Założyłam bloga, bo wiedziałam, że moje dni są policzone. W szemranym wydawnictwie (szemrane tzn. myślałam, że to mafia, ale ja tylko miałam robić gazetę) pojawiła się blond dama w małej czerwonej sukience. Dama była z Wołomina. Wdrażała procedury. Wiedziałam, że to już mój koniec, bo w gazetach są deadline’y, ale nie ma procedur, raportowania i odbijania karty przyjścia i wyjścia. Więc zapłaciłam (przepłaciłam) za wyszykowanie bloga na czas nadchodzącego bezrobocia.
Kilka razy w życiu zrobiłam rzeczy wbrew rozsądkowi. STOP! Więcej razy w życiu robiłam rzeczy wbrew rozsądkowi, ale chcę napisać tylko o tych, związanych z pracą.
Po raz pierwszy pojechałam do Afryki, po tym, gdy po raz pierwszy w życiu dostałam wypowiedzenie z pracy pod pretekstem zlikwidowania mojego stanowiska pracy. Chodziło o złe pochodzenie polityczne związane z mediami, choć nie dotykało ono złej epoki PRL-u. Trawestując wypowiedź bohaterów Ziemi Obiecanej, pomyślałam: ja nie mam nic, niech się zdarzy!
A potem znów byłam bez pracy. Bo ta wspomniana blond dziewczyna od procedur z Wołomina doprowadziła do mojego zwolnienia. Na bezrobociu za resztki pieniędzy z drobniakami w garści pojechałam znów do Afryki. O tym jak inaczej jest nad Oceanem Atlantyckim niż Indyjskim – choć też w Afryce – na razie nie zdążyłam napisać. Bo po każdym szalonym wyjeździe na bezrobociu, dostaję pracę na 24 godziny na dobę i już nie mam czasu na prowadzenie bloga, którego – jak wspomniałam – założyłam też na bezrobociu.
I w takimże okresie, kupiłam na maj bilety na samolot do Hiszpanii i Portugalii. I tu robota nagle jest. Deadline’y niekompatybilne z wyjazdem.
Wniosek? Nie ma co trzymać się sztywnych harmonogramów. Po co być zbyt zapobiegliwym. Życie płynie…jak się nie ogląda telewizji i nie słucha głupot.
Na lotnisko jechałam dłużej niż Jadzia leciała ze Szczecina do Warszawy. Uciekł mi pociąg dla odlatujących, jak się okazało, jeździ co pół godziny. A jak ruszy, nie przekracza 50 km/h, jakby obowiązywały go przepisy ruchu drogowego. Pojechaliśmy z Tadeuszem w tę czasochłonną niedaleką podróż, żeby pożegnać Jadzię, powracającą do swojego domu w Whyalla nad zatoką Spencera. Jadzia to polski podróżny ptak, który 35 lat temu odleciał z mężem i dwójką dzieci z Polski – przez Szwecję, która ich nie chciała i Austrię, która ich nie chciała – do Australii. Po zmianie ustroju w Polsce powraca tu dwa razy w roku. Bazuje w Szczecinie, skąd wyrusza a to do Gruzji, a to na Ukrainę czy Sardynię. My poznaliśmy ją podczas objazdu Senegalu i Gambii.
– Może to zabrzmi głupio – powiedziała moja imienniczka, Grażyna – bo wiem, że nie masz pracy ani pieniędzy. – Ale jedna osoba z naszej grupy udającej się za pół roku do Kenii i Tanzanii, niespodziewanie wycofała się i szukamy do kompletu kogoś wśród znajomych. Może byś pojechała z nami?
„Nie zawsze chcę wiedzieć, dokąd podążam” przypomniało mi się zdanie Karen Blixen. A zaraz po nim: „Miałam w Afryce farmę u stóp gór Ngong”. To drugie zdanie – na dodatek wypowiadane przez Meryl Streep – za każdym razem budzi we mnie żal z powodu straty tego co minęło, ale w ślad za nim przychodzi myśl o wartości spełnienia. – Pojadę – powiedziałam. I od 2009 roku co dzień cieszę się z podjętej bez zastanowienia i bez racjonalnych przesłanek decyzji.
Nawet afrykańskie słowa mają duszę
Do Mombasy przylecieliśmy 19 stycznia przed północą. Powietrze na lotnisku Moi było duszne i wilgotne. Czekając w kolejce na odprawę paszportową zdejmowałam z siebie pozostałości polskiego stroju zimowego. Wystarczyła kolumna podpierająca strop, żeby bez zbytniej ostentacji ściągnąć z siebie spodnie a spod nich rajstopy. Bywają sytuacje, w których wstyd wydaje się śmiesznym wynalazkiem ludzi bez wyobraźni. Po wyjściu z gmachu lotniska buchnął nam w twarz tropikalny wiatr. Zmęczona podróżą, cichutko, nawet bez poruszania ustami, tylko w głowie, powtarzałam sobie, że jestem w Mombasie. W Mombasie! Już w samej nazwie słychać rytm Afryki. Jak we wspomnianym słowie Ngong, Kilimandżaro czy simba (lew, w języku suahili) lub asante sana (dziękuję bardzo).
Safari
Chciałoby się powiedzieć, że z samego rana wyruszyliśmy na safari. Ale skoro safari z arabskiego to „podróż” – wyruszyliśmy na nie dużo wcześniej, bo już z lotniska Chopin w Warszawie.
Jadąc kilka godzin do celu, kłóciliśmy się na temat prawa, statków, handlu zagranicznego, mediów i architektury. To odzwierciedla przekrój zawodowy pasażerów tego samochodu. Nie brakowało przy tym wojen damsko-męskich. O polityce nie rozmawialiśmy, bo szkoda nam czasu na głupoty. Podczaszym był Sławek. Co jakiś czas nalewał do metalowego kieliszka po pięćdziesiątce (gramów) whisky, żeby - zgodnie z przepisem Ryszarda Kapuścińskiego – żadna choroba człowieka nie dopadła. W pewnym sensie alkohol marnowaliśmy, bo nigdy nikomu nie zdążyło zaszumieć w głowie. Jedyne przykre, co w tym kontekście się zdarzyło, to przy pospiesznym przepakowywaniu rzeczy osobistych z jednego auta do drugiego, Grażyna, pod nieobecność Sławka, wyjęła napoczętą butelkę ginu i wrzuciła ją do swej podręcznej torby bez sprawdzania czy podczaszy ją dokładnie zakręcił. No i stało się. Gin zalał jej aparat fotograficzny i nie mogła już potem robić zdjęć. Na szczęście po kilku tygodniach – już w Polsce – wytrzeźwiał.
W parku rozmowy samorzutnie gasły. Wstrzymywaliśmy oddech i nasłuchiwaliśmy. Bez słów jedno drugiemu ustępowało miejsca przy luce w dachu samochodu, w punkcie, z którego było najlepsze ujęcie. Szczególnie trzeba było zadbać o Maćka, bo on jeden kręcił film. A potem znowu w drogę. Cisza lub kilka uwag na temat tego, co widzimy. Jak jeden mąż ubóstwialiśmy naszego tropiciela i kierowcę zarazem. Miał na imię James. Jak James Bond – łatwo zapadło w pamięć. Kiedy raz zaprosiliśmy go na wieczorną imprezę, obsługa lodge’i, nie chciała go wpuścić bez poświadczenia przez nas, że jest naprawdę mile widziany. Po kilku smakołykach i drinkach, zdawkowych pytaniach i odpowiedziach, poprosiłam, żeby coś zaśpiewał. „Shakaza” (bądź „Shakaze”) brzmiało wiodące słowo w pieśni o tęsknocie za ukochaną. James ma ciepły, męski, subtelny głos. I rzadką muzykalność.
Na drugi dzień, podczas tropienia zwierzyny, też mu podaliśmy pięćdziesiątkę, żeby nie złapał od nas jakiś europejskich zarazków. Prosiliśmy o zaśpiewanie „Shakaza” (bądź „Shakaze”). I śpiewał czule i tęsknie. Oddawaliśmy się całym sercem sawannie, czuliśmy obecność ukrytych w niej jeszcze niewidocznych zwierząt.
Pierwszy odwiedzony przez nas park, to Lake Manyara. Pierwsze małpy i słonie. I pierwsze wzruszenia związane z bliskością afrykańskich zwierząt i przeświadczenie, że ich jest tu tak dużo, że trzeba się nastawić na wyszukiwanie dobrych ujęć a nie pstrykać, co popadnie. I to był błąd oczywiście. Do dziś nie mogę odżałować jednego ujęcia: stado zebr o zmierzchu stoi dwójkami. Stojąc naprzeciw siebie trzymają swoje łby na grzbiecie partnera. Odpoczywają, każde jednak dba o bezpieczeństwo tego drugiego – widzi co dzieje się za jego plecami. Par – w ten sposób splecionych – stało kilkadziesiąt. Nieśmiało zaproponowałam, żeby poprosić kierowcę, by przystanął. „Co ty, jeszcze tyle zebr będzie – usłyszałam” w aucie i pojechaliśmy dalej. Drugi raz stada zebr – w takiej lub choć trochę podobnej pozie – nie widzieliśmy. Pielęgnuję więc obraz splecionych zebr w swojej głowie, żeby się nie zatarł.
James był najlepszym tropicielem z trzech samochodów. Jako pierwsi dopadaliśmy geparda albo lwicę. Reszta poinformowana przez radio, jechała za nami.
W następnej – pięknej jak każda podczas podróży – lodżi domki rozrzucone są na wzniesieniu. Każdy ma prosić o obstawę, gdy po zmroku zechce się poruszać pomiędzy domkami. U stóp wzniesienia jest spory staw, do którego schodzą się zwierzęta, by wieczorem i nocą ugasić pragnienie. Spotykamy się na tarasie domku, w którym mam spać ja i Ania S., bo stąd – jak z trybuny honorowej dla notabli – zwierzęta widać jak na dłoni. Gdy już zapadała noc i zostałyśmy same, pod nasz domek podszedł słoń. Szedł ścieżką, która biegła tuż przy ścianie wzniesienia, na którym zbudowano z kamienia lodżię z tarasem. Słyszałam jego oddech i trzask łamanych gałęzi. Czułam, że coś go rozgniewało. Noc wypełniały dziesiątki, setki, różnorodnych głosów. Nie sposób w kilka dni nauczyć się je rozpoznawać. W domku miałyśmy panoramiczne okno z siatką chroniącą nas przed najdrobniejszym latającym robactwem, zwanym uczenie owadami a tym bardziej przed pełzającym badziewiem, czyli płazami. Tuż przed świtem, albo razem z nadejściem świtu, świat za panoramicznym oknem zadrżał od jazgotliwego nawoływania milionów ptaków dużych i małych, jedno i wielobarwnych. Ja zadrżałam wraz z nim. Z zachwytu, radości, że żyję m.in. po to, by tu być, słyszeć i widzieć afrykański wschód słońca.
Sikanie też bywa przygodą
Podczas safari głównie siedzi się w samochodzie. Otwartym z góry, ale z bezwzględnym zakazem wysiadania z niego poza wyznaczonymi miejscami na posiłek i toaletę. Na przystankach na lunch wydany na drogę, bywa, że gdy ktoś nie przyjmie walecznej postawy i nie wzmoże w porę swej czujności, posiłek znienacka kradną małpy – których zgodnie z tabliczkami – nikt karmić nie zamierza. To nie lada strata, bo po drodze nie ma sklepów i catering przygotowany przez opuszczaną przez nas lodżię musi wystarczyć na cały dzień. Małpy są od nas szybsze. No i krzykiem niejednego mogą przestraszyć.
Raz – za sprawą Aliny – udało mi się wysiąść i stanąć stopą na ziemi Serengeti. Wówczas sędzia aktywna – dla odmiany dziś w stanie spoczynku – tonem nie znoszącym sprzeciwu zażądała, by James zatrzymał samochód, bo jej się chce siusiu i nie wytrzyma następnych kilku godzin jazdy. Skorzystałam z okazji. Bo jeśli już łamać przepisy to z sędzią. Do tego trudniej pożreć dwa tyłki niż jeden. Sikałyśmy pod przednią maskę samochodu na czerwoną od słońca i minerałów ziemię. James nerwowo palił papierosa i przenikliwym wzrokiem prześwietlał trawę i najbliższe zarośla, by pierwszy dostrzec drapieżną zwierzynę, zanim ona spostrzeże nas. Ale tym razem, Afryka bez sprzeciwu przyjęła urynę gości.
Broń palna na safari
Podczas safari tylko raz dostaliśmy obowiązkową obstawę uzbrojonego żandarma. Z Lodżi Ambosela – po porannych zdjęciach Klimandżaro – pojechaliśmy najpierw do wioski masajskiej oglądnąć chaty i podziwiać wojowników masajskich w ich rytualnym tańcu adumu.
Polega on na tym, że kolejno wychodzi do przodu wojownik i prezentuje swoje skoki wzwyż. Chodzi o to, by jak najwyżej podskoczyć w miejscu i bez uginania kolan. Taniec ten wymaga od wojowników niezwykłej wytrzymałości i zwinności ciała. Po wizycie w wiosce dołączyliśmy do konwoju aut udających się do Parku Narodowego Tsavo West. Do każdego samochodu wsiadł jeden uzbrojony strażnik. W drodze tej zdarzały się bowiem bandyckie napady. Ich uczestnicy mają za nic piękne masajskie przysłowie: „Nie bij mnie, zanim ze mną nie porozmawiasz”.
Po drodze ogromny zastygły wylew czarnej lawy, malownicze źródła Mzima – dwa oczka wodne pełne hipopotamów i krokodyli. Park Tsavo porasta busz i gaje akacjowe, gdzie żyją tysiące dzikich zwierząt: słonie, lwy, bawoły, antylopy gnu i żyrafy, a nawet lamparty i nosorożce.
CDN
I ani się spostrzegliśmy, za nami Serengeti - królestwo dzikich zwierząt, Ngorongoro - wygasły wulkan zwany „rajem Afryki” lub ósmym cudem świata, położony w zachodniej części Wielkiego Rowu Afrykańskiego, ciągnącego się od doliny rzeki Jordan na Bliskim Wschodzie do Mozambiku, rezerwat biosfery Unesco w Parku Lake Manyara i park Amboseli, z którego można podziwiać z rana i pod wieczór Klimandżaro.
To dużo, ale jeszcze czekał nas tydzień nad Oceanem Indyjskim. Bez którego, safari jednak kojarzyłoby mi się z pobytem w samochodzie. A tak można było wpłynąć na przestworza Oceanu Indyjskiego.
Zapraszam do galerii zdjęć:
Rano opuściliśmy Mombasę. Straciliśmy sześć godzin w miejscowości Taveta na granicy Tanzanii, bo nasza pilotka Blanka miała jakieś problemy ze swoim paszportem. Albo strażnicy te problemy stwarzali, żeby wyłudzić od niej pieniądze. To niestety się zdarza na całym świecie.
Na osłodę, pod koniec dnia, oglądaliśmy nasz pierwszy afrykański zachód słońca.
Afrykański świt.
Wyruszamy w stronę Parku Narodowego Lake Manyara, wpisanego na listę UNESCO rezerwatu biosfery. Tam na szczycie zostawiliśmy lodżię, w której spaliśmy. Jeszcze do niej wrócimy.
Park Lake Manyara, zajmuje ok. 329 km kw i obejmuje północną część słodkowodnego, dość płytkiego jeziora Manyara oraz jego okolice.
Małe guźce – jak to jest u wszystkich gatunków ssaków – są piękne. Guźce można spotkać na sawannie, stepie a czasem i na terenie błotnistym.
Pawiany robiły na nas dobre wrażenie szczególnie na początku. Potem wciągnęła nas grubsza zwierzyna.
Korona Ngorongoro – gigantycznej kaldery o średnicy ok. 18 km. Ta dziura w ziemi, to pozostałość po wulkanie, który miliny lat temu tu stał. Z czasem powstała w niej sawanna otoczona wzniesieniami, tworząc bezpieczny dla zwierząt teren.
W oddali osada.
Okrągłe chaty pokryte dachami z trawy.
Wielbłądy hodowlane, do prac gospodarskich.
Akacje
Wodopój.
Pawianica z pawianiątkiem.
Zadumany pawian.
Pawian spacerujący.
Pawian szepce pawianowi do ucha tajemnice o członkach stada.
Cd galerii zdjęć:
Oznakowanie na tyle mi się spodobało, że dopiero podpisując zdjęcie dostrzegłam w środku mężczyznę.
Podobno afrykański bóg żyrafę stworzył jako drugą – po antylopie eland.
Drzewo parówkowe (w języku Suahili mwega). Według Afrykańczyków, owoce mają właściwości lecznicze. Jedzą je hipopotamy, słonie i pawiany. Żyrafy żują tylko młode „parówki”. A Masaje z gąbczastych w smaku owoców robią piwo.
Serengeti
Od lewej, od pierwszego rzędu: Tadeusz, Alinka, ja, Grażyna, Maciek i Sławek.
Zebry: mama i maleństwem.
Lampart podczas sjesty.
Lampart odchodzi.
Krokodyl.
Góralek. Taki mały, a to bliski kuzyn słoni i brzegowców.
Bawoły.
Antylopy gnu. O antylopie mówi się, że jest klaunem sawanny, bo ma głowę bawoła, nogi antylopy i ogon konia.
Jak coś chyłkiem i błyskawicznie ucieka w krzaki, to na pewno antylopy dik-dik.
Nie udało mi się ustalić co to za ptaszek. Może ktoś wie?
Dik-dik to najmniejsza antylopa. Wielkości zająca. Nazwa próbuje naśladować dźwięki wydawane przez zwierzątko, gdy czegoś się boi.
Małpa wąskonosa.
Szakal.
Hiena cętkowana w deszczu.
Hiena cętkowana.
CD galerii zdjęć:
Struś.
Sekretarz.
Orzeł sawannowy.
Żyrafy.
To tylko mały fragment lodżi wbudowanej w skały na różnych poziomach. U stóp wzniesienia stada pasących się bawołów. Na dachach małpki, w kwiatach jaszczurki.
Flamingi.
Lwica upolowała zebrę.
Lwica.
Koryto wyschniętej rzeki.
Antylopy gnu.
Kamień na kamieniu.
Lew.
Żółw.
Widok z lodżi na wodopój.
Tylko w tej lodżi wśród skał spędziliśmy dwie noce.
Widok z lodżi.
Fragmenty lodżi wśród skał.
W drodze.
James do wymiany kół miał pomocnika. W ciągu tygodnia tylko dwa razy złapaliśmy gumę.
W drodze do Ngorongoro.
CD galerii:
Biała czapla.
Widok na Ngorongoro.
Widok na Ngorongoro.
Widok na Ngorongoro.
Ngorongoro.
Ngorongoro.
Tu był słoń.
Potrzeszcz.
Orzeł sawannowy na czaszce bawoła.
Na pierwszym planie zebry. Na drugim – antylopy gnu.
Lew.
Ten lew dał się sfotografować w tylu wyśmienitych pozach, że aż trudno wybrać jedno zdjęcie. Więcej pokażę w galerii lwów (jak ją utworzę).
Na pierwszym planie nosorożec. W tle słoń.
Słoń.
James kupił na przydrożnym straganie czerwone banany, żeby nas nimi poczęstować. Chciał, żebyśmy posmakowali prawdziwych bananów. Wyśmienite. Słodkie i niemal soczyste.
Widok na Ngorongoro.
Park Narodowy Amboseli w Kenii obejmuje powierzchnię 329 km. kw. Usytuowany jest w pobliżu granicy z Tanzanią.
Hieny.
Afrykańska chata
Rodzina słoni.
Kenijski zachód słońca.
CD galerii zdjęć:
Zakwaterowanie w lodge Ambosela.
Kenijski zachód słońca.
Uczta w lodge Ambosela.
Po kolacji, każdy musi znaleźć swój domek.
Wnętrze domku w Lodge Ambosela.
Wnętrze domku w Lodge Ambosela.
Taras domku w Lodge Ambosela.
W Lodge Ambosela świta
Lodge Ambosela.
Kilimandżaro – Lśniąca góra (najwyższy szczyt Afryki, 5 895 m n.p.m.). Kłaniamy się jej z samego rana. W dzień rzadko jest widoczna.
Rytualny taniec wojowników adumu.
Chodzi o to, żeby jak najwyżej podskoczyć w miejscu i bez uginania kolan.
Masajscy wojownicy kolejno wychodzą do przodu i prezentują swe umiejętności.
Półroczny Masaj.
Masajki, odświętnie ubrane, podziwiają swych wojowników.
Chata w wiosce masajskiej. Wioska otoczona jest ogrodzeniem z kłujących gałęzi (enkang).
Kozy i bydło są jeszcze bardziej chronione niż mieszkańcy.
Cała wioska masajska przyjmuje gości.
Masajowie rozniecają ogień, przez pocieranie patyków w kępce suchej trawy.
Sandały robione ze starych opon, to często spotykane obuwie.
Stara Masajka.
Chłopcy zanim zostaną masajskimi wojownikami, doglądają zwierząt hodowlanych.
Masajska chata i pies
Po tak gościnnym przyjęciu w wiosce, wypadałoby coś kupić. Tadeusz próbuje być grzecznym, ale on nie nosi koralików ani innych ozdób.
Masajska szkoła.
CD galerii:
Park Narodowy Tsavo założony w 1948 r. obejmował 20 812 km kw. ! Szybko okazało się, że tak dużego parku nie sposób strzec. Został więc podzielony na Tsavo Wschodnie i Tsavo Zachodnie.
Ogromny zastygły wylew czarnej lawy.
Zastygła czarna lawa tworzy głębokie pęknięcia.
O antylopie impali można powiedzieć: łagodna i towarzyska. Zwłaszcza o samiczkach, bo nie mają rogów.
Różne w życiu małpy znałam, ale tej nie umiem dokładnie nazwać. Chyba koczkodan górski.
Skoro to nie jest Australia, to krokodyli się nie boję. Jedynie na nie uważam.
Ostrzeżenie przed krokodylami aktualne.
To zdumiewające, jak wiele ludzi wciąż uważa je za łagodne grubasy. Gdy jeden z nich kilka dni wcześniej spał z dala od bajora, młoda blondynka z samochodu z „obcymi”, chciała podejść, by sprawdzić czy jest żywy! Hipcie spośród afrykańskich zwierząt, zabijają ludzi najczęściej.
Hipopotamy kopulują w wodzie, w niej też się rodzą. I wiadomo bez badań kto jest ojcem?
Dzioborożec.
Bawoły
Kły tego masywnego zwierzaka u samców mogą dochodzić do 60 cm.
Antylopa kudu
Z tej kładki doskonale widzieliśmy zwierzęta, które przyszły do wodopoju.
Domek o ścianach w plamki żyrafy.
Tak wyglądają łóżka z widokiem na Afrykę przez okno. panoramiczne.
Na siedzenie czasu jest mało, ale wszystkiego warto spróbować w Afryce.
Codziennie po śniadaniu pakujemy manatki i w drogę.
Ptaki wydłubujące żyjątka z długiej szyi przynoszą ulgę.
Umieć tak bardzo się pochylić. Pewnie trzeba być bardzo spragnionym.
Nie chodzi tu o bawoła w oddali, ale o kolor ziemi.
Afryka, to nie tylko zwierzęta. To przede wszystkim przestrzeń i krajobraz.
Mówią o takim „słoń różowy”. Po prostu wytytłał się w tej pięknej afrykańskiej ziemi i wziął ją na siebie.
Różowe słonie chodzą piętrowo.
Drobne liście u tego olbrzymiego drzewa wskazują na jego oszczędną gospodarkę wodą.
Polski bocian na wakacjach. Zaplanowanych, nie jakieś tam last minute