Przyszedł o nietypowej porze. W dłoni trzymał list „polecony priorytet” wysłany przeze mnie sześć dni wcześniej z ul. Chełmskiej na Żelazną – obie ulice w Warszawie. Na piechotę, około godziny drogi. Za znaczek zapłaciłam 5 zł 50 gr, choć to właściwie tylko znaczek „350 g a”. Bez nominału, który zachęca, by znaczek wsadzić do klasera.
Z poczty do mnie pieszo idzie się ok. 20 minut. Oczywiście z listem tym nikt nie chodził pieszo, bo z prostego rachunku wynika, że zajęłoby mu to mniej niż sześć dni. Ja też szybciej bym go doniosła do adresata, niż trwało stanie (przysiadanie) w kolejce na poczcie.
I tu nagle słyszę po sześciu dniach, że list nie został dostarczony z powodu „braku dokładnego adresu”. Choć kod i miasto podałam, nazwę ulicy i numer domu też. Przykro, ale cóż, takie jest życie. Sięgam po kopertę a listonosz mówi, że mam zapłacić następne 5 zł 20 gr, żeby list odzyskać. Nie powstrzymałam się przed komentarzem, że pracuje w dziadowskiej firmie. Uśmiechnął się porozumiewawczo. Gdy już trzymałam w rozedrganej dłoni 5 zł i 20 gr, zacisnęłam ją i spytałam, co by było, gdybym listu nie przyjęła? Listonosz z miną pełną zrozumienia poinformował, że po dwukrotnym awizo pozostawionym bez odzewu, list zostanie przemielony na konfetti. Dziękując wylewnie za życzliwość, listu nie odebrałam. Nawet zdążyłam przez telefon pochwalić się jak to nie dałam Poczcie Polskiej zarobić na niedoręczonym liście „poleconym priorytecie” 10 zł 70 gr. Dopiero po chwili sprawdziłam, dokąd przesyłka miała dotrzeć, bo muszę przyznać bez bicia, że „Biuro Obsługi Klienta” mnie też nic nie mówi, mimo dokładnego adresu. Gdy zobaczyłam, że to adres wydziału skarg i reklamacji PKP Intercity przypomniałam sobie, że w kopercie skazanej przeze mnie na przemiał jest faktura, którą miałam podpisać i odesłać, żeby odzyskać 180 zł za zwrócone niewykorzystane bilety.
To zresztą przywiodło mi na myśl zdarzenie sprzed kilku lat. Nagabywana wcześniej przez różne banki, gdy wpadłam do Krakowa na weekend i zmęczona podróżą otwierałam koperty z rachunkami a na koniec otworzyłam list z Pekao SA z dołączoną kartą bankomatową, powiedziałam, co do dziś pamiętam: „No nie, już nawet karty przed podpisaniem umowy, przysyłają”. Sięgnęłam po nożyczki, przecięłam kartę i wyrzuciłam do kosza na śmieci. Już w kilka dni później okazało się, że z mojego Banku BPH przeniesiono mnie przy okazji zmian własnościowych do Banku Pekao SA i pocięłam dostęp do swojego konta. A tym razem wysłałam na stracenie fakturę wartą 180 zł.
Ponieważ listonosz zawsze dzwoni dwa razy, nie powinnam w ogóle wchodzić w spór z pocztą. Za pierwszym razem listonosz był życzliwy. Aż strach pomyśleć po co przyjdzie za drugim razem. Ja za drugim razem list zawiozłam na Żelazną osobiście.