Kiedy dzisiaj weszłam do newsroomu i usłyszałam:
„Przyszłam na świat po to
Aby spotkać ciebie
Ty jesteś moim słońcem
A ja twoim niebem
Po to jesteś na świecie
By mnie tulić w ramionach
Cuda cuda opowiadać
I z miłości konać”,
wiedziałam, że Kora umarła. Przecież w informacyjnej TV nie puszcza się piosenek. Zazwyczaj.
Kora wpisała się w życie wielu, naprawdę wielu ludzi. W moje też. Widziałam on line (wtedy znaczyło to w TV) jej występ w Opolu z „Buenos Aires”. Objawienie. Rok 1980.
A potem dostałam od męża list z Wiednia. Był asystentem na UJ i w wakacje zawieszał gipsowe sufity w wieżowcach (nie wiedziałam, że pracuje na wysokościach). To się wtedy nazywało „wyjazd na saksy”, w dwa miesiące przy takich podłych robotach asystent UJ zarabiał tyle, co przez rok. W tym liście był tekst piosenki „Kocham cię kochanie moje…”. Tak się złożyło, że się rozwiedliśmy, ale emocje z tą piosenką i tamtym czasem, pozostają dobre.
A potem miałam przyjaciela z Kanady-Polaka. Absolwent tego samego liceum im. B. Nowodworskiego. Na odchodnym dałam mu w prezencie płyty z Korą. Bo były dla mnie ważne.
Zawsze byłam pod jej wrażeniem: jej talentu, inteligencji, ciekawości świata, odwagi i wewnętrznej mocy. I tak zostanie, mimo że dzisiaj umarła.