Przez lata nie lubiłam jeździć nad polskie morze. Kojarzyło mi się ze zbyt dużym wiatrem, zbyt zimną wodą i zbyt niskimi temperaturami powietrza. Aż zdarzyło się, że pojechałam do Gdyni mroźną zimą. I odtąd wciąż wracam, by zobaczyć coś ciekawego.
Brzeg morza w styczniu skuty był lodem, łabędzie tuliły się do siebie w zakolu tuż przy drewnianym pomoście przy Bulwarze Szwedzkim, z którego ludzie sypali im jedzenie. Tuż obok artyści na oczach widzów rzeźbili w olbrzymich klocach lodu.
Szłam wzdłuż plaży. Kilku morsów kąpało się, ale do jednej z kobiet w stroju kąpielowym, która przymuszała się by wejść do głębszej wody żwawo podszedł ubrany członek klubu morsów i nie przebierając w słowach kazał jej natychmiast wychodzić i ubierać się.
Okazało się, że ta kobieta, ot tak, z marszu, chciała spróbować jak to jest, a próby mogła nie przeżyć. Pozostali nadal się kąpali. Skórę mieli czerwoną jak pieczone raki. Podczas owego zimowego spaceru, zobaczyłam, że śnieg na plaży jest równie ładny jak czysty piasek.
Baza w Gdyni
Nie tak dawno jeszcze – przed grudniem 2014 – do Gdyni szybciej dojeżdżało się samochodem niż pociągiem. Nareszcie teraz jest odwrotnie. Gdy jechałam samochodem, z obwodnicy Trójmiasta zjeżdżałam na trasę szybkiego ruchu im. Eugeniusza Kwiatkowskiego (gdzie jest ograniczenie prędkości i czasem tam czai się patrol drogówki) i dojeżdżałam do portu kontenerowego, który za każdym razem mnie zachwyca.
To blisko niego mam bazę, by codziennie – choć raz – zobaczyć kolorowe, ustawione w warstwach setki olbrzymich kontenerów, dźwigi, wszystko to pobudza moją podróżniczą wyobraźnię. Rytm tygodnia wyznaczają przypływające i cumujące tu promy Stena Line kursujące do Karlskrony.
Wieczorem rozległy teren kontenerowego terminalu jest świetnie oświetlony. Intensywne światło padające z wysokich latarni ma odstraszyć złodziei, ale widok jest przedni. Gdynia to ładne, zadbane miasto. Kiedy wspomnianą zimą, 2010 r. przyjechałam pociągiem, perony i dworzec były zaniedbane i prowincjonalnie brzydkie, więc nic nie zapowiadało mojej miłości do miasta. Pierwsze wrażenie było złe. Dziś – po gruntownym remoncie – dworzec w Gdyni jest jej ładną wizytówką. Naprzeciwko dworca, od 2014 r. stoi pomnik wysiedlonych przez niemieckich okupantów: odlane z brązu figury matki z synem i córką, z walizką i wózkiem z dobytkiem, który Niemcy pozwolili zabrać. Z tyłu pozostawiony, wpatrzony w nich pies. Psów wziąć ze sobą nie było wolno. Gdynia – symbol II Rzeczypospolitej – była pierwszym polskim miastem, z którego Niemcy wysiedlali polską ludność, by miasto stało się niemieckie.
Ale nie będę po mieście teraz oprowadzać. Może tylko nadmienię, że ma swoją halę targową, na której warto robić zakupy. Najtańsze i najświeższe warzywa, owoce, świetne wędliny, mięso czerwone i białe. Tu też tanio można kupić wszystko co zapomnimy wziąć na wakacje: od kapelusza przeciwsłonecznego, okularów, kostiumu kąpielowego po ciepłą kurtkę i rękawiczki, jeśli nastawiliśmy się, że lato tego roku wszędzie w Polsce jest upalne. Tu może być inaczej. I niech nas nie zwiodą tubylcy. Oni przywykli nazywać ciepłem to co dla mnie jest zimnem. Warunkiem polubienia polskiego wybrzeża jest odpowiedni strój. I ruch.
Pieszo z Gdyni do Sopotu
W zależności od samopoczucia startuję z Bulwaru Szwedzkiego, czyli ze Śródmieścia (trasa najdłuższa), z Redłowa lub Orłowa. Meta: Sopot. Nie, nie biegam, ale szybko chodzę z kijami nordic walking. To porządny marsz, zwłaszcza, gdy na plażę wylegną wczasowicze, a brzeg morza okupują dzieci ze swymi fosami i zamkami. Żeby je ominąć, co rusz trzeba wchodzić na grząski piasek, co sprawia, że marsz wymaga więcej wysiłku. Trasa jest długa i urozmaicona, zawsze jest na co popatrzeć, zawsze jest czym się zachwycić. Na Bulwarze Szwedzkim jest siłownia na świeżym powietrzu, a więc na urządzeniach do ćwiczeń można zacząć od ogólnej rozgrzewki. Czasem na Bulwarze stoją sezonowe rzeźby. Z Redłowa wyruszam, zwłaszcza gdy nie ma słońca albo wręcz pogoda jest niepewna i może chwilami padać drobny deszcz. Z Płyty Redłowskiej ostre zejście prowadzi do doliny leśnej, która wychodzi na plażę.
W niepewną pogodę nie idę brzegiem morza a ścieżką na klifie. To wąska droga nad urwiskiem wysokim na kilkadziesiąt metrów – trasa wymagająca, bo wciąż schodzi się z góry i wspina pod górę – widok na morze rozległy, inaczej stąd wyglądają statki czy regaty żeglarskie. Inny jest horyzont, inna barwa wody.
Najkrótsza moja piesza trasa do Sopotu biegnie z Orłowa spod Domku Stefana Żeromskiego. Albo lepiej powiedzieć spod Tawerny Orłowskiej.
Nie być w tej tawernie i nie zjeść sajgonek z krewetkami czy żurku z kiełbasą z dorsza czy każdej innej potrawy, to przegapić okazję do rozkoszowania się smakiem. W sezonie w piątki można tu słuchać muzyki na żywo, ale ja wolę za dnia tu siedzieć i znad talerza patrzeć na mewy czy rybaków krzątających się przy swoich łodziach.
Na nabrzeżnych głazach często nowożeńcy mają sesje zdjęciowe. Jest taka scena w filmie „Układ zamknięty”, w której Janusz Gajos jako prokurator, rozmawia na orłowskim molo bodajże z ministrem i gdy schodzą z mola Gajos stwierdza, że jest głodny i pokazuje ruchem głowy jakieś miejsce, którego nie widzimy: „Tu podobno dają dobrze jeść” – mówi. Chodzi oczywiście o Tawernę Orłowską.
ZOBACZ CAŁĄ GALERIĘ: