Fot. Tadeusz K. Kowalski
Dziś przypomniał mi się sylwester z 2005 roku w Warszawie. Ewelina zaprosiła mnie na prywatkę. Prawnicy i lekarze, piękne młode dziewczyny. Ja na doczepkę. Ugotowałam gar zupy meksykańskiej. Na dwie godziny przed czasem próbowałam zamówić taksówkę. To był mój pierwszy w życiu sylwester po tym jak przeniosłam się za pracą z Krakowa do stolicy. Naiwna! Wszystkie taksówki miały już zamknięte listy zamówień! Gotowa do wyjścia, zrezygnowałam. Przecież i tak nie byłam pewna czy prywatka z nieznajomymi warszawiakami to dobry pomysł. Siostra – wychodząc na bal w Krakowie – przez telefon przywołała mnie do porządku. – Jedź autem! – nakazała mi. – Jakoś wrócisz do domu, a po auto pojedziesz w Nowy Rok. Z wielkim garem zupy przedzierałam się przez śnieg na parking. Gdy odśnieżałam auto, czułam jak w cienkich rajstopach moje nogi się czerwienią, a skóra na udach zaczyna szczypać. Śnieg zmiatany z dachu wpadał mi do szerokich rękawów kożucha i do botków. W końcu pojechałam.
Dziś, w sylwestra świeci słońce. Jest sucho i bezwietrznie. Temperatura dodatnia. Z oddali dobiega muzyka. Próba głośników przed ludycznym sylwestrem. A ja, jak ten gołąb. Mam zamiar w sylwestra skubnąć coś w domku.
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz