Tag Archives: bezrobocie

Słonie w Kenii 2009. Wycieczka bezrobotnego

fot. Tadeusz K. Kowalski

Założyłam bloga, bo wiedziałam, że moje dni są policzone. W szemranym wydawnictwie (szemrane tzn. myślałam, że to mafia, ale ja tylko miałam robić gazetę) pojawiła się blond dama w małej czerwonej sukience. Dama była z Wołomina. Wdrażała procedury. Wiedziałam, że to już mój koniec, bo w gazetach są deadline’y, ale nie ma procedur, raportowania i odbijania karty przyjścia i wyjścia. Więc zapłaciłam (przepłaciłam) za wyszykowanie bloga na czas nadchodzącego bezrobocia.

Kilka razy w życiu zrobiłam rzeczy wbrew rozsądkowi. STOP! Więcej razy w życiu robiłam rzeczy wbrew rozsądkowi, ale chcę napisać tylko o tych, związanych z pracą.

Po raz pierwszy pojechałam do Afryki, po tym, gdy po raz pierwszy  w życiu dostałam wypowiedzenie z pracy pod pretekstem zlikwidowania mojego stanowiska pracy. Chodziło o złe pochodzenie polityczne związane z mediami, choć nie dotykało ono złej epoki PRL-u.  Trawestując wypowiedź bohaterów Ziemi Obiecanej, pomyślałam: ja nie mam nic, niech się zdarzy!

Pojechałam, efekty możecie zobaczyć!

A potem znów byłam bez pracy. Bo ta wspomniana blond dziewczyna od procedur z Wołomina doprowadziła do mojego zwolnienia. Na bezrobociu za resztki pieniędzy z drobniakami w garści pojechałam znów do Afryki. O tym jak inaczej jest nad Oceanem Atlantyckim niż Indyjskim – choć też w Afryce – na razie nie zdążyłam napisać. Bo po każdym szalonym wyjeździe na bezrobociu, dostaję pracę na 24 godziny na dobę i już nie mam czasu na prowadzenie bloga, którego – jak wspomniałam – założyłam też na bezrobociu.

I w takimże okresie, kupiłam na maj bilety na samolot do Hiszpanii i Portugalii. I tu robota nagle jest. Deadline’y niekompatybilne z wyjazdem.

Wniosek? Nie ma co trzymać się sztywnych harmonogramów. Po co być zbyt zapobiegliwym. Życie płynie…jak się nie ogląda telewizji i nie słucha głupot.

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

2 komentarze

rsz_20150707_091359

Numerek „062”, który mi wypluł automat, zapowiadał długie czekanie. Dopiero „ 042” wyświetlało się nad okienkiem „9” poczty przy ul. Chełmskiej w Warszawie. Gdy starsza pani weszła do sali z bloczkiem z wcześniejszą niż moja liczbą i stwierdziła „Ojej bez komputerów, to szło szybciej”, postanowiłam działać.

Podeszłam do młodego poczciarza siedzącego przy komputerze za okienkiem. Sennie obsługiwał stojącą po mojej stronie kobietę. Spytałam, czy mogę prosić o znaczek, bo list chcę wrzucić do skrzynki. Popatrzył na mnie. Przeciągle. Skan wyrazu twarzy byłby nie pierwszym dowodem na to, że w Urzędzie Pocztowym 36 w Warszawie nierzadko dobiera się pracowników poprzez selekcję negatywną. Ale nie wolno publikować twarzy ludzi, dla których wymyślono bezrobocie, a którzy mogą umknąć przeznaczeniu dzięki istnieniu niektórych urzędów pocztowych. Sprzedałabym w tym czasie co najmniej kilkanaście znaczków, kiedy poczciarz patrząc mi w oczy – co przecież też zajmuje czas i absorbuje trudną do okiełznania uwagę – wypowiedział, dającą mi do myślenia kwestię: „Jak pani idzie do hipermarketu, to też pani stoi w kolejce” – rzekł był.

Nie wiedzieć czemu dziś nie można kupić znaczków w pierwszym lepszym bądź gorszym kiosku. Tak dobrze to było w złych czasach, kiedy niechętnym nauce dziewczynkom rodzice w domu mówili: jak się nie zaczniesz uczyć, to przez resztę życia będziesz przybijać na poczcie stemple.

Żeby nikt mi nie zarzucił stronniczości: w Urzędzie Pocztowym 1 przy ul. Świętokrzyskiej w Warszawie, obsługa jest doskonała. Poczciarze, głównie panie, nawet zdążą mimochodem zaproponować sprzedaż ubezpieczenia Poczty Polskiej. Żałuję, że nigdy nie spytałam: na wypadek czego?