Najpierw się okazało, że zamiast siedzieć i czekać na otwarcie bramki, powinniśmy stanąć w kolejce, żeby być w pierwszej 90-tce. Nie byliśmy i wzięli moją walizkę do luku bagażowego, co mnie strasznie zdenerwowało, bo komputer miałam u Tadka (dla bezpieczeństwa, bo on ma twardą walizkę) a resztę – kable, myszkę itp. miałam w swojej walizce (żeby zmieścić się po 10 kg bagażu na głowę). Pierwszy raz lecieliśmy tanimi liniami lotniczymi więc rzeczywiście nauka kosztuje. Na lotnisku w London Stansted poradziliśmy sobie na piątkę, bez trudu znaleźliśmy autobus, na który kupiłam bilet w Internecie. Już przed samym Coventry tak padało i tak było czarno od chmur, że tylko niemo popatrzyliśmy na siebie. Na szczęście sprawdza się to, co czytaliśmy o tutejszej pogodzie: jest zmienna. Po godz. 16, jak wyszliśmy na miasto, nawet prześwitywało błękitne niebo i słońce.
Najbardziej przykre, że nie udało mi się zapłacić za hotel kartą kredytową, a taki był plan. Na szczęście przyszły pieniądze na inną kartę, bo bylibyśmy w czarnej dupie. A propos czarnej dupy. Chwilami tu zapominasz w jakim jesteś kraju i na jakim kontynencie.