Fot. Tadeusz K. Kowalski
W Lizbonie od rana chmury, deszcz i zimno. A my w drodze do Óbidos. Nasz przewodnik Wiesiek, a mój kuzyn (on by powiedział „brat”), wytyka mi, że to przeze mnie. Nie dziwię się, bo wcześniej, przed wyjazdem, opowiedziałam o tym, że gdziekolwiek jestem – pada deszcz – nawet tam, gdzie w danej porze roku pojawia się z rzadka. Jeden z moich szefów, który w ramach integracji firmowej zabrał mnie i Gochę do Barcelony i skąpały nas deszcze podczas jedzenia tapas i picia Sangrii, stwierdził, że międzynarodowe organizacje charytatywne powinny mnie wysyłać w tereny, gdzie panuje susza.
Ale w Óbidos mieliśmy chwilę słońca (przed deszczem). Cudne miasteczko średniowieczne, bezpieczne, bo wciąż otoczone murami obronnymi. Pachnące kwiatami, z bajecznymi budynkami w kolorach żółtym, niebieskim i białym. Niby same sklepiki, restauracje, kościoły i zamek, ale – co zdumiewa – mieszkają tam ludzie w małych domkach i jeżdżą po wąskich pnących się w górę lub spadających w dół wąskich uliczkach.
Óbidos leży ok. 83 km na północ od Lizbony, w regionie Leiria.