w latach od 1958 do 1970 kiosk zamykał jej syn, który odkąd Jacek zamieszkał u babci, codziennie po pracy przyjeżdżał do Milanówka, zjadał obiad i sprzedawał w kiosku aż do zamknięcia, po czym wracał do swojego mieszkania w Warszawie. Ja natomiast pamiętam, że w czasie wakacji, pewnie to było po roku 1970, wieczorem ciężkie drewniane blokady często pomagał jej wsadzić w szyny jakiś podstacyjny pijak. Faceci, którzy pili pod stacją, naprzeciwko kiosku, w którym od rana do wieczora sprzedawała ciocia Andzia, czuli przed nią respekt. A może i wdzięczność, bo jak miała dobry humor, to raczyła ich papierosami – z uszkodzonych opakowań. Zresztą nie wiem czy tylko z uszkodzonych. Jak była inwentaryzacja przeprowadzana przez pracowników Ruchu i zanosiło się na manko, moja babcia wsadzała mi w dłoń wiklinowy koszyk, z którym chodziłam na drugą stronę stacji, gdzie w kiosku Ruchu sprzedawała rodzina wujka Zygmunta, starszego brata cioci Andzi i mojej babci [było ich siedmioro rodzeństwa]. Tam wujek Jurek, syn brata cioci Andzi wsadzał mi najdroższe wówczas papierosy – Carmeny i Caro, przykrywał je serwetką, nie koronkową jak do święcenia, a siermiężną, lnianą, i ja przenosiłam towar do kiosku cioci Andzi. Chodziło o to, żeby ciocia nie straciła pracy i nie poszła, jak zwykła straszyć wnuka Jacka, „do kozy”, czyli do więzienia. Po inwentaryzacji przenosiłam papierosy z powrotem do macierzystego kiosku, niczym Czerwony Kapturek, którego nie zdołał dopaść wilk. Nikt mi nie mówił, że to tajemnica. Nie wiem skąd, ale w tamtych czasach dzieciaki wiedziały, że o pewnych sprawach się nie mówi. Jak o tym, że Rosjanie radzieccy 17 stycznia 1945 roku zabili mojego dziadka, który osierocił pięcioro dzieci.
Zakazana miłość
Ciocię Andzię, tak jak moją babcię i pozostałe jej rodzeństwo pamiętam jako bardzo starych ludzi. Wstyd przyznać, ale ciotkę Andzię widziałam oczami „Ani z Zielonego Wzgórza”. Była dla mnie taką ciotką Diany, przyjaciółki Ani, na którą obie niechcący wskoczyły do łóżka w pokoju gościnnym. Jedyna różnica, że moja ciocia Andzia nigdy nie była bogatą kobietą. Aczkolwiek, rzeczywiście była jedną z bardziej zrzędliwych kobiet w historii świata. Ekscentryczna. Samodzielna. Zaradna. Do bólu wytrzymała w pracowitości. Dlaczego taka właśnie była? Bo miała syna z mężem swojej starszej siostry Leokadii? Gdy Leokadia, moja ciocia Lodzia wyjechała za chlebem do Belgii, jej ojciec a mój pradziadek Ignacy Miąsek oddelegował Andzię do opieki nad dziećmi siostry. I Andzia zaszła w ciążę z Władysławem, mężem Leokadii. Urodziła syna Ryszarda, zwanego w rodzinie Mirkiem, czyli drugim imieniem. Ryszard Miąsek (wujek Mirek) przyszedł na świat w Lublinie. Nie wiem, bo wnuk też nie wie, kiedy Andzia tam wyjechała czy tuż przed porodem, czy kilka miesięcy wcześniej, gdy ciąża zaczęła być widoczna. Milanówek w tym czasie, to była przecież mała miejscowość uzdrowiskowa, każdy o każdym wszystko wiedział, wszyscy wszystkim się gorszyli.
Na uboczu
Kiedy wzięłam na cel ciotkę Andzię mogłam mieć ok. 12 lat. Pomyślałam, że jest samotna, na uboczu rodziny i brak jej miłości. Żeby ktoś mi przystawiał dziś ostry nóż do szyi, to i tak nie umiem odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak myślałam. Pewnego razu zapytałam babcię, czy mogę wziąć z jej kwiaciarni kwiaty, by złożyć cioci Andzi życzenia. Siostry Andzi powiedziały, że nie warto brać kwiatków i iść do Andzi, bo jeszcze oberwę złe słowo. Uparłam się, dostałam piękny – taki jak sobie wymarzyłam bukiet — i poszłam złożyć życzenia cioci Andzi. Oj, gderała, gderała, ale łzy jej ciekły z oczu, była wzruszona, chyba mimo licznej rodziny, takich momentów nie doświadczyła za wiele. Oczywiście powiedziała, „a czego ty diablico ode mnie chcesz”. Potem jak coraz częściej w czasie wakacji do niej przychodziłam, żeby posprzedawać w kiosku (to dla mnie była nieziemska frajda) i mówiła do mnie pieszczotliwe „ty moja cholero”, kochałam ją chyba bardziej niż babcię, która takich złych słów nigdy by wobec mnie nie wypowiedziała.
Ciotka Andzia nawet jak udawała, że jest groźna, nie robiło to na mnie wrażenia. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że wujek Mirek dyrektor Zjednoczenia Produkcji i Obrotu Napojami Bezalkoholowymi, który tuż przed likwidacją wszystkich zjednoczeń przez Edwarda Gierka, sprowadził coca colę do Polski, jest nieślubnym synem cioci Andzi. Wiedziałam tylko, że jest ojcem Jacka, wnuka Andzi, którym się zaopiekowała, kiedy zachorował na chorobę Heinego-Medina (poliomyelitis).
Zapamiętałam adres 22 Lipca 33/45. Nr 45 to numer mieszkania cioci Andzi w domu Piekarskiego. W domu tym mieszkało kilka rodzin z trzonu Miąsków i nie wykluczam, że te mieszkania komunalne załatwił im Władysław Noiński, ówczesna okoliczna szycha, mąż Leokadii i ojciec syna jej siostry, Andzi. Ciocia Andzia po wojnie, w wieku 41-42 lat ze swoją najmłodszą siostrą, Henią, która wtedy mogła mieć odpowiednio 23-24 lata przyniosły na plecach z Grodziska Mazowieckiego tzw. amerykankę, na której później ciocia przez kilkadziesiąt lat spała.
Dziś, po latach zastanawiam się, czy do końca życia kochała Władysława? Czy spotykali się np. ukradkiem? Wiadomo, że oficjalnie, z namaszczenia rodziny Władysław opiekował się swym nieślubnym dzieckiem, a potem odwiedzał swego wnuka z nieprawego łoża. Wnuk Jacek do dzisiaj pamięta, że tylko dziadek zwracał się do babci per Aniu. Czy coś nadal ich ze sobą łączyło? Mam nadzieję, że choć przez jakiś czas tak. Ale to tylko moje marzenia, bo nic na to nie wskazywało. Nikt o tym nigdy w rodzinie nie napomknął.
Babcia opoka
Gdy Jacek, wnuk Andzi, zachorował na Heine-Medine, miał ok. 5 lat. To był rok ok. 1958. Matka formalnie wyrzekła się syna. Trudno się żyło, a do tego medycyna była w powijakach. Cała rodzina Miąsków się skrzyknęła, by ratować dzieciaka. Zrzucali się np. na rehabilitantkę, która z Warszawy przyjeżdżała, by utrzymać zdolność ruchu Jacka, mimo że większość jego mięśni została dotkliwie zaatakowana przez chorobę. Andzia matkowała wnukowi przez kolejne szczeble szkoły.
Jacek i jego rodzina wzięli ciotkę Andzię na ostatnie dwa lata jej życia do siebie, do mieszkania w bloku. Jak z nimi rozmawiam, wiem, że nawet nie rozpatrywali innego wariantu. Mówię do Jacka, „to już musiało być z Nią bardzo źle, skoro się zgodziła”. Zgadłam. Kiedy widziała, że robotnicy za oknem wyładowują węgiel i ktoś jej mówił, że nic takiego się nie dzieje, odbierała sygnał, że coś już jest poza nią. Poddała się woli wnuka i jego żony Kasi, i z nimi zamieszkała.
Ciocia Andzia do końca swego życia zakładała rękę na rękę, jakby chroniąc się przed światem i siadała na skrawku leżanki czy fotela, jakby nie miała prawa zająć całego miejsca, które przecież zawsze jej przysługiwało. Zawsze jej przysługiwało i będzie przysługiwać więcej miejsca niż zajmowała.
Zapraszam do galerii: