„Moja Ewa Demarczyk nie żyje”. Ja też pewnie niedługo umrę, bo coraz więcej „moich” historii mi się przypomina. Mój ojciec, który był pop…dolony, czyli niestandardowy, wracał samolotem z Warszawy. Nie żeby był taki bogaty, ale był pop………(o czym było wyżej). Wcześniej odwiedził swoją teściową, znaną w Milanówku kwiaciarkę, Irenę Zaranek. Moja babcia, jak zwykle dała mu potężny pęk czerwonych goździków (najłatwiej znosiły podróż bez wody) dla mojej mamy, a swojej najmłodszej córki. Co najmniej 50 sztuk (dokładnie nie pamiętam po ile były wiązane). To był rok 1963, po wyśpiewaniu przez Ewę Demarczyk „Czarnych aniołów” na Festiwalu Piosenki w Opolu. Demarczyk leciała tym samym samolotem. Mój ojciec, rocznik 1928. Ona, rocznik 1941. Podszedł do niej z naręczem goździków i je jej ofiarował. W domu musiał o tym opowiedzieć, bo przecież mama (przez stacjonarny czarny telefon, rozmowę międzymiastową się zamawiało i czekało na nią kilka godzin, po czym nie zawsze było coś słychać), zawsze za kwiaty dziękowała. Mama nie miała do ojca żalu. Ubóstwiała Ewę Demarczyk. Ja byłam na jej koncercie podczas Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie w 1998 roku. Ostatni koncert dała w Poznaniu rok później. Do końca swojego życia będę słuchała jej piosenek. Jak Kory, Grechuty czy Mata.