Jej zdjęcie zdobiło okładkę 24. numeru „Zwierciadła” w 1975 roku. „Jako kto, znalazła się pani na niej? – spytałam. „Jako nikt” – odpowiedziała bez chwili wahania.
W numerze 12. z roku 1975 – wówczas tygodnika „Zwierciadło”– można przeczytać, że na okładce jest Jolanta Kubicka, piosenkarka, a zdjęcie z okładki nr 13 podpisano „Ewa Borowik”, bez określania kim ona jest. Natomiast okładka nr 24 jest opisana tylko nazwiskiem autora fotografii: „Eryk Fitkau”. Kim jest dziewczyna nie napisano. Stąd pewnie dziś padła odpowiedź: „Jako nikt”.
Co do autora fotografii, historia dziwna, bo zdjęcia robił Tomasz Sikora z „Polityki” a z nieznanych powodów podpisał je jego kolega, który mu podczas sesji asystował. Po 41 latach odkrywam, że wielkooką dziewczyną z okładki jest Teresa Czugała, autorka dopiero co wydanej książki „Dzień dobry, Jutro!”. Gdybym autorkę miała krótko scharakteryzować, powiedziałabym: czarodziejka od czasu.
Igranie z kalendarzem
Po 1967 roku, w którym zmarła jej babcia Stefania Zalewska, Teresa często łapała się na tym, że chciałaby ją spytać o coś, lecz było już za późno. – Raz dotarło do mnie, że babcia miała 25 lat, kiedy zmarł Henryk Sienkiewicz. Do tego czasu uważałam, że Sienkiewicz i jego epoka, to odległa historia a życie mojej babci traktowałam jako współczesne. I nagle poczułam, że jak gdyby spotkały się dwa czasy. Pomyślałam, że w takim razie czas Sienkiewicza jest w pewnym sensie też współczesny mi, za pośrednictwem babci – opowiada Teresa Czugała.
Gdy wiemy dużo o swoich przodkach, to czasy minione, przez ich obecność w nich i wspomnienia stają się i naszymi czasami, skonstatowała i zaczęła ich słuchać, notować. Zanim przystąpiła do pisania książki uzbierała sporą dokumentację: listy, notatki, pamiętniki i wspomnienia rodzinne przez siebie spisane. Najbardziej tajemnicze pozostawały lata 1925/1926. – Próbowałam poznać Warszawę z tego okresu tak, jakbym się w niego przeniosła. Nie z pozycji historyka czy polityka, nie jako dziennikarz, tylko zwykła osoba, która wtedy żyje – mówi.
Podglądaczka
Przygoda z czasem, przenoszenie się w czasie jest możliwe między innymi dzięki dotykaniu starych przedmiotów, jakby wsłuchaniu się w nie. – Przeczytałam wszystkie gazety z tamtych lat. Najważniejsze były drobne ogłoszenia. Interesowały mnie i ceny i miejsca. Na przykład nie mogłam znaleźć ile kosztowały bilety do teatru. Szukam, szukam i nic. W końcu myślę: dobrze, że chociaż jest telefon. Jak wyjdę z czytelni, to zadzwonię! Albo miałam odruch, by zanotować numer telefonu – opowiada.
Pamięta, że jako licealistka podczas zwiedzania Muzeum Wojska Polskiego na widok munduru – komandora porucznika – stanęła i wyobrażała sobie, kto go nosił.
Sypia na starym, zabytkowym łóżku i czasem leżąc w nim rozmyśla o tych, którzy przed nią w nim spali. Kto w nim umarł? Jak wcześniej żył?
W dzisiejszych czasach, w których nowsze goni nowe spotkać osobę, która lubi zanurzyć się w inny czas, jest dla mnie ekscytujące. Ja nie zdążyłam spytać swoich babć i cioć o to, o co spytałabym dzisiaj.
24. numer „Zwierciadła” z 1975 roku z Teresą Czugałą na okładce zawiera m.in. tekst o zabiegach, by wznowić genewską konferencję pokojową w sprawie konfliktu między Jordanią i Egiptem, w którym czytam, że „raz jeszcze okazało się, że racja jest po stronie Związku Radzieckiego”. Jest też artykuł zatytułowany „Genealogia i awans brojlera”. Szczegółowo opisano w nim perspektywy „rozwoju drobiarstwa” a drób nazywa się w nim „materiałem hodowlanym”. I staje się jasne, dlaczego dziewczyna z okładki tego numeru lubiła przenosić się w czasie, a w swojej książce przenosi nas wszystkich do Warszawy roku 1925 i 1926.
W pierwszą podróż wyruszyła jako jedenastomiesięczna dziewczynka. Rodzice na lorę wsadzili ją w listopadzie 1945 roku. Nie może więc pamiętać domu, który jej mama Władzia [z domu Wysocka] i tata Karol [mama na niego mówiła „Lolku”] Kozubowie wybudowali w 1936 roku w Stanisławowie, zwanym małym Lwowem [dziś Iwano-Frankwisk].
Po konferencji jałtańskiej, zgodnie z jej ustaleniami wyłoniony Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej podpisał z rządem ZSRR w sierpniu 1945 roku, umowę, w której uznał zmodyfikowaną linię Curzona za wschodnią granicę Polski. Na mocy tej umowy m.in. Stanisławów został włączony do ZSRR jako miasto Ukraińskiej Republiki Radzieckiej. Polaków wysiedlono na tzw. ziemie odzyskane.
Kiedy Kozubowie wyruszali w nieznane, najstarszy brat Jadzi, Tadzio, miał czternaście lat, średni, Miecio – ten, który przeszedł do historii rodzinnej, kiedy jako trzylatek podczas zabawy na podwórku budowanego domu wpadł do dołu z wapnem i krzyczał: „mamo, mamo, ja upadł do wafna!”– miał lat dwanaście.
Na karcie repatriacyjnej, którą w Stanisławowie dostali, po polsku i rosyjsku było napisane, że rodzina Kozubów, udaje się do „Polski, rosyjskiej republiki”. Przejazd do Szczecina trwał sześć tygodni. Ojciec z desek postawił nad Jadzią daszek, żeby deszcz jej nie moczył.
– Wiem, że ja się rodzicom po prostu przytrafiłam. Mama opowiadała mi, że raz gdy myślała, że jest w ciąży, okazało się, że jest chora. Potem dwa razy z rzędu myślała, że jest chora i za każdym razem okazywało się, że jest w ciąży. Kiedy po kilkunastu latach była już w stu procentach pewna, że jest chora, to byłam właśnie ja – żartuje Jadzia. Zawsze o sobie mówi zdrobniale, często w trzeciej osobie. Poznałam ją na wycieczce w Senegalu i Gambii. W telefonie, w kontaktach, wpisałam ją jako „australijska Jadzia” i już pewnie tak pozostanie. Tak też o niej opowiadam znajomym, którzy jej osobiście nie znają.
Padło na Białogard
Piątka Kozubów w grudniu 1945 roku dotarła do Szczecina. Ale ojciec-kolejarz nie chciał tu zostać, mimo że w zamian za stracony dom w Stanisławowie władze oferowały mu willę. Nie chciał też jechać do proponowanego mu Kołobrzegu. Kolberg (nazwa niemiecka), to była twierdza szkopów. Po bitwie o Kołobrzeg w 95 procentach zniszczona. Do tego jesienią 1945 roku wciąż zdarzała się tu strzelanina. Karol Kozub – ojciec trojga dzieci – poprosił, by jego rodzinę wysłano do małego spokojnego miasta. I tak trafili do Białogardu, poniemieckiego mieszkania przy ul. Lipowej 26, na pierwszym piętrze. Do pięciu pokoi z kuchnią wkrótce dokwaterowano drugą rodzinę, państwa Zielińskich, których rodzice trochę znali ze Stanisławowa. Józef i Wisia zajęli przy Lipowej 26 trzy pokoje, przy czym jeden szybko przerobili na kuchnię.
Jadzia do dziś pamięta solidne poniemieckie meble z ciemnego drewna, starodawny kredens na nóżkach w kształcie półkul z nadstawką z półeczkami i toaletkę z szufladą do kompletu, tzn. z identycznymi ornamentami – kwiatuszkami a przy drzwiach z kuleczkami. W mieszkaniu pozostało po Niemcach tylko to, co ciężkie, czego szabrownicy nie zdołali udźwignąć i wynieść. To, że nóżki przy kredensie były i jakie, Jadzia dobrze pamięta, bo co sobotę myła, pastowała i froterowała podłogę z desek.
W kamienicy przy Lipowej 26 na dole mieściła się piekarnia a na górze magazyn na mąkę i garownia – tzn. pomieszczenie, w którym rósł chleb przed włożeniem do pieca. Stał tam olbrzymi kocioł, w którym samo mieszało się ciasto, bo to była elektryczna mieszalnica ciasta. Z kołami zębatymi.
Z piekarni korytarzyk prowadził do mieszkania piekarza Józefa i jego żony, Sabiny. Jadzia chodziła do podstawówki z ich synem, Leszkiem. Zanim Leszek pojechał uczyć się do Technikum Ekonomicznego w Szczecinie a Jadzia została w Białogardzie, by uczęszczać do ogólniaka – pani Sabina zabierała wszystkie dzieciaki z kamienicy na wycieczki i częstowała je świeżym chlebem, bułeczkami i zakiszonymi przez siebie ogórkami.
Gdy Jadzia miała siedem lat umarł jej tata na raka przełyku. Mama nawet mówiła, że może to przez to, że gdy w czasie wojny przynosiła w Stanisławowie gorący chleb z „mieniajek” [handel wymienny] , on jadł go łapczywie, jeszcze gorący. Mama do końca swojego życia, gdy coś jej nie było potrzebne, mawiała „Ta na co to mi”, ze wschodnim zaśpiewem. Gdy tata umarł, dostała po nim niecałe 600 zł renty. To było mało na dwie osoby. Podczas studiów na Politechnice Szczecińskiej na wydziale inżynieryjno-ekonomicznym transportu, Jadzia dorabiała w studenckiej spółdzielni Bratniak. Dzięki temu zawsze miała pieniądze na swoje potrzeby. Stać ją było nawet na piękne szpilki za 465 zł. Na przykład za zlecenia w stoczni, w której wynosiła w wiadrach żelastwo z zenzy, pozostałe w niej po różnych pracach na statku. Za tak ciężką pracę była najwyższa stawka.
Szczecin
Kochała się w przystojniaku-wioślarzu. Ale on trochę maminsynek był. Jak chciała iść z nim do kina, mówił, że owszem, tylko niech „załatwi” bilety. Ze słownika Klemperera wiadomo, że „załatwić” w normalnych czasach znaczy tyle, co „kupić”. Jadzia kupowała bilety i szli do kina. Zerwała z przystojniakiem i zakochała się w Jacku. Trochę był młodszy od niej, ale inteligentny, przystojny i zachodziły między nimi silne, proste reakcje chemiczne. Jacek był albo trochę udawał, że był delikatnego zdrowia. Prawda, że sesja wywoływała u niego kamicę nerkową. Trzy lata studiował na pierwszym roku na wydziale mechanicznym. Pobrali się 8 lipca 1970 roku, kiedy Jadzia już pracowała na PKP. Gdy była w pierwszej ciąży z Radkiem, Jacek dostał skierowanie do sanatorium na kamienie nerkowe. Chciała go odwiedzić, przecież jako pracownicy PKP przysługiwały jej bardzo tanie bilety, ale Jacek piętrzył przeszkody. Tylko o pieniądze na papierosy poprosił, i o to, żeby nie przyjeżdżała. Gdy wrócił, opowiadał o świetnie ubranej dziewczynie z Huty Warszawa. Jadzi zrobiło się przykro. Ledwo wiązali koniec z końcem, oszczędzała. Pracowała przecież tylko ona, do tego była w ciąży, a Jacek studiował. Dziewczyna przysłała kartkę pocztową z pozdrowieniami dla Jacka i żony oraz list zaadresowany tylko na niego. Jadzia otworzyła go i przeczytała. Dziewczyna żałowała w nim, że jest żonaty.
W tym czasie w Polsce powstawały pierwsze ośrodki komputerowe w dużych przedsiębiorstwach i zaproponowano Jadzi pracę w jednym z nich. Wtedy mało kto miał pojęcie o informatyce. Jadzia zaliczyła trzy kursy informatyczne, odpowiednie studium podyplomowe i została analitykiem- projektantem. Wraz z innymi opracowywała na PKP komputerowy system wystawiania biletów kolejowych. Pracowali na „odrach”. To był rok 1974-1975.
Jak Jadzia poszła do szpitala rodzić drugie dziecko – które zmarło – jej synek Radek miał niecałe trzy lata. Potem urodziła się Madzia. Jacek bardzo chciał, żeby Radek miał rodzeństwo. W Polsce było coraz trudniej. Puste półki, beznadzieja, rosnące niezadowolenie ludzi. Kolej miała własny system połączeń telefonicznych. Wieści tą drogą rozchodziły się błyskawicznie. Np. w lipcu 1980 roku, że kolejarze przystąpili do strajku, przyspawali lokomotywy do szyn. Że w wagonach, w których do ZSRR miały niby jechać farby załadowane były szynki, których w Polsce od dawna nie było. Była tylko rosnąca złość i odwaga. Jadzia miała takiego życia dość. Poza tym wiedziała, że wszystko może się zdarzyć. Pamiętała 1970 rok w Szczecinie. Wojsko i czołgi na ulicach. Oficjalnie mówiło się wtedy o 11 ofiarach, ale wszyscy wiedzieli, że jest ich więcej . – W 1980 złożyliśmy wnioski o wydanie paszportów pod pozorem wyjazdu na wakacje do Grecji. Wsiedliśmy na prom w Rostocku i popłynęliśmy do Trelleborga – wspomina Jadzia.
W Szwecji mieszkał już jej bliski kuzyn Jurek [syn siostry mamy]. Jurkowi udało się uciec z Polski w 1969 roku. Pewnego dnia otworzył drzwi, za którymi stał listonosz z kartą wcielenia go do wojska. Dziewiętnastolatek bez mrugnięcia okiem powiedział, że „nie ma tego pana w domu”, po czym spakował plecak i pojechał na wycieczkę do Jugosławii [wtedy do jazdy po Europie potrzebny był paszport, a do krajów zachodnich mało kto go dostawał]. Wraz z innym chłopakiem, którego poznał w drodze, odłączyli się od grupy, żeby przedostać się do Włoch. Jugosłowiańscy żołnierze pogranicza strzelali do nich, gdy na pontonie odbijali od brzegu Adriatyku. Młodzi mężczyźni nie mieli co jeść ani pić, fale były na morzu duże, ale jak później opowiadał Jerzy – absolwent szacownego wówczas Technikum Budowy Okrętów w Gdańsku, Conradinum – im było już wszystko jedno. Szczęśliwie jednak dopłynęli do Włoch. W obozie dla uchodźców Jurek poznał Czeszkę-Wilmę. Szwecja wtedy chętnie przyjmowała młodych cudzoziemców, zwłaszcza z potrzebnym na rynku pracy wykształceniem. Z Wilmą Jurek ma dwójkę dzieci: Larsa i Anę. Z czasem się rozwiedli.
Jadzia z Jackiem zostawili w Szczecinie ładne duże mieszkanie, w którego pozyskaniu pomogło im szczęście, ot, zbieg okoliczności. Otóż sąsiedzi małego mieszkanka, na które Jadzia otrzymała przydział dzięki pracy na kolei, poprosili, żeby się zamienili na mieszkanie – bez dopłaty – z ich ojcem, starszym już profesorem politechniki, który potrzebował na co dzień pomocy córki. Mieszkanie przepadło, bo Jacek nie zgodził się na zameldowanie w nim młodego małżeństwa z rodziny. Użyczył lokum swojej znajomej i gdy już było wiadomo, że właściciele dali dyla za granicę, władze przejęły je.
Zanim Jadzia z Jackiem i dzieciakami dowiedzieli się, że Szwecja ich nie chce, pozostawał nierozwiązany problem ich jamniczki, Gniewci, którą przed pozorowanym wyjazdem na wakacje musieli zostawić w Szczecinie. Teraz po suczkę wyruszyła Finka, znajoma kuzyna ze Szwecji. Przed wejściem na prom, zgodnie z planem upiła Gniewcię i tak odurzoną wsadziła do torby podróżnej. Jamniczka jeszcze w Szwecji nie mogła ustać na swych łapkach. Gdy wołana po imieniu przez swego pana podnosiła do góry łepek, spoglądała na niego wzrokiem wiernej suczki, po czym łapki rozjeżdżały jej się na boki a ona pyszczkiem ryła w siedzenie fotela.
Wkrótce okazało się, że Szwecja nie chce przyjąć do siebie rodziny Jadzi. Zaprzyjaźniona polska adwokatka zaproponowała im, że poprosi znajomego księdza w Izraelu, by sfałszował dla całej rodziny dokumenty, na których będą mogli zostać. Również Finka ponownie zaoferowała pomoc: chciała podarować Jadzi swój paszport, żeby ta mogła wpisać do niego swoje dzieci i zadomowić się. Jacek zaprotestował. „A co ja takiego złego zrobiłem, żebym miał się ukrywać na fałszywych papierach? Mam dzieci, skończyłem studia, chcę normalnie pracować i żyć” – powiedział i zaczął jeździć do konsulatu austriackiego w Malmö, by załatwić wyjazd rodziny do Wiednia. Sekretarka i konsul austriacki przejęli się losami polskiej rodziny. Niestety miała ona jeszcze tylko przez tydzień ważne paszporty, a żeby jechać przez Niemcy do Austrii, potrzebne były paszporty z co najmniej trzymiesięcznym okresem ważności. Szwedzcy policjanci wsadzili rodziców z dwójką dzieci do nieoznakowanego samochodu, bez klamek w środku i wywieźli do Kopenhagi skąd w kwietniu 1981 roku było najbliższe połączenie lotnicze z Wiedniem. To Szwecja powinna ich przyjąć, jako pierwsze państwo, do którego trafili. Zamiast tego, pomogła im opuścić jej terytorium.
Wiedeń
W Wiedniu Jadzia pracowała jak wół. Sprzątała codziennie w innym domu. Jej mąż nie potrafił znaleźć sobie pracy, która by mu odpowiadała. Dużo czasu spędzał z Martą z Krakowa, która studiowała w Wiedniu. Gdy miała jakikolwiek kłopot, na przykład zarwało jej się łóżko, chętnie je naprawiał. Przez pewien czas – Jadzia nie pamięta już jak do tego doszło – składali też zegarki dla Chinki z Hong-Hongu. Jacek odprowadzał potem Martę do następnej klatki schodowej, by pomóc jej te niewielkie ciężary nosić. Wszyscy mieszkali w kamienicy hrabiego. Z 33 mieszkań kilka zajmowali Polacy. Na dwa mieszkania przypadała jedna toaleta. Raz Hausmeisterin zagadnęła do Jadzi: „Czemu pozwalasz, żeby on z tą dziewczyną chodził zamiast ci pomagać choćby dźwigać pranie do suszenia”. Madzia nie miała jeszcze dwóch lat. Jadzia codziennie po całym dniu harówki, ręczne prała i potem znosiła w miednicy pieluchy i ciuszki z drugiego piętra, żeby powiesić je na dworze.
Raz, gdy podczas spaceru oglądali pierścionki na wystawie, Jadzia zapragnęła, kupić sobie taki z koralem. „A tobie po co pierścionek?” – spytał mąż. I zaproponował, by kupić go Marcie w podziękowaniu za to, że czasem przypilnowała małej Madzi.
Jacek w Wiedniu mało pracował. Np. odmówił naprawiania w Boże Ciało samochodu albo remontu domu za 50 szylingów na godzinę, bo za taką pracę Austriak dostawał 170 szylingów. Poza tym jak zwykle dużo chorował.
W Wiedniu Jadzia z rodziną mieszkała od kwietnia do października 1981 roku. Od początku nie zamierzali zostać w Austrii. To był jedynie przystanek, przygotowanie do dalszej drogi. Marzyli o wyjeździe do Australii. Żeby otrzymać pozwolenie na pobyt stały, trzeba było podczas badania dostać 100 punktów. Najważniejszy był wiek wyjeżdżających: nie więcej niż 35 lat, wykształcenie – oboje byli po studiach politechnicznych, zdrowie – oboje byli zdrowi, a do tego rodziny miały pierwszeństwo. Najmniej ważna była znajomość języka. Oni angielskiego jeszcze nie znali.
– Na pierwszym interview w Wiedniu, pani wicekonsul powiedziała: „w Australii z pana zawodem, żona nie będzie musiała w ogóle pracować”. Madzia podczas wizyty w konsulacie miała wtedy niecałe dwa latka. Spodobał jej się plakat z misiem koala i pani wicekonsul – Jadzia pamięta, że nazywała się Motyl i była żoną Polaka – wyszukała taki sam plakat i wręczając go Madzi powiedziała: „już niedługo zobaczysz takiego misia w Australii”. To był znak, że pojadą, że od razu zostali zakwalifikowani do wyjazdu.
Australia
– W Australii same dobre rzeczy mnie spotkały – mówi Jadzia i nie myśli w tym momencie o tym, jak potoczyły się jej losy i męża. Pół roku mieszkali w Sydney. Od razu dostali miejsce w międzynarodowym hostelu, w którym zakwaterowani byli też Anglicy i Holendrzy oraz zasiłek dla bezrobotnych, z którego z góry potrącano im pieniądze na opiekę medyczną i przedszkole dla dzieci. W sumie zostawało trochę forsy na papierosy dla Jacka i łakocie dla maluchów. W hostelu mieli do dyspozycji tłumaczkę. Na początek kazano im uaktualnić prawo jazdy. Jadzia swoje zrobiła w 1967 r. jeszcze jako studentka, bo Bratniak pokrywał połowę kosztów, ale przecież nigdy nie miała samochodu i w ogóle nie jeździła. W Australii za niewielkie pieniądze można było kupić auto. Przez upały szybko psuły się uszczelki pod głowicą i miejscowi takich aut się pozbywali. Z Sydney mieli przeprowadzić się do Whyalla, gdzie Jacek dostał dobrą pracę.
Żeby było taniej, on z synem pojechali ponad dwa tysiące kilometrów samochodem a Jadzia z córeczką, za którą jeszcze się nie płaciło za przelot, samolotem.
Jak mawia Jadzia: żadna praca nie hańbi, każda męczy
Już mieszkali w Whyalli, kiedy Jadzia znalazła super ofertę pracy w ośrodku komputerowym. Spełniała wszystkie wymogi. Podczas rozmowy rekrutacyjnej zapytali, od kiedy może podjąć pracę. Oferowali świetne warunki. Na początek 25 tys. dolarów rocznie. Dla porównania: Jacek jako inżynier kreślarz miał wtedy 23 tysiące. – Uznałam, że dla dzieci niekorzystne będą przenosiny do Adelajdy przed końcem roku szkolnego i zrezygnowałam – opowiada.
Pierwsza jej praca to sprzątanie w Domu starców i pomoc przy ich kąpieli. Jacek najpierw pracował jako pomocnik rzemieślnika.
Podczas ubezpieczania ich rodzinnego domu agent ubezpieczeniowy zaproponował Jadzi pracę dla tej samej AMP. – Zmuszało mnie to do intensywnej nauki języka i to było świetne. Żeby sprzedać produkt, trzeba go umieć dobrze zaprezentować – opowiada. – Nieźle też zarabiałam, ale wytrzymałam jako agent ubezpieczeniowy tylko pół roku. To nie dla mnie wciskać ludziom ubezpieczenie, kiedy wiem, że ich nie stać – mówi. Zrezygnowała z tej pracy, kiedy w biurze pośrednictwa pojawiła się oferta dla operatora maszyny, sterującej cięciem szyn w hucie [jak syn miał 40 lat zwierzył się mamie, że było mu jej żal: gdy wracał ze szkoły, ona czasem wychodziła na drugą zmianę]. Jadzia lubiła tę pracę. Z terenu huty oglądała ładne wschody i zachody słońca. Siedziała w oszklonej kanciapie. Wszystko było automatycznie sterowane i dopiero jak coś nie zadziałało, Jadzia ręcznie wprowadzała korektę, przesuwała za pomocą sterowników szyny w kierunku piły. Gdy automatyka nie zawodziła, Jadzia na stanowisku operatora mogła trochę poczytać czy pocerować skarpetki. Było jej tak dobrze, że mogłaby tam pracować nawet do emerytury, ale Jacek został przeniesiony do pracy na pustynię 1000 km od Adelajdy i całą rodziną musieli przenieść się do niej, bo stamtąd były połączenia lotnicze z miejscem, gdzie Jacek miał pracować przy wydobyciu ropy i gazu ziemnego. W Adelajdzie wybudowali swój pierwszy dom. Gdy Jadzia wybierała do niego kafelki, okapy, blaty, gdy projektowała dodatkowe kontakty myślała, że te cztery sypialnie, dwie łazienki i funkcjonalne rozwiązania posłużą jej do końca życia. Ale to nie był ich jedyny dom w Australii. Nic nie jest do końca życia, Jadzia już o tym wie. A nawet pogodziła się z tym.
Miała 45 lat i trudno jej było znaleźć nową pracę. Pewnego razu, gdy była w pośredniaku, przedstawiciele z fabryki lekarstw pilnie potrzebowali pracowników na noc. Właśnie ze Szwecji i z Niemiec wróciły z reklamacją 24 beczki erytromycyny i trzeba było szybko wszystkie leki przeglądnąć, i wyszukać kapsułki, które nie były koloru białego. I tak Jadzia załapała się na nockę, a że dobrze pracowała, zaproponowali jej dalszą współpracę. Zdarzało się jej przenosić wypełnione worki po 25 kilo i nic jej nie doskwierało. Aż pewnego dnia na stanowisku z małymi aerozolami, kiedy przestawiała małe pudełko, góra trzykilogramowe, wyskoczył jej dysk. Dla mnie to znak, że już dosyć się w życiu napracowała, że czas odpocząć, tym bardziej, że mąż już dochrapał się wysokiego stanowiska, mieli pieniądze, pozycję i kilka domów. Ale po złej wstępnej diagnozie i nieprawidłowym leczeniu, które zaowocowało koniecznością operacji, Jadzia wróciła do pracy, na lżejsze stanowisko i w mniejszym wymiarze godzin. Pech chciał, że poślizgnęła się na lepkiej posadzce i uszkodziła sobie tym razem nadgarstek. Ale miała też szczęście, bo w tym dniu przyszła na kontrolę pracownica z Work Cover – instytucji, która wypłacała jej cały czas podczas choroby pieniądze. Tym razem bez zbytecznych korowodów Jadzia przeszła następną operację i rehabilitację zakończoną spotkaniem z komisją orzekającą wielkość uszczerbku zdrowia podczas wypadku w pracy i przyznała jej odszkodowanie w wysokości pensji, którą by pobierała pracując do 55.roku życia, tj. do emerytury. Pieniądze te Jadzia wpłaciła na swój fundusz emerytalny, do którego dostała dostęp, gdy skończyła lat 63 i pół. To z tego funduszu wybiera pieniądze na swe samotne podróże.
Pomiędzy Whyalla a Szczecinem
Kiedy poznałam Jadzię w Afryce dużo mówiła o Jacku. Że mogliby teraz razem odpoczywać i podróżować, konsumować owoce ciężkiej pracy. Mogliby, ale Jacek ją na razie zostawił dla ponad 20 lat młodszej kobiety z dzieckiem. Wydawało się, że to zdarzyło się dopiero co, mówiła o tym z takim przejęciem. A to, już wtedy minęło pięć lat.
Jadzia pytała:
– jak to możliwe, że facet, który zwykł mówić , że biednego, to „najlepiej kopnąć w dupę, bo jak mu pomożesz, to na koniec cię utopi”, związał się z biedną kobietą z dzieckiem a na dodatek kupił na nią dwa domy;
– dlaczego mężczyzna jej życia, ojciec jej dzieci i dziadek jej wnuczki, odszedł do kobiety, z typem urody, który nigdy mu się nie podobał?;
– jak to jest, że facet, który nie lubi upałów zdecydował się mieszkać w regionie, w którym w dzień na okrągło jest powyżej 30 st. Celsjusza a w nocy jedynie o pięć stopni mniej?
– w domu dzieciaki najczęściej od ojca słyszały: idź się ucz i sprzątać. A teraz ich tata z wyboru mieszka w kraju, gdzie brud jest na porządku dziennym? W domu, gdy miał zły humor otwierał szafki kuchenne tropiąc dlaczego w kuchni śmierdzi cynamonem, więc jak to możliwe, że mu dziś smród cudzego brudu nie przeszkadza?
Pytania nadal pozostają bez odpowiedzi, ale po następnych 18 miesiącach Jadzia zaczyna cieszyć się sobą i swoim życiem. Nauczyła się grać w brydża. Jeździ po całym świecie. Dwa razy w roku przylatuje na kilka miesięcy do Szczecina skąd ma bazę wypadową. Na ogół zahacza o Połczyn, gdzie od kilku lat bierze udział w zawodach brydża. Z Polski wyrusza też na zagraniczne wycieczki. W miniony sezon poza wizytą u koleżanki w Lublinie [z którą raz umówiła się na wakacje na Tajwanie] , gościła w Kazimierzu na zjeździe swego roku z Politechniki Szczecińskiej, kilka dni spędziła jako kuracjuszka w Nałęczowie, poleciała na Korsykę i Sardynię, kilka dni zażywała kąpieli w ciepłych źródłach na Węgrzech, bawiła w sanatorium w Truskawcu na Ukrainie a nawet spotkała się z mężem, który w tym samym czasie bawił w Warszawie. Trzy miesiące przeleciało jak z bicza trzasł.
Potem jak zwykle lot przez Dubaj do Whyalli, do już tylko jej domu z widokiem na zatokę Spencera. Lubi swój dom jak całą Australię, w której jak mówi – „Wszystko jest na luzie. Nie ma, że coś wypada a coś nie wypada”. Z Australią związała się na dobre i na złe. Po polsku jedynie modli się, liczy i klnie, jak trzeba. Bo jak powie „kurwa”, czuje to jak należy, jak „fuck”, to już nie.
Jadzia na wszystko co ma ciężko zapracowała i czerpie z tego tytułu satysfakcję. Ale też – przyznaje – miała trochę farta. Może nie aż takiego jak ludzie, którzy gdy wypadają za balustradę mostu nie tylko się nie utopią, ale wypłyną na wierzch z rybą w zębach, ale szczęście jej dopisywało. I niech tak pozostanie.
To, co w rodzinie – ze strony mamy – przez pokolenia się powtarzało, to mundur (policyjny lub wojskowy), sport (piłka nożna, siatkówka, badminton, tenis) , alkohol (m.in. bimber) i wzajemna pomoc. Z perspektywy czasu można stwierdzić: to kobiety gwarantowały rodzinie przetrwanie. Jak zwykła mawiać – już wiele lat po śmierci ojca Ignacego – Anna Miąsek: „Ojciec, to drań był”. I tylko można się domyślać, o co jej szło.
Aleksandra Miąsek z Bankiewiczów
i
Ignacy Miąsek
to moi pradziadkowie.
Urodzona w 1878 r. Aleksandra była o 10 lat młodsza od swojego męża, ale przeżyła go tylko o dwa lata: zmarła w 1946 roku. Z jedynej mi znanej opowieści o nich — ich wnuka Jurka — wiadomo, że Aleksandra była wyżej urodzona niż Ignacy. Czy między innymi dlatego poprosił o jej rękę? Jej ojciec miał przywieźć sporo złota z wojny rosyjsko-japońskiej, którym obdzielił swe cztery córki. W pierwszych latach małżeństwa Ignacy mieszkał z żoną we wsi Góry w powiecie mińsko-mazowieckim. Kiedy ich najstarsza córka Leokadia miała 5 lat, przenieśli się do Mińska Mazowieckiego, gdzie Ignacy zajął się drobnym handlem. W sumie urodziło im się 13 dzieci, ale tylko siedmioro przeżyło lata dziecięce. Najmłodszy z nich – Tadeusz – zginął w czasie II wojny światowej, w 1941 r. w wieku 28 lat. Zabrało go Gestapo z domu w roku 1940. Jurek opowiadał, że gestapowcy ustawili trzech wnuków Aleksandry i Ignacego: jego i jego brata Bobka oraz Mirka a także Tadeusza z rękami podniesionymi do góry pod ścianą a sami dokładnie przeszukali mieszkanie. Na koniec wzięli ze sobą Tadeusza, by wysłać go do obozu. Zginął rok później podczas przewożenia statkiem więźniów w nowe miejsce. Podczas nalotu Anglicy mieli zatopić niemiecki statek z jeńcami.
Tadeusz miał 28 lat. Na tablicy pamiątkowej z czarnego marmuru na milanowskim cmentarzu wykuto: Neuhamburg. Czy ktoś słyszał o takim obozie? Chyba nie. Na szczęście zachowała się karteczka, przekazana przez umyślnego, z której wynika, że Tadek był w Neuengamme (KL). Na zachowanym do dziś skrawku papieru w linię ręcznie napisano: „Podaję do wiadomości, że urna z poświadczeniem cmentarza macierzystego, jest do odebrania w Krematorjum Hamburg-Ohlsdorf, a świadectwo zgonu w urzędzie stanu cywilnego w Neuengamme. Rzeczy pozostałe po zmarłym można odebrać za pośrednictwem Policji Państwowej w Warszawie.”
Jurek – o 15 lat młodszy bratanek – wspominał, że Tadek nie pozwalał sobie mówić ani stryju, ani wujku, co wówczas było rzadkie. Wszystkie siostrzenice i bratankowie mówili mu per ty. Tadek uprawiał gimnastykę w Polskim Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół” a w wolnym od sportu i pracy czasie, biesiadował w towarzystwie licznych znajomych.
Po weekendzie zawsze przychodził do matki Jurka – Michaliny – i prosił: – Bratowa pożyczy mi pieniądze na bilet na EKD (Elektryczna Kolej Dojazdowa), bo nie mam za co jechać do pracy.
Sześcioro dzieci Aleksandry i Ignacego znałam osobiście, a najlepiej Irenę – moją babcię, po mężu Zaranek. Pozostali to: Leokadia – dla mnie ciocia Lodzia (po mężu Noińska), Zygmunt, Anna – dla mnie ciocia Andzia, Zofia – czyli ciocia Zosia (po mężu Józefowicz) i najmłodsza z rodzeństwa Henryka – ciocia Henia (po mężu Bębeniec). Henia urodziła się mniej więcej w tym czasie co Hanka, córka Lodzi. To zwracało uwagę milanowian: w tym samym czasie w ciąży chodziła matka i córka. Różnica wieku między najstarszą a najmłodszą córką Aleksandry i Ignacego wynosiła 24 lata. Gdy urodziła jej się najmłodsza Henia, z chęcią zabierała ją na noc do łóżka, żeby mąż dał już jej spokój. – Ojciec to drań był – zwykła o nim krótko mówić po kilkudziesięciu latach córka Andzia. Pierwszy biznes założył ze swym piętnastoletnim synem Zygmuntem ok. 1917 r. Prowadzony w Mińsku Mazowieckim handel wódkami i winami wymagał od nich regularnych wypadów po towar do Warszawy. Powroty z wypraw bywały mniej regularne. Czasem nie było ich w domu nawet i dwa tygodnie. Hulali w stolicy. Nic dziwnego, że pieniądze i biznes roztrwonili. Ignacy Miąsek przeniósł się z rodziną do Milanówka i jako pierwszy zajął się w nim sprzedażą gazet.
Galeria zdjęć pozostałych (oprócz Tadeusza Miąska) dzieci Aleksandra i Ignacego Miąsków: