Leonarda Cohena poznałam dzięki Józkowi. Ojcu moich synów. Józek wszystko wiedział lepiej ode mnie, więcej rozumiał, był do przodu, a przecież ja nigdy nie byłam blondynką. Pamiętam stary, z demobilu, czarnobiały (innych jeszcze w Polsce nie było) telewizor w wynajmowanej przez nas suterenie na ulicy Kasztelańskiej w Krakowie (myszy biegały po korytarzu, dzielącym nas od zimnej ubikacji) i teledysk z facetem w prochowcu tuż nad morzem (ktoś mi przypomni o jaką piosenkę chodzi?).
Od tego czasu Cohena wpisałam na listę moich miłości. Będzie na niej do końca mojego życia.
Na szczęście byłam na jego koncercie wczesną jesienią 2008 roku na Torwarze. Po tym jak jego menadżerka zdefraudowała jego wszystkie, kilkumilionowe ( w dolarach amerykańskich) oszczędności. Był po siedemdziesiątce, miał jak zwykle świetny chórek i dużo żartował między mało śmiesznymi swoimi utworami. Np. mówił, że już wszystko brał w życiu, kobiety, leki na to i tamto, a ostatnio viagrę.
Gdy robiłam miesięcznik „Eurogospodarka” przy pierwszej okazji dałam na okładkę Leonarda Cohena. Numer poszedł na przemiał z zupełnie innego powodu, ale to też zupełnie inna historia.
Umarł jeden z mężczyzn, których kochałam i będę kochać.