M.in. lubię to, że dzień jest niezobowiązujący. Żadne kościelne święto. Ani państwowe. Groby pięknie wystrojone. Przygasłe świeczki i lampki wystarczy rozniecić. A według pogańskich zwyczajów, rozpalanie ognisk na mogiłach ma ogrzać błąkające się po Ziemi dusze.
Tag Archives: życie codzienne jest interesujące
Wielkie porządki na cmentarzach
Akcja zabija lęk przed śmiercią
Słowa, uczucia, idee, dzieła, które stworzymy, lub w których powstawaniu uczestniczymy i będziemy uczestniczyć, są nieśmiertelne. To optymistyczny pewnik. Dowodem jest spuścizna po poprzednich pokoleniach. Tak, w sferze ducha i intelektu możemy być nieśmiertelni. Jednak, żebyśmy nie wiem jak dbali o swoje ciało, spowolnili jego starzenie się, to i tak ono umrze. Czy to budzi w nas lęk?
„Głupotą jest bać się tego, czego nie można uniknąć” stwierdził na początku naszej ery aforysta Publiliusz Syrus, ale przecież nie wszyscy ten aforyzm znają. Wanda Rutkiewicz, światowej sławy polska alpinistka i himalaistka, na zarzut, że tacy jak ona niepotrzebnie narażają swoje życie, odpowiadała, że życie codzienne też przynosi sytuacje mogące zakończyć się tragicznie. Można zginąć w wypadku samochodowym, w wyniku napadu czy przez spadającą z dachu cegłę. Rutkiewicz wiedziała, że śmierć przychodzi zawsze. Do niektórych prędzej, do innych później. Ale przychodzi zawsze, żebyśmy nie wiem co robili.
– Lęk przed śmiercią często jest nieuświadomiony i może się przejawiać lękami przed różnymi sytuacjami – mówi Dorota Skrajna, psycholog z Centrum Terapii Promitis i Warszawskiego Instytutu Psychoterapii. – Nie wiemy, kiedy nasze życie się zakończy . Może nawet za godzinę, jutro, a może za kilkadziesiąt lat.
Jak wykazują badania, ludzie różne odczuwają lęki, które możemy skojarzyć ze śmiercią. – Boją się na przykład, co stanie się z ich bliskimi, gdy umrą; boją się cierpienia podczas umierania, tego, że umieranie może będzie bolało; boją się tego, że w ostatnich chwilach nie będzie się miał kto nimi zająć; boją się, że nie będą już mogli realizować swoich planów; boją się, że nie będą niczego doświadczać ani odczuwać albo tego co się stanie po śmierci – wylicza Dorota Skrajna.
Lęk jest normalnym, naturalnym elementem naszego życia, to emocja jak gniew czy radość. Stanowi sygnał alarmowy lub modyfikuje nasze zachowanie.
Ale już fobie, napady paniki czy stany lękowe, powodujące somatyczne objawy jak choćby kołatanie serca czy bolesne skurcze jelit, powinny nas skłonić do konsultacji ze specjalistą.
Do wyboru: ucieczka lub atak
Nie tylko ludzie, ale i zwierzęta znają uczucie lęku przed śmiercią. To sygnał, który mobilizuje do ucieczki lub ataku. Bez niego – jak pisał wybitny polski psychiatra, Antoni Kępiński - świat ożywiony, by wyginął. W obliczu realnej śmierci człowiek potrafi oddalić jej perspektywę, zachowywać się tak jakby była daleko. Na przykład ludzie w sędziwym wieku zamartwiają się swoją przyszłością, jakby mieli żyć wiecznie. W sytuacji ekstremalnej, niemal pewnym zagrożeniu życia, ludzie na ogół skupiają się na tym, by przetrwać. Samo posiadanie broni do obrony czy nawet trucizny, która pozwala w ostateczności odebrać sobie życie, dodaje ludziom odwagi, zmniejsza lęk przed śmiercią. Za najgorszą bowiem w takich razach uważa się bezsilność.
Phi, zagrożenie
Na to, że człowiek może przyzwyczaić się do niebezpieczeństwa i zagrożenia życia, Kępiński daje prosty przykład. Co dzień albo kilka razy dziennie wsiadamy do samochodu i przechodzimy przez jezdnię, bo nie myślimy, można powiedzieć, lekceważymy czyhające na drodze niebezpieczeństwo.
A lotnicy?
Saint-Exupéry pisał do swej przyjaciółki Rinette: „W nocy jestem jakby nie ten sam. Niekiedy ogarnia mnie niepokój, gdy leżę w łóżku z otwartymi oczami. Nie lubię, kiedy zapowiadają mi mgłę. Nie chcę jutro skręcić sobie karku. Świat niewiele na tym straci, ale ja wszystko.” Tak, lotnicy też mogą doświadczać chwil lęku przed śmiercią. Dla Saint-Exupéry‘ego nagrodą za przezwyciężenie tego strachu były podniebne przeżycia. Śnieg Pirenejów, który z góry wydawał się różowy czy widziane z samolotu po zwolnieniu obrotów motoru Perpignan, w miarę nadlatywania, coraz bardziej błękitne. I choć po lądowaniu „Cudownie jest dotykać ziemi, >>Później robi się nudno<<”.
Sposoby na strach przed śmiercią
Wanda Rutkiewicz, zdradziła dwa sposoby przezwyciężenia w trudnych sytuacjach strachu przed śmiercią: pierwszy, „rozmawiać ze sobą”. Mówiła do siebie „tylko spokój”. Drugi, zalecany też przez Kępińskiego, wydaje się skuteczniejszy. Brzmi: „akcja!”. To znaczy: rób coś! Rutkiewicz, zdobywając w 1991 roku samotnie dziesiąty szczyt świata – Annapurnę, znaną ze swojej strefy śmierci – przeżyła trudny moment na wysokości 7800 m n.p.m. Schodząc ze szczytu, na wielkich polach lodowych, stojąc na czubkach raków, uczepiona kolców czekana, kiedy ogarnął ją przemożny lęk przed śmiercią, pomyślała, że jeśli czegoś nie zrobi, to zginie. „Musiałam coś zrobić i to zrobić szybko – by żyć…Wróciłam do góry, sto-sto pięćdziesiąt metrów, do miejsca gdzie było łatwiej. Ta akcja zlikwidowała strach, strach przed śmiercią….” Już nie dowiemy się czy kiedykolwiek czytała „Lęk” Antoniego Kępińskiego, w którym pisał , że „sygnał niebezpieczeństwa dla życia działa pobudzająco na naszą aktywność”. Że „wszelka aktywność zmniejsza nasilenie lęku, a brak aktywności je powiększa”. Że, dla przezwyciężenia lęku potrzebna jest „akcja”. Co zresztą, można powiedzieć, sam realizował, kiedy ciężko chory, przed przedwczesną śmiercią w wieku 54 lat, napisał lub zaczął pisać największe swoje dzieła.
„Podczas pakowania plecaków ogarnął mnie na krótko lęk, ta niepewność, której nigdy w pełni nie zdołałem się wyzbyć pomimo tak licznych wejść na ośmiotysięczniki. Co nas czeka?” – napisał Reinhold Messner, himalaista wszech czasów, wspominając wyprawę na Annapurnę, którą prowadził w 1985 roku. - /…/ Uspokoiłem się całkowicie, dopiero kiedy rozpoczęliśmy wspinaczkę. Odtąd koncentrowałem się już jedynie na następnym chwycie, na dniach, które nastaną na górze.”
42-letnia Irene Miller, fizyczka, jedyna w zespole – pośród uczestniczących w pierwszej amerykańskiej i zarazem pierwszej kobiecej ekspedycji na Annapurnę w roku 1978 – matka, której dzieci jeszcze mieszkały w domu, bardzo niepokoiła się niebezpieczeństwami związanymi ze wspinaczką na ten śmiercionośny himalajski ośmiotysięcznik. Przy czym bała się nie o własne życie, ale o to, jaki to miałoby wpływ na dalsze losy jej córek.
Liderka wyprawy i autorka książki o przedsięwzięciu, na które uczestniczki zdobyły fundusz, promując na T-shirtach hasło „Miejsce kobiet jest na szczycie”, Arlene Blum swoje pierwsze próby wspinaczkowe w Oregonie zapamiętała tak: „Kiedy pierwszy raz wspięłam się na lodowiec, czułam się, jakbym dotarła do źródła piękna i spokoju – miejsca, do którego czułam przynależność, gdzie później ciągle musiałam powracać”.
Arlene Blum po latach w podsumowaniu kobiecej wyprawy napisała tak: „Wartość skupienia się na teraźniejszości na Annapurnie była ogromna – granica życia i śmierci była bardzo cienka i wystarczył jeden fałszywy krok czy ruch, żeby ją przekroczyć”. To wtedy też i tam swój lęk przed śmiercią pokonały Vera Watson i Alison Chadwick-Onyszkiewicz, które zginęły. Jak pisał Kępiński, gdy lęk rośnie, niebezpieczeństwo wydaje się coraz większe, ale i odwrotnie: lęk maleje i niebezpieczeństwo wydaje się mniejsze.
Graniczne momenty
Carl Ransom Rogers amerykański psycholog i psychoterapeuta, jeden z głównych przedstawicieli psychologii humanistycznej uważa, że przeżywanie lęku przed śmiercią jest naturalne, i że najczęściej nie dociera do naszej świadomości myśl, że to życie się skończy. — Ten lęk w różnych formach nam towarzyszy, ale też dociera do nas w kluczowych momentach – mówi psycholog, Dorota Skrajna.
Te graniczne momenty to na ogół: bezpośrednie zagrożenie życia, śmiertelna choroba własna lub osoby bliskiej, czy śmierć kogoś bliskiego. Wtedy nie tylko borykamy się ze stratą, ale też zderzamy się z refleksją, że wszystko ma koniec, również nasze życie. – Ludzie różnie to przechodzą. Mimo że wiedzą, iż po życiu jest śmierć, że każdy umrze, bezpośrednia konfrontacja okazuje się zupełnie nowym, głębokim przeżyciem – mówi Dorota Skrajna.
Refleksja, że życie jest krótkie, że mamy czas ograniczony jest dla nas dobra czy zła? – W momencie krytycznym każdy inaczej sobie radzi. Lęk i uczucia z nim związane: ból, żal, gniew, bywają zablokowane. Efekty tego mogą być dwa – mówi psycholog, Dorota Skrajna. – Jeśli sobie z tym momentem nie poradzimy, może on prowadzić nawet do nałogu, depresji czy do utrwalenia się lęku przed śmiercią i przełożenia na innego rodzaju lęki czy fobie. Jeżeli jednak przejdziemy przez ten lęk, oswoimy wszystkie emocje z nim związane: poczucie zagrożenia, gniew, ból i żal, to na ogół doświadczymy pełniejszego życia i co niektórych zdziwi, większej niż dotychczas radości życia. Oczywiście to nie stanie się od razu a w wyniku procesu oswajania się i pełnego przeżycia tego co się stało i myśli z tym związanych.
Na czym ten proces polega? Jak wyjaśnia psycholog Skrajna, jedyne co możemy zrobić, to pozwolić sobie przeżywać wszystko co się dzieje, niezależnie od tego jak bardzo jest dla nas bolesne. Warto wtedy nie tylko szukać wsparcia wśród najbliższych, ale i sposobów na to, żeby być dla siebie dobrym, zadbać o siebie.
– Należy też szukać sposobów na zmniejszenie lęku przed śmiercią. Poczucie bezpieczeństwa da nam codzienna praca, angażowanie się w życie, zajęcie się wnukami, pomoc dzieciom, czy pogłębienie swojej religii i wiary w kontynuację życia po śmierci – mówi Dorota Skrajna.
Bezradni wobec życia, silni w obliczu śmierci
Czasem, jak mówi Dorota Skrajna, człowiek czuje się bezradny wobec życia i zaczyna myśleć o śmierci. Ponieważ wewnętrznie cierpi, pragnie umrzeć. Ale są też tacy, którzy mają w sobie tak grubą linię obrony, że nie dopuszczają do siebie lęku przed śmiercią, mimo że jest naturalny. Np. ludzie, którzy dowiadują się, że cierpią na śmiertelną, nieuleczalną chorobę, nie słyszą tego jednego zdania dotyczącego beznadziejnych rokowań. Niektórych informacja o nieuleczalnej chorobie mobilizuje do walki o życie, a niektórych zbija z tropu, spycha ze ścieżki życia. – Ludzie znają co najmniej dwa sposoby mobilizowania się w obliczu ciężkiej choroby – mówi Dorota Skrajna – Jeden, to wiara w swoje umiejętności radzenie sobie w każdej sytuacji. Wierzą, że ich śmierć w tej chwili nie dosięgnie, że przezwyciężą chorobę. Drugi sposób, to poddanie się przekonaniu, wierze, że istnieje jakaś siła, która nas ochroni. Na przykład Bóg. A jeśli nawet Bóg ich nie uchroni przed śmiercią, to pozwoli nadać głębszy sens ich życiu i śmierci. Czasem jednak – jak mówi psycholog – w sytuacji konfrontacji z umieraniem i wiara może się załamać. Z lęku przed tym, co wydarzy się po śmierci.
– W dzisiejszych czasach mamy wpływ na to, żeby pewne symptomy starzenia się opóźnić, ale nie mamy wpływu na nieuchronność śmierci – przypomina Dorota Skrajna. – Im więc wcześniej zaakceptujemy przemijanie ciała, jego śmiertelność, słabość, to, że nie mamy wpływu na to co się z nami dzieje, tym łatwiej będzie nam żyć bez chorobliwego lęku przed śmiercią.
„Lękliwy stokroć umiera przed śmiercią; mężny kosztuje jej tylko raz jeden”, powiedział szekspirowski Juliusz Cezar.
Nie podmieniajmy dzieciom zwierzątek
Niektórzy rodzice, gdy zdechnie ulubiona przez dziecko akwariowa rybka czy chomik, nocą poszukują podobnego zwierzaka, by dziecka z rana nie zasmucać, by nie odczuło bolesnej straty. – To błąd. Dzieci powinny się oswajać z tym, że zwierzątko umiera, że to naturalna część życia. Jeżeli dziecko zacznie się tego uczyć na etapie zwierzątek, to łatwiej będzie mu się w przyszłości oswoić ze śmiercią kogoś bliskiego. To jest ważny element rozwoju. Nie tylko się nie da, ale nawet nie powinno się próbować uchronić dziecko przed tego rodzaju, trudnymi przeżyciami – ocenia Dorota Skrajna. Dodaje, że dzieci często dobrze sobie radzą z trudnymi sytuacjami. Nie ma powodu, żeby im nie mówić o śmierci wprost. Wręcz są zalecenia, żeby mówić o śmierci konkretnie bez uciekania się do eufemizmów czy niedomówień.
Dawniej dzieci wiedziały, że mięso, które jedzą jest ze zwierzęcia zabitego podczas polowania, albo wyhodowanego w gospodarstwie. Dziś jedzą parówkę ze sklepu lub „konserwę”. Tym bardziej należy nazywać rzeczy po imieniu. Mówienie małemu dziecku, że dziadek „odszedł” albo „zasnął” może okazać się niebezpieczne. Choćby dlatego, że skoro dziadek wciąż nie wraca, dziecko może bać się oddalenia na jakiś czas rodzica, żeby go nie stracić czy będzie bało się zasnąć, żeby nie odejść jak dziadek. Takie stwierdzenia generują u dziecka różne lęki.
Gdy ktoś w rodzinie umrze, ważne żeby być przy dziecku, by być gotowym na wciąż nowe pytanie i na nie odpowiadać wprost, ale na miarę wieku dziecka. Gdy zapyta mamę czy ona też umrze, nie należy dawać pochopnych obietnic, że nie, a jedynie oddalić to zagrożenie, mówiąc, że jak wszyscy, ale wiele lat jeszcze upłynie, mama będzie już stara, ba, pytające ją dziecko będzie już stare i będzie miało swoje dzieci. – Gdy cała rodzina siedzi w pokoju i płacze po stracie ukochanej osoby, a dziecko skazane jest na domysły, to może być dla niego bardzo trudne doświadczenie. Może też sprawić, że dziecko zacznie się zastanawiać co złego zrobiło. Na czym polega jego wina w tym, że wszyscy, których kocha płaczą – tłumaczy Dorota Skrajna.
Uwaga! Dziecko wymaga utulenia w smutku. Nie ma powodu, by unikać wspominania zmarłego. Ani nie wolno denerwować się tym, że dziecko popłacze i zaraz pójdzie się bawić. Dla dzieci zabawa jest sposobem oswajania świata. Również tego, że umarł tata czy babcia.
Więcej o Wandzie Rutkiewicz, B. Rusowicz, J. Bandurska; Annapurna. Pięćdziesiąt lat wypraw w strefę śmierci, Reinhold Messner, Annapurna. Góra Kobiet, Arlene Blum; Lęk, Antoni Kępiński, Uciec jak najwyżej. Nie dokończone życie Wandy Rutkiewicz, Ewa Matuszewska
Australijska Jadzia ze Stanisławowa
W pierwszą podróż wyruszyła jako jedenastomiesięczna dziewczynka. Rodzice na lorę wsadzili ją w listopadzie 1945 roku. Nie może więc pamiętać domu, który jej mama Władzia [z domu Wysocka] i tata Karol [mama na niego mówiła „Lolku”] Kozubowie wybudowali w 1936 roku w Stanisławowie, zwanym małym Lwowem [dziś Iwano-Frankwisk].
Po konferencji jałtańskiej, zgodnie z jej ustaleniami wyłoniony Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej podpisał z rządem ZSRR w sierpniu 1945 roku, umowę, w której uznał zmodyfikowaną linię Curzona za wschodnią granicę Polski. Na mocy tej umowy m.in. Stanisławów został włączony do ZSRR jako miasto Ukraińskiej Republiki Radzieckiej. Polaków wysiedlono na tzw. ziemie odzyskane.
Kiedy Kozubowie wyruszali w nieznane, najstarszy brat Jadzi, Tadzio, miał czternaście lat, średni, Miecio – ten, który przeszedł do historii rodzinnej, kiedy jako trzylatek podczas zabawy na podwórku budowanego domu wpadł do dołu z wapnem i krzyczał: „mamo, mamo, ja upadł do wafna!”– miał lat dwanaście.
Na karcie repatriacyjnej, którą w Stanisławowie dostali, po polsku i rosyjsku było napisane, że rodzina Kozubów, udaje się do „Polski, rosyjskiej republiki”. Przejazd do Szczecina trwał sześć tygodni. Ojciec z desek postawił nad Jadzią daszek, żeby deszcz jej nie moczył.
– Wiem, że ja się rodzicom po prostu przytrafiłam. Mama opowiadała mi, że raz gdy myślała, że jest w ciąży, okazało się, że jest chora. Potem dwa razy z rzędu myślała, że jest chora i za każdym razem okazywało się, że jest w ciąży. Kiedy po kilkunastu latach była już w stu procentach pewna, że jest chora, to byłam właśnie ja – żartuje Jadzia. Zawsze o sobie mówi zdrobniale, często w trzeciej osobie. Poznałam ją na wycieczce w Senegalu i Gambii. W telefonie, w kontaktach, wpisałam ją jako „australijska Jadzia” i już pewnie tak pozostanie. Tak też o niej opowiadam znajomym, którzy jej osobiście nie znają.
Padło na Białogard
Piątka Kozubów w grudniu 1945 roku dotarła do Szczecina. Ale ojciec-kolejarz nie chciał tu zostać, mimo że w zamian za stracony dom w Stanisławowie władze oferowały mu willę. Nie chciał też jechać do proponowanego mu Kołobrzegu. Kolberg (nazwa niemiecka), to była twierdza szkopów. Po bitwie o Kołobrzeg w 95 procentach zniszczona. Do tego jesienią 1945 roku wciąż zdarzała się tu strzelanina. Karol Kozub – ojciec trojga dzieci – poprosił, by jego rodzinę wysłano do małego spokojnego miasta. I tak trafili do Białogardu, poniemieckiego mieszkania przy ul. Lipowej 26, na pierwszym piętrze. Do pięciu pokoi z kuchnią wkrótce dokwaterowano drugą rodzinę, państwa Zielińskich, których rodzice trochę znali ze Stanisławowa. Józef i Wisia zajęli przy Lipowej 26 trzy pokoje, przy czym jeden szybko przerobili na kuchnię.
Jadzia do dziś pamięta solidne poniemieckie meble z ciemnego drewna, starodawny kredens na nóżkach w kształcie półkul z nadstawką z półeczkami i toaletkę z szufladą do kompletu, tzn. z identycznymi ornamentami – kwiatuszkami a przy drzwiach z kuleczkami. W mieszkaniu pozostało po Niemcach tylko to, co ciężkie, czego szabrownicy nie zdołali udźwignąć i wynieść. To, że nóżki przy kredensie były i jakie, Jadzia dobrze pamięta, bo co sobotę myła, pastowała i froterowała podłogę z desek.
W kamienicy przy Lipowej 26 na dole mieściła się piekarnia a na górze magazyn na mąkę i garownia – tzn. pomieszczenie, w którym rósł chleb przed włożeniem do pieca. Stał tam olbrzymi kocioł, w którym samo mieszało się ciasto, bo to była elektryczna mieszalnica ciasta. Z kołami zębatymi.
Z piekarni korytarzyk prowadził do mieszkania piekarza Józefa i jego żony, Sabiny. Jadzia chodziła do podstawówki z ich synem, Leszkiem. Zanim Leszek pojechał uczyć się do Technikum Ekonomicznego w Szczecinie a Jadzia została w Białogardzie, by uczęszczać do ogólniaka – pani Sabina zabierała wszystkie dzieciaki z kamienicy na wycieczki i częstowała je świeżym chlebem, bułeczkami i zakiszonymi przez siebie ogórkami.
Gdy Jadzia miała siedem lat umarł jej tata na raka przełyku. Mama nawet mówiła, że może to przez to, że gdy w czasie wojny przynosiła w Stanisławowie gorący chleb z „mieniajek” [handel wymienny] , on jadł go łapczywie, jeszcze gorący. Mama do końca swojego życia, gdy coś jej nie było potrzebne, mawiała „Ta na co to mi”, ze wschodnim zaśpiewem. Gdy tata umarł, dostała po nim niecałe 600 zł renty. To było mało na dwie osoby. Podczas studiów na Politechnice Szczecińskiej na wydziale inżynieryjno-ekonomicznym transportu, Jadzia dorabiała w studenckiej spółdzielni Bratniak. Dzięki temu zawsze miała pieniądze na swoje potrzeby. Stać ją było nawet na piękne szpilki za 465 zł. Na przykład za zlecenia w stoczni, w której wynosiła w wiadrach żelastwo z zenzy, pozostałe w niej po różnych pracach na statku. Za tak ciężką pracę była najwyższa stawka.
Szczecin
Kochała się w przystojniaku-wioślarzu. Ale on trochę maminsynek był. Jak chciała iść z nim do kina, mówił, że owszem, tylko niech „załatwi” bilety. Ze słownika Klemperera wiadomo, że „załatwić” w normalnych czasach znaczy tyle, co „kupić”. Jadzia kupowała bilety i szli do kina. Zerwała z przystojniakiem i zakochała się w Jacku. Trochę był młodszy od niej, ale inteligentny, przystojny i zachodziły między nimi silne, proste reakcje chemiczne. Jacek był albo trochę udawał, że był delikatnego zdrowia. Prawda, że sesja wywoływała u niego kamicę nerkową. Trzy lata studiował na pierwszym roku na wydziale mechanicznym. Pobrali się 8 lipca 1970 roku, kiedy Jadzia już pracowała na PKP. Gdy była w pierwszej ciąży z Radkiem, Jacek dostał skierowanie do sanatorium na kamienie nerkowe. Chciała go odwiedzić, przecież jako pracownicy PKP przysługiwały jej bardzo tanie bilety, ale Jacek piętrzył przeszkody. Tylko o pieniądze na papierosy poprosił, i o to, żeby nie przyjeżdżała. Gdy wrócił, opowiadał o świetnie ubranej dziewczynie z Huty Warszawa. Jadzi zrobiło się przykro. Ledwo wiązali koniec z końcem, oszczędzała. Pracowała przecież tylko ona, do tego była w ciąży, a Jacek studiował. Dziewczyna przysłała kartkę pocztową z pozdrowieniami dla Jacka i żony oraz list zaadresowany tylko na niego. Jadzia otworzyła go i przeczytała. Dziewczyna żałowała w nim, że jest żonaty.
W tym czasie w Polsce powstawały pierwsze ośrodki komputerowe w dużych przedsiębiorstwach i zaproponowano Jadzi pracę w jednym z nich. Wtedy mało kto miał pojęcie o informatyce. Jadzia zaliczyła trzy kursy informatyczne, odpowiednie studium podyplomowe i została analitykiem- projektantem. Wraz z innymi opracowywała na PKP komputerowy system wystawiania biletów kolejowych. Pracowali na „odrach”. To był rok 1974-1975.
Jak Jadzia poszła do szpitala rodzić drugie dziecko – które zmarło – jej synek Radek miał niecałe trzy lata. Potem urodziła się Madzia. Jacek bardzo chciał, żeby Radek miał rodzeństwo. W Polsce było coraz trudniej. Puste półki, beznadzieja, rosnące niezadowolenie ludzi. Kolej miała własny system połączeń telefonicznych. Wieści tą drogą rozchodziły się błyskawicznie. Np. w lipcu 1980 roku, że kolejarze przystąpili do strajku, przyspawali lokomotywy do szyn. Że w wagonach, w których do ZSRR miały niby jechać farby załadowane były szynki, których w Polsce od dawna nie było. Była tylko rosnąca złość i odwaga. Jadzia miała takiego życia dość. Poza tym wiedziała, że wszystko może się zdarzyć. Pamiętała 1970 rok w Szczecinie. Wojsko i czołgi na ulicach. Oficjalnie mówiło się wtedy o 11 ofiarach, ale wszyscy wiedzieli, że jest ich więcej . – W 1980 złożyliśmy wnioski o wydanie paszportów pod pozorem wyjazdu na wakacje do Grecji. Wsiedliśmy na prom w Rostocku i popłynęliśmy do Trelleborga – wspomina Jadzia.
W Szwecji mieszkał już jej bliski kuzyn Jurek [syn siostry mamy]. Jurkowi udało się uciec z Polski w 1969 roku. Pewnego dnia otworzył drzwi, za którymi stał listonosz z kartą wcielenia go do wojska. Dziewiętnastolatek bez mrugnięcia okiem powiedział, że „nie ma tego pana w domu”, po czym spakował plecak i pojechał na wycieczkę do Jugosławii [wtedy do jazdy po Europie potrzebny był paszport, a do krajów zachodnich mało kto go dostawał]. Wraz z innym chłopakiem, którego poznał w drodze, odłączyli się od grupy, żeby przedostać się do Włoch. Jugosłowiańscy żołnierze pogranicza strzelali do nich, gdy na pontonie odbijali od brzegu Adriatyku. Młodzi mężczyźni nie mieli co jeść ani pić, fale były na morzu duże, ale jak później opowiadał Jerzy – absolwent szacownego wówczas Technikum Budowy Okrętów w Gdańsku, Conradinum – im było już wszystko jedno. Szczęśliwie jednak dopłynęli do Włoch. W obozie dla uchodźców Jurek poznał Czeszkę-Wilmę. Szwecja wtedy chętnie przyjmowała młodych cudzoziemców, zwłaszcza z potrzebnym na rynku pracy wykształceniem. Z Wilmą Jurek ma dwójkę dzieci: Larsa i Anę. Z czasem się rozwiedli.
Jadzia z Jackiem zostawili w Szczecinie ładne duże mieszkanie, w którego pozyskaniu pomogło im szczęście, ot, zbieg okoliczności. Otóż sąsiedzi małego mieszkanka, na które Jadzia otrzymała przydział dzięki pracy na kolei, poprosili, żeby się zamienili na mieszkanie – bez dopłaty – z ich ojcem, starszym już profesorem politechniki, który potrzebował na co dzień pomocy córki. Mieszkanie przepadło, bo Jacek nie zgodził się na zameldowanie w nim młodego małżeństwa z rodziny. Użyczył lokum swojej znajomej i gdy już było wiadomo, że właściciele dali dyla za granicę, władze przejęły je.
Zanim Jadzia z Jackiem i dzieciakami dowiedzieli się, że Szwecja ich nie chce, pozostawał nierozwiązany problem ich jamniczki, Gniewci, którą przed pozorowanym wyjazdem na wakacje musieli zostawić w Szczecinie. Teraz po suczkę wyruszyła Finka, znajoma kuzyna ze Szwecji. Przed wejściem na prom, zgodnie z planem upiła Gniewcię i tak odurzoną wsadziła do torby podróżnej. Jamniczka jeszcze w Szwecji nie mogła ustać na swych łapkach. Gdy wołana po imieniu przez swego pana podnosiła do góry łepek, spoglądała na niego wzrokiem wiernej suczki, po czym łapki rozjeżdżały jej się na boki a ona pyszczkiem ryła w siedzenie fotela.
Wkrótce okazało się, że Szwecja nie chce przyjąć do siebie rodziny Jadzi. Zaprzyjaźniona polska adwokatka zaproponowała im, że poprosi znajomego księdza w Izraelu, by sfałszował dla całej rodziny dokumenty, na których będą mogli zostać. Również Finka ponownie zaoferowała pomoc: chciała podarować Jadzi swój paszport, żeby ta mogła wpisać do niego swoje dzieci i zadomowić się. Jacek zaprotestował. „A co ja takiego złego zrobiłem, żebym miał się ukrywać na fałszywych papierach? Mam dzieci, skończyłem studia, chcę normalnie pracować i żyć” – powiedział i zaczął jeździć do konsulatu austriackiego w Malmö, by załatwić wyjazd rodziny do Wiednia. Sekretarka i konsul austriacki przejęli się losami polskiej rodziny. Niestety miała ona jeszcze tylko przez tydzień ważne paszporty, a żeby jechać przez Niemcy do Austrii, potrzebne były paszporty z co najmniej trzymiesięcznym okresem ważności. Szwedzcy policjanci wsadzili rodziców z dwójką dzieci do nieoznakowanego samochodu, bez klamek w środku i wywieźli do Kopenhagi skąd w kwietniu 1981 roku było najbliższe połączenie lotnicze z Wiedniem. To Szwecja powinna ich przyjąć, jako pierwsze państwo, do którego trafili. Zamiast tego, pomogła im opuścić jej terytorium.
Wiedeń
W Wiedniu Jadzia pracowała jak wół. Sprzątała codziennie w innym domu. Jej mąż nie potrafił znaleźć sobie pracy, która by mu odpowiadała. Dużo czasu spędzał z Martą z Krakowa, która studiowała w Wiedniu. Gdy miała jakikolwiek kłopot, na przykład zarwało jej się łóżko, chętnie je naprawiał. Przez pewien czas – Jadzia nie pamięta już jak do tego doszło – składali też zegarki dla Chinki z Hong-Hongu. Jacek odprowadzał potem Martę do następnej klatki schodowej, by pomóc jej te niewielkie ciężary nosić. Wszyscy mieszkali w kamienicy hrabiego. Z 33 mieszkań kilka zajmowali Polacy. Na dwa mieszkania przypadała jedna toaleta. Raz Hausmeisterin zagadnęła do Jadzi: „Czemu pozwalasz, żeby on z tą dziewczyną chodził zamiast ci pomagać choćby dźwigać pranie do suszenia”. Madzia nie miała jeszcze dwóch lat. Jadzia codziennie po całym dniu harówki, ręczne prała i potem znosiła w miednicy pieluchy i ciuszki z drugiego piętra, żeby powiesić je na dworze.
Raz, gdy podczas spaceru oglądali pierścionki na wystawie, Jadzia zapragnęła, kupić sobie taki z koralem. „A tobie po co pierścionek?” – spytał mąż. I zaproponował, by kupić go Marcie w podziękowaniu za to, że czasem przypilnowała małej Madzi.
Jacek w Wiedniu mało pracował. Np. odmówił naprawiania w Boże Ciało samochodu albo remontu domu za 50 szylingów na godzinę, bo za taką pracę Austriak dostawał 170 szylingów. Poza tym jak zwykle dużo chorował.
W Wiedniu Jadzia z rodziną mieszkała od kwietnia do października 1981 roku. Od początku nie zamierzali zostać w Austrii. To był jedynie przystanek, przygotowanie do dalszej drogi. Marzyli o wyjeździe do Australii. Żeby otrzymać pozwolenie na pobyt stały, trzeba było podczas badania dostać 100 punktów. Najważniejszy był wiek wyjeżdżających: nie więcej niż 35 lat, wykształcenie – oboje byli po studiach politechnicznych, zdrowie – oboje byli zdrowi, a do tego rodziny miały pierwszeństwo. Najmniej ważna była znajomość języka. Oni angielskiego jeszcze nie znali.
– Na pierwszym interview w Wiedniu, pani wicekonsul powiedziała: „w Australii z pana zawodem, żona nie będzie musiała w ogóle pracować”. Madzia podczas wizyty w konsulacie miała wtedy niecałe dwa latka. Spodobał jej się plakat z misiem koala i pani wicekonsul – Jadzia pamięta, że nazywała się Motyl i była żoną Polaka – wyszukała taki sam plakat i wręczając go Madzi powiedziała: „już niedługo zobaczysz takiego misia w Australii”. To był znak, że pojadą, że od razu zostali zakwalifikowani do wyjazdu.
Australia
– W Australii same dobre rzeczy mnie spotkały – mówi Jadzia i nie myśli w tym momencie o tym, jak potoczyły się jej losy i męża. Pół roku mieszkali w Sydney. Od razu dostali miejsce w międzynarodowym hostelu, w którym zakwaterowani byli też Anglicy i Holendrzy oraz zasiłek dla bezrobotnych, z którego z góry potrącano im pieniądze na opiekę medyczną i przedszkole dla dzieci. W sumie zostawało trochę forsy na papierosy dla Jacka i łakocie dla maluchów. W hostelu mieli do dyspozycji tłumaczkę. Na początek kazano im uaktualnić prawo jazdy. Jadzia swoje zrobiła w 1967 r. jeszcze jako studentka, bo Bratniak pokrywał połowę kosztów, ale przecież nigdy nie miała samochodu i w ogóle nie jeździła. W Australii za niewielkie pieniądze można było kupić auto. Przez upały szybko psuły się uszczelki pod głowicą i miejscowi takich aut się pozbywali. Z Sydney mieli przeprowadzić się do Whyalla, gdzie Jacek dostał dobrą pracę.
Żeby było taniej, on z synem pojechali ponad dwa tysiące kilometrów samochodem a Jadzia z córeczką, za którą jeszcze się nie płaciło za przelot, samolotem.
Jak mawia Jadzia: żadna praca nie hańbi, każda męczy
Już mieszkali w Whyalli, kiedy Jadzia znalazła super ofertę pracy w ośrodku komputerowym. Spełniała wszystkie wymogi. Podczas rozmowy rekrutacyjnej zapytali, od kiedy może podjąć pracę. Oferowali świetne warunki. Na początek 25 tys. dolarów rocznie. Dla porównania: Jacek jako inżynier kreślarz miał wtedy 23 tysiące. – Uznałam, że dla dzieci niekorzystne będą przenosiny do Adelajdy przed końcem roku szkolnego i zrezygnowałam – opowiada.
Pierwsza jej praca to sprzątanie w Domu starców i pomoc przy ich kąpieli. Jacek najpierw pracował jako pomocnik rzemieślnika.
Podczas ubezpieczania ich rodzinnego domu agent ubezpieczeniowy zaproponował Jadzi pracę dla tej samej AMP. – Zmuszało mnie to do intensywnej nauki języka i to było świetne. Żeby sprzedać produkt, trzeba go umieć dobrze zaprezentować – opowiada. – Nieźle też zarabiałam, ale wytrzymałam jako agent ubezpieczeniowy tylko pół roku. To nie dla mnie wciskać ludziom ubezpieczenie, kiedy wiem, że ich nie stać – mówi. Zrezygnowała z tej pracy, kiedy w biurze pośrednictwa pojawiła się oferta dla operatora maszyny, sterującej cięciem szyn w hucie [jak syn miał 40 lat zwierzył się mamie, że było mu jej żal: gdy wracał ze szkoły, ona czasem wychodziła na drugą zmianę]. Jadzia lubiła tę pracę. Z terenu huty oglądała ładne wschody i zachody słońca. Siedziała w oszklonej kanciapie. Wszystko było automatycznie sterowane i dopiero jak coś nie zadziałało, Jadzia ręcznie wprowadzała korektę, przesuwała za pomocą sterowników szyny w kierunku piły. Gdy automatyka nie zawodziła, Jadzia na stanowisku operatora mogła trochę poczytać czy pocerować skarpetki. Było jej tak dobrze, że mogłaby tam pracować nawet do emerytury, ale Jacek został przeniesiony do pracy na pustynię 1000 km od Adelajdy i całą rodziną musieli przenieść się do niej, bo stamtąd były połączenia lotnicze z miejscem, gdzie Jacek miał pracować przy wydobyciu ropy i gazu ziemnego. W Adelajdzie wybudowali swój pierwszy dom. Gdy Jadzia wybierała do niego kafelki, okapy, blaty, gdy projektowała dodatkowe kontakty myślała, że te cztery sypialnie, dwie łazienki i funkcjonalne rozwiązania posłużą jej do końca życia. Ale to nie był ich jedyny dom w Australii. Nic nie jest do końca życia, Jadzia już o tym wie. A nawet pogodziła się z tym.
Miała 45 lat i trudno jej było znaleźć nową pracę. Pewnego razu, gdy była w pośredniaku, przedstawiciele z fabryki lekarstw pilnie potrzebowali pracowników na noc. Właśnie ze Szwecji i z Niemiec wróciły z reklamacją 24 beczki erytromycyny i trzeba było szybko wszystkie leki przeglądnąć, i wyszukać kapsułki, które nie były koloru białego. I tak Jadzia załapała się na nockę, a że dobrze pracowała, zaproponowali jej dalszą współpracę. Zdarzało się jej przenosić wypełnione worki po 25 kilo i nic jej nie doskwierało. Aż pewnego dnia na stanowisku z małymi aerozolami, kiedy przestawiała małe pudełko, góra trzykilogramowe, wyskoczył jej dysk. Dla mnie to znak, że już dosyć się w życiu napracowała, że czas odpocząć, tym bardziej, że mąż już dochrapał się wysokiego stanowiska, mieli pieniądze, pozycję i kilka domów. Ale po złej wstępnej diagnozie i nieprawidłowym leczeniu, które zaowocowało koniecznością operacji, Jadzia wróciła do pracy, na lżejsze stanowisko i w mniejszym wymiarze godzin. Pech chciał, że poślizgnęła się na lepkiej posadzce i uszkodziła sobie tym razem nadgarstek. Ale miała też szczęście, bo w tym dniu przyszła na kontrolę pracownica z Work Cover – instytucji, która wypłacała jej cały czas podczas choroby pieniądze. Tym razem bez zbytecznych korowodów Jadzia przeszła następną operację i rehabilitację zakończoną spotkaniem z komisją orzekającą wielkość uszczerbku zdrowia podczas wypadku w pracy i przyznała jej odszkodowanie w wysokości pensji, którą by pobierała pracując do 55.roku życia, tj. do emerytury. Pieniądze te Jadzia wpłaciła na swój fundusz emerytalny, do którego dostała dostęp, gdy skończyła lat 63 i pół. To z tego funduszu wybiera pieniądze na swe samotne podróże.
Pomiędzy Whyalla a Szczecinem
Kiedy poznałam Jadzię w Afryce dużo mówiła o Jacku. Że mogliby teraz razem odpoczywać i podróżować, konsumować owoce ciężkiej pracy. Mogliby, ale Jacek ją na razie zostawił dla ponad 20 lat młodszej kobiety z dzieckiem. Wydawało się, że to zdarzyło się dopiero co, mówiła o tym z takim przejęciem. A to, już wtedy minęło pięć lat.
Jadzia pytała:
– jak to możliwe, że facet, który zwykł mówić , że biednego, to „najlepiej kopnąć w dupę, bo jak mu pomożesz, to na koniec cię utopi”, związał się z biedną kobietą z dzieckiem a na dodatek kupił na nią dwa domy;
– dlaczego mężczyzna jej życia, ojciec jej dzieci i dziadek jej wnuczki, odszedł do kobiety, z typem urody, który nigdy mu się nie podobał?;
– jak to jest, że facet, który nie lubi upałów zdecydował się mieszkać w regionie, w którym w dzień na okrągło jest powyżej 30 st. Celsjusza a w nocy jedynie o pięć stopni mniej?
– w domu dzieciaki najczęściej od ojca słyszały: idź się ucz i sprzątać. A teraz ich tata z wyboru mieszka w kraju, gdzie brud jest na porządku dziennym? W domu, gdy miał zły humor otwierał szafki kuchenne tropiąc dlaczego w kuchni śmierdzi cynamonem, więc jak to możliwe, że mu dziś smród cudzego brudu nie przeszkadza?
Pytania nadal pozostają bez odpowiedzi, ale po następnych 18 miesiącach Jadzia zaczyna cieszyć się sobą i swoim życiem. Nauczyła się grać w brydża. Jeździ po całym świecie. Dwa razy w roku przylatuje na kilka miesięcy do Szczecina skąd ma bazę wypadową. Na ogół zahacza o Połczyn, gdzie od kilku lat bierze udział w zawodach brydża. Z Polski wyrusza też na zagraniczne wycieczki. W miniony sezon poza wizytą u koleżanki w Lublinie [z którą raz umówiła się na wakacje na Tajwanie] , gościła w Kazimierzu na zjeździe swego roku z Politechniki Szczecińskiej, kilka dni spędziła jako kuracjuszka w Nałęczowie, poleciała na Korsykę i Sardynię, kilka dni zażywała kąpieli w ciepłych źródłach na Węgrzech, bawiła w sanatorium w Truskawcu na Ukrainie a nawet spotkała się z mężem, który w tym samym czasie bawił w Warszawie. Trzy miesiące przeleciało jak z bicza trzasł.
Potem jak zwykle lot przez Dubaj do Whyalli, do już tylko jej domu z widokiem na zatokę Spencera. Lubi swój dom jak całą Australię, w której jak mówi – „Wszystko jest na luzie. Nie ma, że coś wypada a coś nie wypada”. Z Australią związała się na dobre i na złe. Po polsku jedynie modli się, liczy i klnie, jak trzeba. Bo jak powie „kurwa”, czuje to jak należy, jak „fuck”, to już nie.
Jadzia na wszystko co ma ciężko zapracowała i czerpie z tego tytułu satysfakcję. Ale też – przyznaje – miała trochę farta. Może nie aż takiego jak ludzie, którzy gdy wypadają za balustradę mostu nie tylko się nie utopią, ale wypłyną na wierzch z rybą w zębach, ale szczęście jej dopisywało. I niech tak pozostanie.
Galeria zdjęć:
Na żywo
Na swoje usprawiedliwienie mam to, że od kilkunastu lat trzymam się starego adresu e-mailowego, żeby każdy, nawet po wielu latach rozłąki, mógł mnie znaleźć. Przez to jednak, jak wychodzę ze swej skrzynki pocztowej, pojawia mi się na ekranie – niestety – strona główna Onetu i tytuły artykułów. Dziś „Na żywo. Debata przedwyborcza o ochronie zdrowia.” Coraz więcej debat a nawet innych „aktywności życiowych” wykonuje się „na żywo”. Czy po tych wyborach będzie inaczej? Coś ciekawego zdarzy się już tylko po naszej śmierci? Nawet nie wypada rzec: „mam nadzieję, że tych czasów nie dożyję” – jak mawiali nasi przodkowie. Czysty purnonsens.
9 zł za godzinę pracy
9 zł na godzinę, to stawka sezonowych audytorów, wynajmowanych przez zewnętrzną firmę, która zarabia na przeprowadzaniu inwentaryzacji m.in. w hipermarketach. Ogłasza nabór na pracowników inwentaryzacji i jedyne wymogi, które stawia, to wiek powyżej 18. roku życia, skrupulatność i duża motywacja do pracy. To oczywiste, że trzeba mieć dużą motywację – głębokie, czarne dziury finansowe – żeby ciężko pracować za 9 zł na godzinę.
Robota wydaje się prosta. Przesuwasz czytnik nad kodem kreskowym produktu, wstukujesz liczbę sztuk i sięgasz po następny. Tylko, że trzeba przenieść te produkty z palety na paletę, potem je zafoliować, żeby z tej palety nie spadły, podczas wkładania ich z pomocą wózka widłowego na wysokość np. 9 metrów. O takim foliowaniu w magazynie mówią stretching.
Do pracy zgłaszają się studenci, ludzie trochę przed 18-stką i kilku emerytów oraz bezrobotnych w wieku, w którym – niezależnie od kwalifikacji i wykształcenia – już nikt ich nie zaprasza na rozmowę kwalifikacyjną.
Z ogłoszenia wynikało, że dniówka będzie trwała od 6 do 8 godzin. Szybko się okazuje, że pierwsza zmiana liczy 6 godzin. Wiele osób jest zawiedzionych, bo przyjechali z daleka. Można jednak zostać na drugą zmianę, czyli pracować 12 godzin.
Do magazynu pozwalają wnieść jedynie wodę. Przez 6 godzin nic się nie je, nie siada, tylko non stop pracuje. W czwartej godzinie kręgosłup odmawia posłuszeństwa.
Co niezwykłe, nadzór jest miły dla tymczasowych, sezonowych – o różnych predyspozycjach do tego zajęcia – pracowników. Nikt nikogo nie op..,. słyszy się jedynie „proszę”, „dziękuję”, „przepraszam bardzo”, „zapraszam” itd. Tak mało się tu płaci, że pracodawca dba o godność pracowników. Coś za coś.
Mężczyzna z gitarą
Fot. Tadeusz K. Kowalski
Może nie ma dachu nad głową, ale wie kim jest. Ma gitarę, kilka gazet wyjętych z kosza na śmieci. To co w nich ważne, nie straciło na randze. Co się zdezaktualizowało, nigdy nie było godne uwagi. W cieniu wiaty przystanku autobusowego wyjmuje notes, by coś zapisać. Kilka nut natarczywie biegających po pięciolinii mózgu. Albo myśl ulotną na temat tego kim jest.