Droga z Komańczy do Cisnej to jedna z wielu, wokół których warto pobuszować w Bieszczadach. Jeśli bardzo zboczy się z utartych szlaków, można tam – zwłaszcza we wrześniu – spotkać Annę.
Okolice linii kolejowej. Choć głównie po torach jeżdżą pociągi towarowe, raz na dobę da się wsiąść do pociągu osobowego na Słowację.
Stacja Stary Łupków
W Starym Łupkowie leżącym na szlaku dobrego wojaka Szwejka (stąd koło stacji schronisko Szwejkowo) jest zabytkowy, wart poznania tunel. Jak mówi Anna – symbol trwania. W każdą wojnę wysadzano go w powietrze, a on jest.
Przez przesmyk łupkowski prowadziła Pierwsza Węgiersko-Galicyjska Kolej łącząca strategiczny obszar Węgier i Galicji (Budapeszt z Lwowem). Początkowo linia była jednotorowa, potem przebudowano ją na dwutorową. Najwyżej położony punkt tunelu u jego podstawy znajduje się przy wlocie od strony Polski na wysokości 627 m n.p.m. i obniża się w stronę Słowacji. Odważni co najmniej tak jak Anna, mogą stromym poboczem obok wejścia do tunelu wejść na górę na szlak Przełęczy Łupkowskiej, oddzielającej Beskid Niski od Bieszczad, a jednocześnie Karpaty Zachodnie od Wschodnich.
Przełęcz leży na granicy Polski ze Słowacją. To pod nią biegnie 416 metrowy tunel. Anna szczególnie lubi szlak biegnący grzbietem wzgórza przez bukową aleję, która w upał chroni przed skwarem a jesienią – najpiękniej od połowy września do października – płonie kolorami: od pełnej gamy żółci, pomarańczy i czerwieni, po paletę odcieni brązu. – Idziemy wzdłuż słupków granicznych między Polską a Słowacją. Co rusz rozpościerają się przed nami piękne widoki na Słowację: przestronne polany – gołoborza. Mijamy okopy – niemych świadków dwóch wojen światowych. Turyści na słupkach i wokół nich pozostawili znalezione w okopach pociski, łuski, przestrzelone przerdzewiałe hełmy – opowiada Anna. We wrześniu w Bieszczadach zaczynają się czterotygodniowe rykowiska jeleni. Od wieczora do rana jelenie żałośnie ryczą, ale już nie tu, raczej bliżej Komańczy.
Dzień dla Andy Warhola
Długość odcinka między Łupkowem a Medzilaborcami na Słowacji wynosi zaledwie nieco ponad 15 km. Zanim rodzice Warhola emigrowali do USA, mieszkali we wsi Miková – 17 km na zachód od miasta.
I choć Andy Warhol urodził się już w Pensylwanii, Medzilaborce uczciły go muzeum jego imienia. Medzilaborce położone są w kraju preszowskim, historycznym regionie Zamplin, uważanym za najuboższą część Słowacji. Co piąty mieszkaniec nie ma pracy. – Galeria sztuki nowoczesnej usytuowana jest w domu kultury i chociaż, gdyby była w Nowym Yorku, zapewne byłaby bardziej okazała i interesująca, dla miłośników pop-artu wyprawa warta jest jednego dnia – zapewnia Anna, entuzjastka wszystkiego co kulturalne.
Koniec Świata
Między Starym a Nowym Łupkowem szlak zbacza do schroniska Koniec Świata. Na jednym końcu świata już byłam w Ushuai – najdalej na południe wysuniętym mieście świata. W tym bieszczadzkim, do którego szybciej i tańszym kosztem możemy dotrzeć, nie ma prądu a umyć się można w wodzie ze studni z żurawiem. Niedaleko od schroniska znajdziemy jeden z wielu w Bieszczadach zarośniętych, opuszczonych cmentarzy z Chrystusem wrośniętym w drzewo,
pochylonymi nagrobkami, metalowymi krzyżami prawosławnymi i grekokatolickimi, które wplątane w chaszcze gną się ku ziemi coraz bardziej.
Komańcza dobra na bazę
W Komańczy zawsze znajdzie się nocleg. Na uboczu wsi stoi z pięknymi krużgankami drewniany klasztor nazaretanek, gdzie od października 1955 r. był przez rok internowany kardynał Stefan Wyszyński – dziś można wejść do pokoju, w którym napisał tekst Jasnogórskich Ślubów Narodu Polskiego. Okolice klasztoru to piękna trasa spacerowa. Biegnie tędy ścieżka przyrodnicza z tablicami opisującymi rośliny, ale to co warte zobaczenia wiosną i latem, to kwitnące grzęzawisko z przerzuconym nad nim mostkiem. Trasa jest łagodna – jak większość w Bieszczadach – górą można wrócić do centrum Komańczy, tym razem idąc w kierunku Sanoka. Pewnie m.in. ze względu na dwie piękne drewniane cerkwie – prawosławną i grekokatolicką – przez Komańczę biegnie podkarapacki szlak architektury drewnianej. Na tutejszy targ zjeżdżają z okolic gospodarze – drobni producenci m.in. owczych serów. Anna kupuje na targu wyborny miód. W Komańczy uzupełnia też braki w portfelu, bo jest tu jedyny w okolicy bankomat i dwa sklepy. A po sery jeździ czasem ok. 10 km do Osławicy, do bacówki przy drodze, w której zawsze jest bundz (surowy ser owczy ) i formowane sery wędzone, zwane pucokami lub bruskami – najwartościowsze i najsmaczniejsze są te, robione latem, bo latem owce jedzą najdorodniejszą trawę i mleko dają najlepsze. Przez Komańczę przebiega m.in. szlak śladami dobrego wojaka Szwejka, z co wyśmienitszymi cytatami z polskiej wersji książki (raz na trasie Anna spotkała Norwega, który tylko z czystej miłości do Szwejka tu trafił) oraz ulubiona trasa Anny prowadząca przez Jeziora Duszatyńskie na Chryszczatą.
Jeziorka Duszatyńskie to jedna z niezwykłych osobliwości przyrodniczych Bieszczad. Oba jeziora osuwiskowe mają rzadko w Polsce spotykaną lazurową taflę, a każde z nich położone jest na innym poziomie. Wokół jezior leży mnóstwo obrosłych powalonych pni – pamiątki po szkodach powstałych w wyniku oderwania się zachodniego zbocza Chryszczatej.
Ślady po świecie, który zaginął
Zmierzając w kierunku Cisnej, Anna przystaje – zwłaszcza wiosną – by nacieszyć oczy zdziczałymi drzewami owocowymi, obok których wciąż widzi gdzieniegdzie kamienny obrys domu gospodarzy przesiedlonych w ramach akcji Wisła, podupadłe cmentarze ich przodków. Smutne budzi to refleksje i emocje, ale przeżycie – dla Anny – bywa mistyczne. Wiosną można też wynająć w Starym Łupkowie pojazd z czasów cesarstwa i ze stacji podjechać pod górę, na sam garb, by spojrzeć w dolinkę, w której wśród wysokich niezdeptanych nogą człowieka traw i pomiędzy lasami kwitną powykręcane, przyprószone białym, drobnym kwieciem drzewa owocowe. A w Smolniku Anna zasiada przy kuflu piwa w karczmie Wilcza Jama znanej z dobrej kuchni myśliwskiej, dań z pstrągów oraz domowych marynat, konfitur i kiełbas, które można kupić na wynos. Knajpa godna jest odwiedzin nie tylko ze względu na jej bieszczadzkie smaki, ale przede wszystkim dla wystroju. Mieści się tu zbiór autentycznych wyrobów ludowych: rzeźby, narzędzia i koła. No i czasem siedzi w niej Anna.
Na grzbiecie huculskiego konia
Stadninę hucułów „Stary Łupków" Anna znalazła kilometr za Końcem Świata u stóp Przełęczy Łupkowskiej. Stąd można na oklep wyruszyć w rzadko uczęszczane miejsca.
Na tutejszych hucułach, które chowają się pod chmurką, można nauczyć się jazdy konnej w formie: oprowadzania, spacerów, przejażdżek, obozów, kilkudniowych rajdów. Coraz więcej chętnych zgłasza się na przepędy stada na pastwiska na drugi koniec polskich Bieszczadów. Organizowane są dwa razy w roku: wczesną wiosną oraz późną jesienią. Podczas przepędu jeźdźcy pędzą wolne konie i źrebaczki grzbietami górskimi z dala od wsi i dróg, przez potoki, na pastwiska świeżej trawy lub na zimowisko. Właściciele stadniny Kasia i Andrzej są absolwentami krakowskiej AWF, po 10 latach pracy w szkołach krakowskich sprzedali wszystko co mieli wraz z mieszkaniem, by znaleźć swoje miejsce na Ziemi i w życiu – tu właśnie. Wybrali połać ziemi w otoczeniu, które pokochali, postawili dom z dużymi perypetiami i trudem. Bywało, że zimą spali w namiocie. W stadninie pod okiem absolwentów AWF, pasjonatów ruchu i Bieszczad można spędzić aktywnie i pięknie czas. Łącznie z udziałem w warsztatach bibułkarskich, garncarskich, wikliniarskich, rękodzielnictwa ze słomy, pisania ikon, pieczenia chleba czy wyrabiania serów. Nocleg w stadninie bez wyżywienia kosztuje jedynie 20 zł. A jednodniowa wycieczka konna złotych 100. Anna odwiedza gospodarzy prywatnie, żeby nie powiedzieć po sąsiedzku – gdy bywa w tych okolicach. Raz nawet, godzinami siedziała w lesie na drzewie w charakterze pozoranta, gdy Andrzej przygotowywał swego psa do egzaminu. Przed psem dostrzegli ją przechodzący tędy drwale. Miny mieli takie, jakie zwykle wypada mieć, gdy dojrzy się kobietę cicho siedzącą na drzewie w bezludnym zakątku Bieszczad, w deszczowej aurze, w niedostępnym lesie.
Nie tylko dla leniwych
Założona z końcem XIX w. bieszczadzka kolejka wąskotorowa wpisana jest w krajobraz Bieszczadów. Historię ma bujną, zaliczyła też okresy, kiedy jej nie było. Ciuchcia przywrócona została do życia dzięki Fundacji Bieszczadzkiej Kolejki Leśnej w Cisnej-Majdanie. Jeździ głównie w sezonie letnim. Co jakiś czas trasa się zmienia, Anna pamięta tę: Wola Michowa - Balnica - Solinka - Żubracze - Cisna - Dołżyca – Przysłup. Można zamówić przejażdżkę ciuchcią np. dla grup wycieczkowych również poza sezonem. Ciuchcia na życzenie zatrzymuje się w dowolnym miejscu a na prośbę uczestników przejażdżki na kolejkę może napaść sześcioosobowa konna Banda Krzycha. Ale – jak zapewnia Anna – i bez bandytów jest ciekawie. Trasa biegnie przez cudnie malownicze tereny Ciśniańsko-Wetlińskiego Parku Krajobrazowego na odcinku od Woli Michowej do Przysłupia. Możemy z przełęczy widokowej podziwiać połoniny, pasmo graniczne i obszary chronione Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Z rozległej doliny prerii Woli Michowej wąską górską doliną dojedziemy do granicy ze Słowacją w Balnicy. Odtąd ciuchcia wręcz przeciska się przez puszczę bukową w paśmie granicznym. Mijamy pustkowie dawnej Solinki, zjeżdżamy wzdłuż koryta górnej Solinki przez Żubracze do Majdanu. Z głównej stacji ciuchcia przemierza coraz szerszą dolinę do Cisnej i Dołżycy, a potem jedzie coraz wyżej ukazując przed oczami podróżnych coraz bardziej rozległe panoramy na pasmo graniczne oraz masywy Łopiennika i Falowej. Najwspanialsza z nich to panorama w przełęczy Przysłup na Bieszczadzki Park Narodowy i najwyższe połoniny.
Cudna wycieczka. Ale to co w Bieszczadach kochamy z Anną najbardziej, to ryczenie jelenia, ślad łapy niedźwiedziej, skrzące się w ciemności wilcze oczy i niebo pełne gwiazd. Czasem ciszę. Ja też lubię – gdy zabłądzę idąc leśną drogą według mapy a nie szlaku – myśl, że może nikt w tym miejscu jeszcze nie stał. Nawet Anna.
Ryszarda Jankowskiego po raz pierwszy spotkałam na wigilii 2010 r. u Aliny Rychlińskiej. Opłatkiem dzieliło się około 60 osób. Znałam z nich tylko osiem, więc reszta była nie do ogarnięcia przeze mnie. Pewnej niedzieli pojechałam jednak do Palmir, gdzie był punkt zborny przed wymarszem – jak się później okazało – w ośmiogodzinny spacer po puszczy Kampinoskiej. Kilkunastoosobową ekspedycję prowadził Rysiek.
Z Ryśkiem za każdym razem, bez pudła, dochodzi się w miejsce, które w puszczy chce pokazać. Wyznaczone szlaki pozostawiamy tym, którzy mogą zabłądzić.
Na zdjęciu w gazecie
Styczeń 1979 rok. Na zdjęciu zrobionym przez fotografa Jana Morka widzimy mężczyznę, który na skrzyżowaniu ulicy Królewskiej z Marszałkowską, a więc w centrum Warszawy, przedziera się przez zaśnieżony trakt na nartach biegówkach. Nie widać jego twarzy, ale ja wiem, że to Rysiek Jankowski. Zdjęcie zobaczył po latach w dodatku historycznym „Gazety Wyborczej” – „Ale historia!” z 4 stycznia 2014 r. Ilustrowało artykuł Marka Wąsa pt. W okowach zimy stulecia”. Rysiek od razu się rozpoznał, przypomniał sobie też tę chwilę i zarys postaci podnoszącej aparat fotograficzny do oka. To była ostatnia zima Edwarda Gierka jako sekretarza KC PZPR. Po tej zimie latem przez Polskę przeszła fala strajków i na koniec powstał NSZZ „Solidarność”. Gierek ogłosił zimę stulecia i choć rzeczywiście śniegu było dużo, niektórzy podejrzewali partię o to, że wykorzystała aurę, by na nią zwalać brak prądu i węgla. – Wracałem z puszczy Kampinoskiej z Dziekanowa Leśnego – opowiada Rysiek. W puszczy przy ponad 20-stopniowym mrozie wiał cholerny wiatr. Tak zacinał śniegiem, że szybko zawróciłem w kierunku domu.
Autobus dowiózł go do placu Wilsona. Tramwaje tego dnia nie wyjechały z zajezdni a nieliczne samochody utknęły w zaspach. – Założyłem narty na buty i ruszyłem naprzód. Po drodze kątem oka widziałem, że ktoś mi pstryknął zdjęcie, ale byłem tak zmarznięty, zmokły i zmęczony, że się nie zatrzymałem, i nie zainteresowałem o co chodzi. Przychodzę do domu, a tu nie tylko światła, ale i wody oraz ogrzewania zabrakło, bo pozamarzały wszystkie rury.
Jan Morek, autor zdjęcia, pracował wtedy w Polskiej Agencji Interpress. – Mieliśmy robić zdjęcia dla serwisów zagranicznych, raczej o charakterze propagandowym. Takie, którymi można pochwalić się za granicą. Tego dnia z Żoliborza, gdzie mieszkałem, dojechałem do Placu Bankowego komunikacją zastępczą. Nie dało się jednak robić zdjęć. Był duży mróz, śnieg który sypał, zamarzał na obiektywie. W Polsce to był ciężki czas. Ustawiały się kolejki po towar, który rzadko pojawiał się i szybko znikał, niczego na sklepowych półkach nie było. Również fotografowie mieli trudności z kupnem filmu do aparatu. Ale jak zobaczyłem tego mężczyznę na biegówkach w centrum miasta, nie mogłem się powstrzymać przed zrobieniem zdjęcia mimo że było jasne, iż agencja go nie weźmie. Nikt na tego mężczyznę nie zwracał uwagi, jakby obrazek narciarza w Warszawie już wszystkim się opatrzył – wspomina Jan Morek.
Na Thorung La zamiast na inwalidzki wózek
Rysiek Jankowski był po pięćdziesiątce, kiedy ortopeda po obejrzeniu zdjęć rentgenowskich i wywiadzie, zalecił mu oszczędzać nogi i stawy biodrowe, mało i powolutku chodzić. Sugerował, że jak go nie posłucha, wkrótce będzie poruszał się na wózku inwalidzkim. Kilka lat później Rysiek podczas zorganizowanej wycieczki do Nepalu sam wsiadł w miejscowości Pokhara do autobusu i pojechał około 20 km do miejscowości Dhumre. Potem już pieszo doliną Marsyangdi dotarł do noclegu w Thorung Phedi. Szedł sam, ale w grupie, bo szlakiem wędrowali też inni turyści.
Fot. Ryszard Jankowski
Droga na przełęcz Thorung La - widok w kierunku przełęczy Khatung Kang
Doszedł do przełęczy Thorung La, na wysokość 5450 m. O dziwo nie dostał choroby wysokościowej. To, że dał radę, nie zaskoczyło go. Przecież przez ostatnie kilkadziesiąt lat regularnie uprawia puszczańskie marsze. Tysiące kilometrów w nogach. I w biodrach. Z przełęczy Thorung La doszedł do Muktinath. Doliną rzeki Kali Gandaki schodził ponad tydzień. – Ta dolina swego czasu uważana była za najgłębszy kanion rzeczny na świecie. Góry rzeczywiście mają około 5000 m wysokości, ale nie stwarzają wrażenia tak głębokiego wąwozu jak rów wzdłuż rzeki Colorado, którego ściany mają tylko około 1600 m — opowiada. Wędrówka trwała trzy tygodnie.
W końcu wsiadł do pociągu, by dołączyć do swej grupy, która była już w New Delhi. Miał przed sobą całą dobę jazdy. Uprosił konduktora, by mu pozwolił podróżować na pomoście wagonu I klasy, ponieważ w pozostałych wagonach panował ścisk nie do wytrzymania. „W jakim języku?” spytałam Ryśka z podziwem. Nie tylko nie bał się odłączyć od grupy, wszedł na ponad 5000 m n.p.m. z chorymi biodrami, ale jeszcze udało mu się uzyskać zgodę konduktora na wygodniejszą podróż za te same pieniądze. „Po polsku” odpowiedział Rysiek. „Jakoś zrozumiał”.
Źródło kondycji Ryśka
Rysiek co tydzień w niedzielę wyrusza na kilkugodzinny spacer po puszczy Kampinoskiej. Zna w niej każdą ścieżkę, każdy ułamany bądź zwalony pień, wie co kryje się za najmniejszym wzniesieniem i gdzie najbujniej rosną wiosną kaczeńce, oraz gdzie i w którym tygodniu można zobaczyć niebieskie żaby.
Warszawiak z Zalesia
Starszy od niego o dwa lata brat Mirek (zmarł w 2013 r.) urodził się w Żychlinie, bo tam ich ojciec dostał pracę, w Polskich Zakładach Elektrycznych Brown Boveri SA, przy budowie hali transformatorów. W latach 1931-1933 zakład wstrzymał produkcję z powodu kryzysu, co zaważyło na miejscu urodzenia Ryśka. Przyszedł na świat w 1931 r. w Warszawie, tu, gdzie teraz jest Ministerstwo Rolnictwa, czyli na Wspólnej 30. Ale pierwsze jego wspomnienia łączą się z Zalesiem, gdzie Jankowscy przed II wojną światową wylądowali przez jakąś rodzinną scysję. – Ojciec był imigrantem. Urodził się i mieszkał w Przasnyszu, w którym podczas I wojny trwały ostre walki między Rosjanami a Niemcami. Ruscy Niemców i ewangelików – a więc i mojego ojca – wywieźli do Moskwy. Tam przesiedział do końca I wojny światowej. Wrócił w roku 1918 a w 1919 został zwerbowany do wojska polskiego. W 1920 r. służył w artylerii i strzelał do Ruskich jak należało – opowiada.
– Na przykład pamiętam, że w Zalesiu bawiliśmy się z Mirkiem i innymi dzieciakami w rowie z wodą. Dużo tam żyło pomarańczowych jaszczurek, ale też chruścików z charakterystycznymi włoskami na skrzydłach, skaczących pajączków, błyszczących robaczków, biegaczy i nartników. Teraz ich się już nie widzi w takich ilościach. Chruściki są – jak mówi Rysiek – ciekawe, bo pod wodą przylepiają do siebie ziarenka piasku, albo kawałki drewna, tworząc domki.
Rysiek wspomina też przyjazd swojego stryja z Tomaszowa Mazowieckiego. – Po drabinie wniósł mnie na poddasze domu, w którym wynajmował mieszkanie, wziął mnie pod pachy i wyglądaliśmy z góry przez dymnik na tę łąkę, krowy, itd. To był fantastyczny widok! Miałem wtedy ze trzy lata.
– W maju 1935 r., kilka dni po śmierci Józefa Piłsudskiego, całą rodzina poszliśmy go żegnać. Nie na dworzec PKP w Piasecznie, gdzie przygotowano oficjalne pożegnanie Marszałka, ale na wiadukt, pod którym biegła linia kolejowa do Krakowa. Długo czekaliśmy na przejazd pociągu z trumną i ciałem Józefa Piłsudskiego. Staliśmy na wiadukcie kilka godzin, lecz pociąg się spóźniał. W końcu przyszła burza i nas przegnała. Miałem cztery lata. Ojciec wsadził mnie „na barana" i uciekliśmy do domu. Marszałka w ostatniej jego drodze nie widziałem.
Marzenia o domu szlag trafił
Ojciec Ryśka był kierownikiem dużych budów. W latach trzydziestych rodzinie się dobrze powodziło, mimo kryzysu. Ojciec, Karol Jankowski, założył mały zakładzik prefabrykacji żelbetowych, w którym pracownicy robili chodnikowe płyty, przepusty, kręgi studzienne. – Przed wojną sto złotych, to już był dobry zarobek pierwszorzędnego urzędnika. A mój ojciec zarabiał sześć razy tyle! Już kombinował, żeby budować domek, bo to było taniej, niż wynajmować mieszkanie. Nawet kupił materiały, ale wojna wybuchła i marzenia szlag trafił – mówi Rysiek.
Pewnego wrześniowego ranka w 1939 r. obudził się i w rodzinnym lasku koło domu zobaczył konie. Okazało się, że polski oddział zamierzał przebić się do Warszawy a lasek był właściwą kryjówką, by ludzie i zwierzęta odpoczęły. – Nam kazali się przeprowadzić do murowanego domu doktorostwa. Gdy po dwóch dniach żołnierze ruszyli w kierunku Warszawy, na peryferiach Piaseczna, zetknęli się z oddziałami niemieckimi i tam podczas walk kilka domów zburzyli, m.in. Sąd Grodzki przy ulicy Warszawskiej.
– Pamiętam wejście Niemców do Piaseczna i Warszawy. Nasza mleczarka zdążyła jeszcze przynieść mleko rano. Przyszła i powiedziała: "słuchajcie, słuchajcie, Niemcy są u nas! W Piasecznie!” Szybko z bratem wskoczyliśmy w spodnie i polecieliśmy zobaczyć. Faktycznie. Żywi Niemcy w „trawiastych" mundurach – opowiada.
Do wybuchu wojny ojciec utrzymywał kontakty ze składem materiałów budowlanych, którego właściciel nazywał się Motke Fraidenraich. Kiedyś tam poszedłem po coś i zastałem kobietę rozmawiającą w języku jidysz ze swoim synem. Pogłaskała mnie po głowie i powiedziała: „ooo, Ryszard, nie rozumie o czym mówimy" .
W 17 stycznia 1945 roku też mleczarka przyszła rano. Tyle, że inna. Śnieg, piętnaście stopni mrozu, a ona mówi: „Polacy w Piasecznie!" – Wyskakujemy z bratem, patrzymy, a przy małym wiadukcie w Zalesiu wyłazi Niemiec, zmarznięty, stary dziad z karabinem w ręku. Mleczarka mówiła, że Niemców nie ma a tu jest jeden! Podbiegło do niego kilku chłopaków, no, powiedzmy młodych mężczyzn, zabierają mu karabin a on nie chce go oddać! Przeczekał całą noc w tym mrozie w krzakach, licząc na to, że inni uciekną, a on pójdzie do niewoli i będzie miał spokój. Nie wiem, co z nim zrobili, nie zawsze dobrze obchodzili się z Niemcami na tyłach frontu. Poszli z nim do Piaseczna. Może na komendę? – wspomina Rysiek.
W tym czasie do Piaseczna wjechały czołgi. Na czternastolatku naprawdę robiły wrażenie – były olbrzymie. Kilku mieszkańców wyniosło na rynek w Piasecznie kotły z bimbrem i częstowali nim czołgistów. Jak się okazało Polaków.
– Pamiętam też inny incydent z 1945 r. Na łąkach między Piasecznem a Zalesiem Polacy postawili baterię przeciwlotniczą. Oczywiście polazłem ją oglądać. Stał przy niej żołnierz z przeciwlotniczym karabinem maszynowym. Zaczęliśmy gadać. Kobieta przechodzi obok nas, patrzy na żołnierza i pyta: „Panie, pan jest Polakiem?" A on na to: „Nie, ja jestem Żydem ". To robiło wrażenie: Żyd – zdrowy, cały i z karabinem. Ona tylko chciała wiedzieć czy jest Polakiem, czy Rosjaninem.
Powrót do Warszawy i wyjazd do Wrocławia
Po wojnie do Warszawy wróciliśmy mniej więcej w 1953 r. Ojciec pracował najpierw w tej samej firmie budowlanej co przed wojną, a wkrótce zaangażował się do państwowej firmy budowlanej i pracował przy odbudowie Starego Miasta.
Arch. Ryszarda Jankowskiego
Odbudowa Starego Miasta w Warszawie.
Arch. Ryszarda Jankowskiego
Jankowscy zamieszkali w Rynku Starego Miasta w kamienicy z balkonem.
I, jak odbudowali Rynek Starego Miasta, to dostał mieszkanie w budynku z balkonem tj. pod numerem 10. Moja mama mieszkała w nim do końca swojego życia a teraz mieszka w nim mój bratanek z żoną.
Jak rodzice się przeprowadzili na Stare Miasto, ja już byłem studentem we Wrocławiu, bo w Warszawie nie udało mi się dostać na studia. To był 1949 r. Otrzymałem orzeczenie „zdał, ale nie dostał się z braku miejsc ". Z egzaminu miałem cztery plus, więc do Wrocławia przenieśli mnie z automatu. Zamieszkałem u stryja, który tam wyemigrował do poniemieckiego mieszkania z Tomaszowa Mazowieckiego. Na moim roku architektury na Politechnice Wrocławskiej, połowa to byli tacy jak ja, przyjezdni, którzy nie dostali się na studia w innych miastach. Na początku nasz rok liczył 120 studentów. Ale z czasem połowa się wykruszyła. Szybko przestałem żałować, że nie studiuję w Warszawie. We Wrocławiu było pięknie! Politechnika Wrocławska, to wówczas właściwie była Politechnika Lwowska! Świetni matematycy i inni profesorowie. Na przykład Hugo Steinhaus współorganizował wrocławskie środowisko naukowe. Został powołany na katedrę zastosowań matematyki Wydziału Matematyczno-Fizyczno-Chemicznego, wspólnego dla uniwersytetu i politechniki. Geometrię wykreślną mieliśmy z byłym asystentem Kazimierza Bartla – też geniuszem – doc. Konradem Dybą. Dyba to był facet, u którego zdawało się geometrię wykreślną nawet 40 razy. Po pierwsze nie ma w tym przesady, a po drugie nikogo to nie dziwiło. Z pierwszego kolokwium z geometrii wykreślnej, na 120 osób 90 dostało dwóję. Czyli wówczas najgorszą ocenę. Reszta to trójki, kilka czwórek i jedna piątka. Ja dostałem cztery plus – wielkie oczy zrobiłem, jak to zobaczyłem. Dyba – jak mówił, zwykł co zdanie oblizywać się – pewnego razu powiedział tak: „Doszło do mnie, że narzekacie na mnie, że nic nie rozumiecie, co ja tu robię. Otóż, trzeba dokładnie rysować, co ja tu rysuję, pójść potem do domu, do restauracji lub w kinie czekając na film dalej o rysunku myśleć i kombinować. Aż w wyobraźni zobaczycie ten rysunek w postaci trójwymiarowej i zrozumiecie o co w nim chodzi.” I ja kapnąłem! Za każdym razem myślałem: o co tu chodzi? I znajdywałem odpowiedź! Okazało się to nie tak trudne jak myślałem.
W tej Wrocławi, jak niektórzy żartem mówili, oprócz tego, że miałem „lwowską politechnikę”, w ogóle było super. Prawie wszyscy byli tam przyjezdni i to nie tylko z Lwowa. To było prawdziwe miasto akademickie! Wszystkie uczelnie wystartowały zaraz po wojnie i chyba w mieście było więcej studentów niż reszty ludzi. Jeśli nawet przesadzam, to takie odnosiło się wrażenie. To studenci nadawali ton miastu. Było wesoło, gwarno, radośnie, fajnie. W Polsce wciąż jeszcze panował stalinowski zamordyzm, ale tam się tego nie czuło. Ja byłem dosyć pilnym studentem więc siedziałem nad arkuszami z rysunkami i nie miałem zbyt dużo wolnego czasu. Byli jednak tacy, co się obijali i też zaliczali rok. Moja gorliwość została jednak nagrodzona. Zostałem zauważony. Zaproponowano mi bym został na politechnice. Moi koledzy pracowali już na budowach lub w biurach projektu, niektórzy zarabiali nawet po trzy tysiące, a na Politechnice proponowano mi pensję 1900 zł więc wahałem się.
W tym czasie pojawił się jednak nowy profesor, Bolesław Szmidt – znany architekt, przedstawiciel modernizmu. To był ciekawy człowiek. Podczas II wojny światowej bronił Warszawy, potem przedostał się do Rumunii, z obozu w Tulczy uciekł do Francji i przyłączył się do żołnierzy generała Sikorskiego aż w 1940 dotarł do Anglii. Tam otrzymał rozkaz, by zajął się pracą naukową. I Szmidt stworzył polski wydział architektury na Uniwersytecie w Liverpool. – Jego historia, pociągała mnie. Poza tym już przed wojną był znanym architektem, bo m.in. wraz z Edwardem Kreislerem pracowali przy projekcie Czesława Boratyńskiego, który wymyślił budynek Muzeum Narodowego w Krakowie. Szmidt był świetnym profesorem, nowoczesnym. Choć inni architekci go nie cierpieli, do studentów miał podejście fantastyczne – opowiada Rysiek. – Zaraz po tym jak zacząłem realizować projekt dyplomowy, zachorowałem na grypę. Straszną, z wysoką gorączką, umierałem. Przyszedł do mnie kolega z Akademii Medycznej i powiedział: „cholera, jesteś bardzo chory”. Sprawił, że zabrali mnie do szpitala. Po tygodniu wróciłem, a w dziekanacie mówią mi: „panie, pan nie zaliczy obrony w terminie”. Zmartwiłem się. Spotykam prof. Schmidta i on pyta mnie: „jak panu leci?” Powiedziałem: „nie chcą mnie przyjąć, mówią, że za późno”. „Robić, robić " – powiedział, a jak przyszedł czas, załatwił mi, że zaliczyłem obronę w pierwotnym terminie. No i zostałem jego asystentem. Schmidt wymagał, by asystenci chodzili na jego wykłady. Podczas przerwy w wykładzie zwykle spacerował po korytarzu. Pewnego razu zaprosił mnie na ten spacer i oznajmił, że zakłada w Warszawie pracownię architektoniczną, do pracy w której, mnie zaprasza. Zgodziłem się. Nie wiem, czy rodzice byli z tego zadowoleni. Na tym Starym Mieście układ w mieszkaniu był taki: duży pokój pośrodku, oprócz niego maluteńki pokoik, ciemna mała kuchnia, z tyłu łazienka i pokój-kicha. W tym ostatnim już mieszkał brat z dwoma dzieciakami i z bratową. Dziadek, Jan Jankowski, mieszkał w tym małym pokoiku sam, a rodzice w środkowym pokoju. Jak wróciłem z Wrocławia, zrobił się kołchoz, jak cholera. Oczywiście byli bardzo dumni, że ich syn skończył politechnikę itd. Na szczęście dla wszystkich, długo tam nie zabawiłem, bo się ożeniłem.
Anna
W Annie, mojej żonie i matce moich dwóch córek Joanny i Agnieszki po prostu się zakochałem. Była dowcipna, wesoła i towarzyska. Poznałem ją dzięki temu, że była koleżanką mojej koleżanki z Wrocławia. Anna wpadła do niej z Poznania, gdzie studiowała historię sztuki. Na początku zalecała się do innego chłopaka, ale potem przeniosła się do Warszawy, bo dostała pracę w Muzeum Narodowym. I tak wyszło, że się pobraliśmy. I było super, dopóki nie zachorowała. Chociaż to ja byłem niby warszawiakiem a ona ostatnio poznanianką, to ona miała pełno znajomych i przyjaciół. Ja prawie nikogo tu nie znałem. Do tego Anna nie lubiła mojego hobby – żeglarstwa. Zaczęło się wszystko psuć. Anna czuła się już bardzo słaba, gdy wyprowadziła się i wzięła do siebie starszą córkę. Młodsza została ze mną, bo nie chciała opuszczać Warszawy. To dla mnie jedno z najgorszych wspomnień w życiu. Przychodzę po pracy, a tu w domu nie ma nic! Pusto! Anna wszystko wywiozła. Potem była rozwodowa sprawa i sąd przyznał jej opiekę nad Joasią, a mnie nad młodszą, Agnieszką. Dziewczynki miały chyba po 12, 10 lat.
Himalaje, zachodnia Ameryka Północna i Kapadocja
Po raz pierwszy za granicę pojechałem jeszcze na studiach z Anną, moją przyszłą żoną, do Czechosłowacji i do NRD. To była bardzo piękna wycieczka. Szefem wycieczki był Gienio (jak ja, ewangelik ) – nie żyje od wielu lat. To był rok 1956 do 1958, coś koło tego. W Polsce było już po pierwszej odwilży, a przyjeżdżamy do Czechosłowacji, wysiadamy, patrzymy – a tu monumentalny pomnik Stalina. Zatkało nas. Pomnik był niesamowity: wielki Stalin na przedzie, a za nim kosiarze, górnicy, hutnicy, cała ta proletariacka ferajna. A potem pod koniec lat 70. jeździłem z grupą znajomych. Śmiało mogę powiedzieć „po całym świecie”. Z Olo Kiwerskim, adwokatem, który był ode mnie 7 lat starszy (zmarł w 2015 r.), a którego poznałem za pośrednictwem jeszcze żony, byłem na pewno w Hiszpanii. Objechaliśmy wtedy najpierw północną część Europy, potem przez środek Hiszpanii, zahaczyliśmy o Wenecję, Wiedeń – i do Warszawy. W Izraelu czy Egipcie poznałem Alinę Rychlińską (sędzię). Z nią byłem w wielu miejscach, na pewno w Kapadocji –
Fot. Ryszard Jankowski
Kapadocja
Fot. Ryszard Jankowski
Kapadocja
to miejsce uważam za jedno z najbardziej niezwykłych spośród tych, które oglądałem – na Jamajce, Kubie, w Parkach Narodowych USA i pewnie wielu innych miejscach. Tyle tych wyjazdów było, że z pamięci trudno ustalić datę czy towarzyski skład. Na szczęście wrażenia pozostają w człowieku, a zdjęcia przywracają pamięć. Cała Europa, Rabat i Casablanca w Maroku, Emiraty, Kenia, Nepal, Wietnam, Indie…właściwie łatwiej mi wymienić miejsca, w których nie byłem. Na przykład nie byłem w Australii ani na Alasce. Nie byłem też w Chinach – o czym wciąż marzę.
Stan zadowolenia
– Praca daje mi bardzo dużo przyjemności. Bardzo lubię pracować przy projekcie. Potem jadę, oglądam zakład, który z innymi projektowałem, ładny – widzę i jest duża satysfakcja – mówi Rysiek. Na przykład chłodnie przy zakładach mięsnych w Kosowie Lackim i w Myślenicach. Chłodnia składowa, w której się przechowuje wyroby spożywcze to wbrew pozorom dość skomplikowana budowla. Trzeba było zaprojektować ruchome półki – komora ma 12 m wysokości – temperatura wewnątrz minus 25 stopni C, a towar, który tam jest przechowywany musi być szybko zamrożony w temperaturze minus 35 stopni, żeby nie zdążył się zacząć psuć, czyli potrzebny w niej jest dodatkowo porządny sztuczny wiatr. Projektując budynek, te wszystkie czynniki muszę uwzględnić.
Rysiek Jankowski projektował m.in. „Przyłęki” koło Bydgoszczy, zakład mięsny w Wierzejkach czy w Stalowej Górze pod Łodzią. Można powiedzieć, że jest architektem specjalizującym się w projektowaniu zakładów przemysłu spożywczego. – Przypadek to sprawił. Pracownia, do której ściągnął mnie prof. Szmidt nie wypaliła. Zadzwoniłem więc do kolegi, który pracował w Biurze Projektów Przemysłu Mięsnego przy Placu Unii Lubelskiej i zapytałem czy nie ma tam dla mnie pracy. Była.
Do najbardziej udanych budynków, które projektował z innymi, Rysiek zalicza budynek w Łukowie: na parterze jest sklep, na piętrze restauracja, w podziemiach chłodnie. – Fajny też był kościółek w Markach, a właściwie kaplica, którą od podstaw projektowałem dla sióstr Honoratek. Miała wszystkie elementy kościoła: chór, ołtarz i wieżyczkę z dzwonem.
Jedyny w życiu oblany egzamin
Rysiek w 2015 roku ma 84 lata. – Jeszcze nie uważam się za staruszka, choć coraz bardziej się czuję stary. Coraz większą też trudność sprawia mi chodzenie. Dojrzałem nawet do tego, żeby wstawić sobie endoprotezy, ale chętnych jest tyle, że wiele lat się czeka na operację – mówi.
Na pytanie czego z perspektywy czasu najmniej, może za mało, miał w życiu: czy kobiet, miłości, pieniędzy, wrażeń, wzajemności dzieci i innych ludzi, którym zrobił dobrze – Rysiek odpowiada: – Nie czuję się zawiedziony. Choć zawsze miałem lekki kompleks, uważałem, że jestem mało zdolny. Chyba matka niepotrzebnie posłała mnie rok wcześniej do szkoły. Inne dzieci umiały czytać, rysować, pisać, liczyć, a ja ni cholery. Zawsze byłem do tyłu. Na szczęście byłem pilny. Jedyny egzamin, jaki oblałem podczas całych studiów, był z języka rosyjskiego. To był język obowiązkowy. Egzamin polegał na przeczytaniu fragmentu wybranej książki. Wszyscy uczyli się książki na pamięć, ja tego nie zrobiłem i jak zacząłem dukać, usłyszałem: „po wakacjach !" Ojciec próbował mnie uczyć, bo dobrze znał rosyjski, w końcu cztery lata był w Rosji, ja jednak wolałem jak wspomina te czasy po polsku, opowiadał ciekawie.
Ciąg dalszy nastąpi
Czerwiec 2015 r. Rysiek pracuje nad końcówką projektu zakładu mięsnego w Kosowie Lackim koło Warszawy. To tam na plebanii w 1964 dwie pracownice Instytutu Sztuki Polskiej Akademii Nauk – dr Izabela Galicka i Hanna Sygietyńska – odkryły „Ekstazę św. Franciszka” XVI-wieczne płótno El Greco, jednego z najwybitniejszych przedstawicieli manieryzmu. Obraz trafił do Muzeum Diecezjalnego w Siedlcach i nie był eksponowany, bo władze kościelne – pewnie słusznie – obawiały się, że nadmierny rozgłos, może doprowadzić do tego, że państwo przejmie dzieło. I tak dopiero w 2004 r. po 40 latach od odkrycia płótna, można było je po raz pierwszy zobaczyć.
– Inny zakład mięsny w Łomży jest duży i skomplikowany, bo działka tworzy trójkąt. Jeszcze nie zaczęli jednak budowy. Za to w Jabłonce zakład budują od trzech lat i ciągle kłopoty jakieś z nim są. Rezygnują z tego co już dawno zrobiliśmy i ciągle chcą jakiś zmian, co rusz przysyłają nasz rysunek z komentarzem „że nie będzie tak, tylko ma być inaczej". A to przecież musi być architektura! Bo, nie chwaląc się, bardzo ładnie ten zakład zaprojektowaliśmy. A wykonawcy i właściciel psują to, cholera – mówi.
Fot. Tadeusz K. Kowalski
Ryszard Jankowski, architekt
Na początku rozmowy Rysiek Jankowski zastrzegł, że jego życie jest szare. Tak, tak – myślę sobie – szare jak pierwiastek tytan, który jest lekki, ma wysoką wytrzymałość mechaniczną i odporny jest na korozję.
W Bieszczadach pogoda bywa zmienna, ale mnie nie zdarzyło się, by latem podczas dwutygodniowego pobytu, nie było przynajmniej kilku dni słońca i upałów. Wtedy bazę wypadową zakładam bliżej jeziora Solińskiego, aczkolwiek nie za blisko, bo w Rabe, 16 km od wody.
Każdy ma swoje miejsca, do których lubi wracać: dla mnie to jest trzyhektarowa Rezydencja Bukowy Dwór. Dziś to już cztery drewniane domy, które swą architekturą nawiązują do wschodniogalicyjskich zabudowań dworskich, przy czym świetnie wpisały się w krajobraz stóp pasma Żukowa, przy dużej pętli bieszczadzkiej. W Bukowym Dworze jest tak cudnie, że można by było nie wychodzić poza obręb rezydencji, ale przecież nie po to tu przyjeżdżam.
No i przed gospodarzami wstyd, bo oni, gdyby nie obecność gości, wyszliby na turystyczne szlaki. Jeden – dla najbardziej ospałych i strachliwych turystów – sami oznakowali białą farbą. Prowadzi na grzbiet wzniesienia po drugiej stronie wielkiej pętli bieszczadzkiej. Z góry widoki przepiękne i można poobserwować hodowlane stado żubroni.
Gospodarze przyjechali tu, gdy ich córki poszły już na studia. Przybyli z Nowego Sącza: ona farmaceutka, on inżynier. Kupili trzy hektary ziemi i zaczęli realizować swój plan. Metodycznie, według jasno sprecyzowanych marzeń, bez pośpiechu, by już zarabiać na posiadłości pieniądze, bo przecież kredyt trzeba spłacać. Zwabiła ich dzika przyroda, ale i podskórnie tętniąca mieszanka tradycji, religii i języków. Na tym terenie zgodnie kiedyś żyli Polacy, Ukraińcy, Rusini, Ormianie, Niemcy i Żydzi. Jak mówią, zawsze lubili wspólne górskie wędrówki, a teraz, gdy wyjadą turyści, wszystkie stoki, połoniny i skalne grzebienie pozostają ciche – tylko i wyłącznie dla nich. Można nawet powiedzieć, że są ich.
Z Bukowego Dworu przez Bystre
Było gorąco. Wyruszyliśmy z Tad ścieżką w stronę zalesionych wzgórz i szybko zanurzyliśmy się w cień, który dają drzewa. Zwłaszcza liściaste. Leśna dróżka początkowo pięła się dość stromo pod górę, ale na grzbiecie zamieniła się w wygodną ścieżkę. Zygzakowaliśmy (to ulubiony zwrot Tad) nią, przechodząc obok ścieżynki prowadzącej do Żłobka. Zaplanowaliśmy dłuższy spacer. Do czterech godzin – zapowiedziałam – bo dłużej już nie lubię. Ścieżka poprowadziła nas w dół i nie miała zamiaru się skończyć. I tak było przez dobrą godzinę. Szliśmy równolegle do małego strumyczka, zwanego Mszanką – a ja co rusz myślałam o Tad: „Jest genialny. Potrafi odczytać z mapy drogę w lesie”.
Zza koron drzew dostrzegliśmy trzy kopułki niewielkiej cerkiewki. Zaczęliśmy ku niej schodzić.
Po drodze minęliśmy samotne, dość pokaźne gospodarstwo, obwieszone i obstawione szwadronem dziwacznych rzeźb przypominających pająki? Kościotrupy? Pogańskie straszydła?
Sama cerkiew mocno zaniedbana, niektóre szyby w oknach powybijane, ale krzyże nagrobne świeżo pobielone. Potem się okazało, że to cerkiew w Bystrem. Trochę niżej, już wśród zabudowań Bystrego, w otwartym drewnianym garażu odkryliśmy kolekcję świeżo wyrzeźbionych świątków – mocno frasobliwych.
Kiedy już ze zmęczenia nie mogłam poruszać nogami, bez okularów jedynie zobaczyłam na remizie tabliczkę z jakąś długą nazwą na „M”. Okazało się, że to Michniowiec, punkt dużo dalej wysunięty niż czterogodzinny spacer (w tę i z powrotem). Przez Dwerniczek powłóczyliśmy nogami do wielkiej pętli bieszczadzkiej. Przez Czarną (Górną ) i Żłobek doprowadziła nas z powrotem do Bukowego Dworu. Wzdłuż drogi asfaltowej – najkrótszej – ledwo szłam. Wszyscy, którzy mnie znają, mogą się domyślić jak bardzo byłam wściekła. Ten spacer – miał trwać góra cztery godziny marszu – zajął około sześć trudnych godzin mojego życia. Wróciliśmy do Bukowego Dworu, powiedziałam, że na chwilę się położę i padłam brudna bez życia. Trup. Trup. Trup.
Na drugi dzień przyjechała w gościnę moja siostra Dorota. Po dniu pełnym wrażeń zasiedliśmy w trójkę przed domkiem, by patrząc w gwiaździste niebo pić dobre białe wino (nie pamiętam jakie, ale na pewno chilijskie, bo od pobytu w Chile, te wina preferuję, a w Ustrzykach Dolnych naprawdę były tanie) i właścicielka, pani Dorota, przechodząc wieczorową porą, subtelnie zapytała czy będziemy grzeczni. Okazało się, że poprzedniej nocy ktoś strasznie rozrabiał. Powiedziałam zgodnie z prawdą, że wczoraj poszliśmy na spacer i po sześciu godzinach wędrówki padłam brudna martwa w łóżku. Jak powiedzieliśmy gdzie byliśmy, oceniła, że dobrzy jesteśmy, bo ona z mężem za pierwszym razem nie trafili tam. Super, my nie chcieliśmy trafić. Czy to jest bingo? Takie trafienie przez przypadek? Nie ma historii lepszej dla ludzi w szóstej, siódmej dekadzie życia. Na drugi dzień pani w moim i Tad wieku z dziećmi pod dwudziestkę, sama z siebie powiedziała, że to straszne, te orgastyczne krzyki , które wszyscy wokół słyszeli owego wieczoru. Lepiej oczywiście być podejrzanym o to, niż o morderstwo czy kradzież, pomyślałam i dalej tak myślę.
Z Bukowca do...
Po wyjściu z Bukowca skręciliśmy w bok pod górę, w stronę niewielkich domków, które okazały się czymś do wynajęcia na telefon.
Gdzie spojrzysz, widzisz rzekę San
Z Bukowego Dworu krok dalej
Na świeżego pstrąga chodzę z Bukowego Dworu wielką pętlą bieszczadzką kilometr w dół do Zajazdu przy Kominku. Z drogi miejsce wydaje się byle jakie i niestylowe, ale głębiej jest staw hodowlany, ławy i stoły nad nim a wokół podczas jedzenia pasą się daniele.
I jest fajnie. Na większą i dłuższą biesiadę – jedzenie i klimat bardziej wyszukany – chodzę do Zajazdu pod Czarnym Kogutem do Czarnej Górnej, ale pieszo, to już ponad godzina drogi.
Z drugiej strony gwarancja, że w drodze powrotnej, trochę pobudzi się trawienie. Pod warunkiem, że jakiś tutejszy samochód się nie zatrzyma i kierowca nie spyta, czy może podrzucić kawałek. To częsty w Bieszczadach obyczaj. W swój samochód wsiadam dopiero gdy jadę na większe zakupy do Ustrzyk Dolnych albo krętą małą pętlą bieszczadzką przez Bukowiec do uzdrowiska Polańczyk lub Myczkowa. Tam zalew soliński pochłania całą moją energię. Można oczywiście prażyć się na plaży co jakiś czas pływając by ochłodzić ciało, ale ja wybieram rower wodny lub łódkę. (Za kajak dziękuję, o mało się nie utopiłam wychodząc z kajaku na płyciźnie, tuż przy brzegu. To nic, że to był mój pierwszy raz w życiu na kajaku. Również ostatni.)
W jeziorze można łowić sandacze i okonie, bolenie, leszcze i płocie, ale tego też nie robię. Na całym zbiorniku obowiązuje strefa ciszy (zakaz używania silników spalinowych), uprawiane jest żeglarstwo i windsurfing. Ubóstwiam godzinami pływać rowerem wodnym po jeziorze, cieszyć się malowniczymi widokami, pozdrawiać z żeglarzami, zbaczać w liczne odnogi jeziora tam i z powrotem. To zabawa na cały upalny dzień, bo powierzchnia jeziora ma 22 km kw. Trudno się nudzić. Latem po jeziorze kursują też stateczki wycieczkowe.