Kiedy przed Włoszczową zatrzymał się pociąg wiozący mnie 16 stycznia 2016 roku z Krakowa do Warszawy i stał długo, pomyślałam, że to pech. Zdarza się. Kiedy po jakimś czasie wolniutko ruszył, by znów się zatrzymać i tak przez 107 minut – nabrałam pewności, że to duch Przemysława Gosiewskiego broi.
Pociąg był nówka i pewnie dlatego nie dało się „odhamować” kół – jak informowała – kierownik pociągu.
Chętnie wypisywała poświadczenia o spóźnieniu pociągu, żeby pasażerowie mogli reklamować wysokość opłaty za bilet. W sumie pociąg jechał ponad połowę czasu dłużej niż przewidziano w rozkładzie jazdy.
Po niemal miesiącu przyszła odpowiedź na reklamację. Dowiaduję się z niej, że ponieważ kurs euro 16 stycznia wynosił 4,48 zł wysokość odszkodowania z tytułu opóźnionego przejazdu nie sięgnęła „wymaganego” 4 euro.
Naczelny wydziału Sebastian Burek napisał na koniec: „Przykro nam z powodu niedogodności związanych z opóźnieniem pociągu”.
Mnie też było i jest przykro. Nawet bardziej.