Czasem pod osłoną nocy zajeżdża ambulans. Tym razem na szczęście obyło się bez noszy.
Czasem pod osłoną nocy zajeżdża ambulans. Tym razem na szczęście obyło się bez noszy.
Leonarda Cohena poznałam dzięki Józkowi. Ojcu moich synów. Józek wszystko wiedział lepiej ode mnie, więcej rozumiał, był do przodu, a przecież ja nigdy nie byłam blondynką. Pamiętam stary, z demobilu, czarnobiały (innych jeszcze w Polsce nie było) telewizor w wynajmowanej przez nas suterenie na ulicy Kasztelańskiej w Krakowie (myszy biegały po korytarzu, dzielącym nas od zimnej ubikacji) i teledysk z facetem w prochowcu tuż nad morzem (ktoś mi przypomni o jaką piosenkę chodzi?).
Od tego czasu Cohena wpisałam na listę moich miłości. Będzie na niej do końca mojego życia.
Na szczęście byłam na jego koncercie wczesną jesienią 2008 roku na Torwarze. Po tym jak jego menadżerka zdefraudowała jego wszystkie, kilkumilionowe ( w dolarach amerykańskich) oszczędności. Był po siedemdziesiątce, miał jak zwykle świetny chórek i dużo żartował między mało śmiesznymi swoimi utworami. Np. mówił, że już wszystko brał w życiu, kobiety, leki na to i tamto, a ostatnio viagrę.
Gdy robiłam miesięcznik „Eurogospodarka” przy pierwszej okazji dałam na okładkę Leonarda Cohena. Numer poszedł na przemiał z zupełnie innego powodu, ale to też zupełnie inna historia.
Umarł jeden z mężczyzn, których kochałam i będę kochać.
Za każdym razem, gdy na nich patrzę wyobrażam sobie na jakich skałach już byli i co widzieli. Dla mnie: wysokoskalne pająki. A tu szara rzeczywistość? Nie! Wespną się na najwyższe skały świata, bo będzie ich na to stać. To tak, jak złotej rybce wyjawić, jakie się ma marzenie, a ona je spełni. Ot, recepta na spełnianie marzeń!
Mój starszy syn podszedł do mnie i z dłoni do mojej dłoni przerzucił poziomkę. Zerwał ją z krzaczków przez siebie zasadzonych i zasianych. Ot, ładne, ale dziś jest 1 listopada. To moja pierwsza w życiu świeża poziomka zjedzona w tym miesiącu! Wciąż dzieją się rzeczy niezwykłe. Coraz wyraźniej je widzę!
Nie miałam zamiaru w tym roku jechać na groby najbliższych albo wielkich krakowian. Z wymuszonej przez strach oszczędności. Nie najlepiej się mam pod względem finansowym. Bo nie najlepiej się mam pod względem pracowym – to co napisałam, to w czystej postaci przykład na eufemizm.
Dla ciekawskich i dla własnej pamięci: poziomka była słodka!
Fot. Tadeusz K. Kowalski
W Northampton mieliśmy przesiąść się do autobusu do London Golders Green skąd mieliśmy jechać dalej do Stansted Airport London. Godzina przerwy. Według wszelkich obliczeń do przystanku – siedem minut drogi. Żal iść i po prostu siedzieć i czekać. W dodatku wiedzieliśmy, że w pobliżu przystanku National Express nie ma co fotografować. Więc, choć kilka fajnych ujęć. Na pół godziny przed odjazdem – wracamy. W pewnym momencie mamy różne zdania – którędy. Pozostaje dziesięć minut do odjazdu autobusu. Kupiony bilet na ten autobus, na następny i na samolot. Nie ma czasu, by próbować dojść. Nie jesteśmy pewni. Pytamy. Każdy z dwóch zaczepionych mężczyzn wskazuje inną drogę. Żaden nie jest przekonujący. W końcu wołam do trzech dwudziestolatków „help me”! Proszę, by wezwali nam taksówkę, ale oni – choć chętni – tak jak my, nie wiedzą na jakiej jesteśmy ulicy. Mówię, że mamy już tylko osiem minut do autobusu, a chłopak wskazuje drogę w taki sposób, że mu wierzę. Biegniemy. Ledwo żywi dopadamy do autobusu. Kierowca do nas coś mówi, po chwili łapię, że żartuje i jeszcze po chwili rozumiem, że on jest Polakiem.