Tag Archives: Ngorongoro

1 Comment

– Może to zabrzmi głupio – powiedziała moja imienniczka, Grażyna – bo wiem, że nie masz pracy ani pieniędzy. – Ale jedna osoba z naszej grupy udającej się za pół roku do Kenii i Tanzanii, niespodziewanie wycofała się i szukamy do kompletu kogoś wśród znajomych. Może byś pojechała z nami?

„Nie zawsze chcę wiedzieć, dokąd podążam” przypomniało mi się zdanie Karen Blixen. A zaraz po nim: „Miałam w Afryce farmę u stóp gór Ngong”. To drugie zdanie – na dodatek wypowiadane przez Meryl Streep – za każdym razem budzi we mnie żal z powodu straty tego co minęło, ale w ślad za nim przychodzi myśl o wartości spełnienia. – Pojadę – powiedziałam. I od 2009 roku co dzień cieszę się z podjętej bez zastanowienia i bez racjonalnych przesłanek decyzji.

Nawet afrykańskie słowa mają duszę 

Do Mombasy przylecieliśmy 19 stycznia przed północą. Powietrze na lotnisku Moi było duszne i wilgotne. Czekając w kolejce na odprawę paszportową zdejmowałam z siebie pozostałości polskiego stroju zimowego. Wystarczyła kolumna podpierająca strop, żeby bez zbytniej ostentacji ściągnąć z siebie spodnie a spod nich rajstopy. Bywają sytuacje, w których wstyd wydaje się śmiesznym wynalazkiem ludzi bez wyobraźni. Po wyjściu z gmachu lotniska buchnął nam w twarz tropikalny wiatr. Zmęczona podróżą, cichutko, nawet bez poruszania ustami, tylko w głowie, powtarzałam sobie, że jestem w Mombasie. W Mombasie! Już w samej nazwie słychać rytm Afryki. Jak we wspomnianym słowie Ngong, Kilimandżaro czy simba (lew, w języku suahili) lub asante sana (dziękuję bardzo).

Safari

Chciałoby się powiedzieć, że z samego rana wyruszyliśmy na safari. Ale skoro safari z arabskiego to „podróż” – wyruszyliśmy na nie dużo wcześniej, bo już z lotniska Chopin w Warszawie.

Jechaliśmy w trzy samochody – w dwóch siedzieli sami swoi. W „moim” – absolutnie doborowa paczka.

rsz_afryka__131_p1010295

Jadąc kilka godzin do celu, kłóciliśmy się na temat prawa, statków, handlu zagranicznego, mediów i architektury. To odzwierciedla przekrój zawodowy pasażerów tego samochodu. Nie brakowało przy tym wojen damsko-męskich. O polityce nie rozmawialiśmy, bo szkoda nam czasu na głupoty. Podczaszym był Sławek. Co jakiś czas nalewał do metalowego kieliszka po pięćdziesiątce (gramów) whisky, żeby - zgodnie z przepisem Ryszarda Kapuścińskiego – żadna choroba człowieka nie dopadła. W pewnym sensie alkohol marnowaliśmy, bo nigdy nikomu nie zdążyło zaszumieć w głowie. Jedyne przykre, co w tym kontekście się zdarzyło, to przy pospiesznym przepakowywaniu rzeczy osobistych z jednego auta do drugiego, Grażyna, pod nieobecność Sławka, wyjęła napoczętą butelkę ginu i wrzuciła ją do swej podręcznej torby bez sprawdzania czy podczaszy ją dokładnie zakręcił. No i stało się. Gin zalał jej aparat fotograficzny i nie mogła już potem robić zdjęć. Na szczęście po kilku tygodniach – już w Polsce – wytrzeźwiał.

W parku rozmowy samorzutnie gasły. Wstrzymywaliśmy oddech i nasłuchiwaliśmy. Bez słów jedno drugiemu ustępowało miejsca przy luce w dachu samochodu, w punkcie, z którego było najlepsze ujęcie. Szczególnie trzeba było zadbać o Maćka, bo on jeden kręcił film. A potem znowu w drogę. Cisza lub kilka uwag na temat tego, co widzimy. Jak jeden mąż ubóstwialiśmy naszego tropiciela i kierowcę zarazem. Miał na imię James. Jak James Bond – łatwo zapadło w pamięć. Kiedy raz zaprosiliśmy go na wieczorną imprezę, obsługa lodge’i, nie chciała go wpuścić bez poświadczenia przez nas, że jest naprawdę mile widziany. Po kilku smakołykach i drinkach, zdawkowych pytaniach i odpowiedziach, poprosiłam, żeby coś zaśpiewał. „Shakaza” (bądź „Shakaze”) brzmiało wiodące słowo w pieśni o tęsknocie za ukochaną. James ma ciepły, męski, subtelny głos. I rzadką muzykalność.

jamesspiewa

Na drugi dzień, podczas tropienia zwierzyny, też mu podaliśmy pięćdziesiątkę, żeby nie złapał od nas jakiś europejskich zarazków. Prosiliśmy o zaśpiewanie „Shakaza” (bądź „Shakaze”). I śpiewał czule i tęsknie. Oddawaliśmy się całym sercem sawannie, czuliśmy obecność ukrytych w niej jeszcze niewidocznych zwierząt.

Pierwszy odwiedzony przez nas park, to Lake Manyara. Pierwsze małpy i słonie. I pierwsze wzruszenia związane z bliskością afrykańskich zwierząt i przeświadczenie, że ich jest tu tak dużo, że trzeba się nastawić na wyszukiwanie dobrych ujęć a nie pstrykać, co popadnie. I to był błąd oczywiście. Do dziś nie mogę odżałować jednego ujęcia: stado zebr o zmierzchu stoi dwójkami. Stojąc naprzeciw siebie trzymają swoje łby na grzbiecie partnera. Odpoczywają, każde jednak dba o bezpieczeństwo tego drugiego – widzi co dzieje się za jego plecami. Par – w ten sposób splecionych – stało kilkadziesiąt. Nieśmiało zaproponowałam, żeby poprosić kierowcę, by przystanął. „Co ty, jeszcze tyle zebr będzie – usłyszałam” w aucie i pojechaliśmy dalej. Drugi raz stada zebr – w takiej lub choć trochę podobnej pozie – nie widzieliśmy. Pielęgnuję więc obraz splecionych zebr w swojej głowie, żeby się nie zatarł.

tekst rsz_afryka_91

James był najlepszym tropicielem z trzech samochodów. Jako pierwsi dopadaliśmy geparda albo lwicę. Reszta poinformowana przez radio, jechała za nami.

Lodge’s

Tego dnia byliśmy wcześniej w sanktuarium nosorożców, ale tam nie udało nam się żadnego zobaczyć (na szczęście widzieliśmy go w Nogorongoro). To był ostatni brakujący nam do albumu zwierz z wielkiej piątki Afryki: obok lwa, słonia, lamparta i bawoła.

W następnej – pięknej jak każda podczas podróży – lodżi domki rozrzucone są na wzniesieniu. Każdy ma prosić o obstawę, gdy po zmroku zechce się poruszać pomiędzy domkami. U stóp wzniesienia jest spory staw, do którego schodzą się zwierzęta, by wieczorem i nocą ugasić pragnienie. Spotykamy się na tarasie domku, w którym mam spać ja i Ania S., bo stąd – jak z trybuny honorowej dla notabli – zwierzęta widać jak na dłoni. Gdy już zapadała noc i zostałyśmy same, pod nasz domek podszedł słoń. Szedł ścieżką, która biegła tuż przy ścianie wzniesienia, na którym zbudowano z kamienia lodżię z tarasem. Słyszałam jego oddech i trzask łamanych gałęzi. Czułam, że coś go rozgniewało. Noc wypełniały dziesiątki, setki, różnorodnych głosów. Nie sposób w kilka dni nauczyć się je rozpoznawać. W domku miałyśmy panoramiczne okno z siatką chroniącą nas przed najdrobniejszym latającym robactwem, zwanym uczenie owadami a tym bardziej przed pełzającym badziewiem, czyli płazami. Tuż przed świtem, albo razem z nadejściem świtu, świat za panoramicznym oknem zadrżał od jazgotliwego nawoływania milionów ptaków dużych i małych, jedno i wielobarwnych. Ja zadrżałam wraz z nim. Z zachwytu, radości, że żyję m.in. po to, by tu być, słyszeć i widzieć afrykański wschód słońca.

Sikanie też bywa przygodą

Podczas safari głównie siedzi się w samochodzie. Otwartym z góry, ale z bezwzględnym zakazem wysiadania z niego poza wyznaczonymi miejscami na posiłek i toaletę. Na przystankach na lunch wydany na drogę, bywa, że gdy ktoś nie przyjmie walecznej postawy i nie wzmoże w porę swej czujności, posiłek znienacka kradną małpy – których zgodnie z tabliczkami – nikt karmić nie zamierza. To nie lada strata, bo po drodze nie ma sklepów i catering przygotowany przez opuszczaną przez nas lodżię musi wystarczyć na cały dzień. Małpy są od nas szybsze. No i krzykiem niejednego mogą przestraszyć.

rsz_afryka__sikanie

Raz – za sprawą Aliny – udało mi się wysiąść i stanąć stopą na ziemi Serengeti. Wówczas sędzia aktywna – dla odmiany dziś w stanie spoczynku – tonem nie znoszącym sprzeciwu zażądała, by James zatrzymał samochód, bo jej się chce siusiu i nie wytrzyma następnych kilku godzin jazdy. Skorzystałam z okazji. Bo jeśli już łamać przepisy to z sędzią. Do tego trudniej pożreć dwa tyłki niż jeden. Sikałyśmy pod przednią maskę samochodu na czerwoną od słońca i minerałów ziemię. James nerwowo palił papierosa i przenikliwym wzrokiem prześwietlał trawę i najbliższe zarośla, by pierwszy dostrzec drapieżną zwierzynę, zanim ona spostrzeże nas. Ale tym razem, Afryka bez sprzeciwu przyjęła urynę gości.

Broń palna na safari

Podczas safari tylko raz dostaliśmy obowiązkową obstawę uzbrojonego żandarma. Z Lodżi Ambosela – po porannych zdjęciach Klimandżaro – pojechaliśmy najpierw do wioski masajskiej oglądnąć chaty i podziwiać wojowników masajskich w ich rytualnym tańcu adumu.

rsz_afryka_273_ap1020030

Polega on na tym, że kolejno wychodzi do przodu wojownik i prezentuje swoje skoki wzwyż. Chodzi o to, by jak najwyżej podskoczyć w miejscu i bez uginania kolan. Taniec ten wymaga od wojowników niezwykłej wytrzymałości i zwinności ciała. Po wizycie w wiosce dołączyliśmy do konwoju aut udających się do Parku Narodowego Tsavo West. Do każdego samochodu wsiadł jeden uzbrojony strażnik. W drodze tej zdarzały się bowiem bandyckie napady. Ich uczestnicy mają za nic piękne masajskie przysłowie: „Nie bij mnie, zanim ze mną nie porozmawiasz”.

Po drodze ogromny zastygły wylew czarnej lawy, malownicze źródła Mzima – dwa oczka wodne pełne hipopotamów i krokodyli. Park Tsavo porasta busz i gaje akacjowe, gdzie żyją tysiące dzikich zwierząt: słonie, lwy, bawoły, antylopy gnu i żyrafy, a nawet lamparty i nosorożce.

CDN

I ani się spostrzegliśmy, za nami Serengeti - królestwo dzikich zwierząt, Ngorongoro - wygasły wulkan zwany „rajem Afryki” lub ósmym cudem świata, położony w zachodniej części Wielkiego Rowu Afrykańskiego, ciągnącego się od doliny rzeki Jordan na Bliskim Wschodzie do Mozambiku, rezerwat biosfery Unesco w Parku Lake Manyara i park Amboseli, z którego można podziwiać z rana i pod wieczór Klimandżaro.

To dużo, ale jeszcze czekał nas tydzień nad Oceanem Indyjskim. Bez którego, safari jednak kojarzyłoby mi się z pobytem w samochodzie. A tak można było wpłynąć na przestworza Oceanu Indyjskiego.

 

Zapraszam do galerii zdjęć:

 

Cd galerii zdjęć:

CD galerii zdjęć:

CD galerii:

CD galerii zdjęć:

CD galerii: