Dziś w Puszczy Kampinoskiej biegałam za motylami. Na słońce wyfrunęły listkowce cytrynki i rusałki ceiki. Udało się uchwycić w bezruchu cytrynka, który jest niezmiernie ruchliwym i płochliwym motylem i złapać odbijającą się od ziemi żabkę, która wcześniej długo ani drgnęła.
1 stycznia 2016 roku. W Warszawie minus 12 stopni Celsjusza. Mało ludzi na ulicach, w autobusach i w knajpach. A tu ni stąd ni zowąd jedno oświetlone okno w Pałacu Kultury i Nauki. Szóste okno licząc od góry. Intrygujące.
Zawiozłam mojego starszego syna, Mateusza, do Milanówka. Miasta jego prapradziadków i prababci, miasta, w którym urodziła się i do czasów dorosłości żyła jego babcia, której nie poznał – moja mama. Był na tyle grzeczny, że pozwolił się zawieźć. W tym miejscu, gdzie jest amfiteatr, za moich czasów dziecięcych kiedy przyjeżdżałam do babci na wakacje do jej małego domku na ulicę Przechodnią 14, był dziki staw i lasek. Dzisiaj to jest park i miejsce zabaw dla maluchów i starszych. A że ciepło, to hulaj dusza!
Za dnia, zanim rozbłysną bożonarodzeniowe i noworoczne ozdoby, można zapomnieć jaki to czas: słońce, jasne niebo i kwiaty w parku Ujazdowskim dziwią w Polsce pod koniec grudnia. Zwłaszcza pąki i kwiaty na ostrokrzewie są nie na miejscu. Liście rośliny kojarzy się przecież z cierniową koroną. Na pewno można by nadać temu jakieś symboliczne znaczenie. Ale po co, jak aura przyjazna, to cały świat rozkwita wbrew porze roku i szerokości geograficznej.
Dziś dla mnie to teatr. Jako dziecko go nie widziałam. Mama posyłała mnie do kolejki na Zwierzyniecką, gdzie w bramie miały być sprzedawane żywe karpie. Szłam na godziną 9 rano, żeby dla mnie nie zabrakło. Po kilku godzinach stania, przywozili karpie. Potem następne dwie godziny posuwałam się wolno do przodu. Wody na posadzce tyle, że buty przemoknięte. Nudno.
Dziś, też kolejka jest, ale idzie szybko. Jak nie zwleka się do ostatniej chwili, to na pewno karpi nie zabraknie. A to wybieranie !!! „Nie kilo pięćdziesiąt a kilo trzydzieści trzy proszę”. „O nie, ten ma dwie łuski pod lewym okiem a to przynosi nieszczęście” mówi starsza pani i nawet sprzedawca w to z uśmiechem wierzy. Widzowie co rusz wstrzymują oddech. Pytań jest wiele.
To nieprawda, że podczas wigilii jest zawsze tak samo. Te same potrawy, te same obyczaje, ci sami najbliżsi. Okazuje się, że potrawy różne, miejsca różne, ludzie różni i tylko wzruszenie, tkliwość, tęsknota ta sama.
Kolberga
Początek lat 60. XX wieku. Kamienica, trzecie piętro tuż pod strychem. To pierwsze święta, które pamiętam. Pewnie dlatego, że gdy ojciec ucinał sobie drzemkę, zaczęłam sama ubierać ponaddwumetrową choinkę. Od najpiękniejszych bombek, które starałem się powiesić jak najwyżej, żeby wszyscy je doskonale widzieli. Najwyżej sięgałam stojąc jedną nogą na szczycie oparcia krzesła a drugą – dla utrzymania równowagi – na krawędzi okrągłego blatu ciężkiego dębowego stołu. W pewnym momencie konstrukcja zawiodła i spadając w kierunku tapczanu, chwyciłam za choinkę. Runęłam wraz z nią na ojca. Pokłuła mnie boleśnie. Potłukły się najpiękniejsze bombki. Nawet złość ojca na moją dziecięca głupotę nie zrobiła na mnie wrażenia. Strata była nie do powetowania.
Bałuckiego
Z potraw wigilijnych jako dziecko lubiłam tylko barszcz z uszkami i smażonego karpia. W roku grzybowej z makaronem robionym przez mamę też ją jadłam. No i ciasta. Szczególnie makowiec. Piekło się go z prawdziwego maku, w którego ziarnach było mleczko. Mak po zmieleniu był wilgotny a nie jak w dozwolonych dziś odmianach europejskich – suchy. Do naszego mieszkania na czwartym piętrze na wigilię zawsze przyjeżdżali rodzice mojego ojca. Dziadek – inwalida po wojnie polsko-bolszewickiej– długo wchodził po schodach z trudem łapiąc oddech. Gdy docierał, u szczytu czekał na niego syn, który pomstował na brak punktualności.
Lipnica koło Kowalewa Pomorskiego
Pierwsza wigilia u teściów. Na stole przepych. M.in. zupa wiśniowa z kluskami a ja kompotu z makaronem nie lubię. Są też kluski z makiem, o których do tej pory tylko słyszałam w niechlubnych opowieściach ojca. Większość wigilii przepłakałam. Nie z powodu jedzenia. Było pyszne. Z tęsknoty za mamą. Trwała druga wigilia bez niej.
Szkolne
Druga choinka mojego starszego syna – wówczas jeszcze jedynego – stała na biurku w wynajmowanej kawalerce w Nowej Hucie. Jedyne bombki, które udało nam się z mężem kupić, to były czerwone muchomorki. Nóżkę miały srebrną, u dołu pomalowaną, jakby oblepioną trawą. Jeszcze ze dwa grzybki do dziś przetrwały. W tym roku pozostaną w piwnicy, w pudle. Z obtartą farbą, lekko obszczerbione przy oczku, przez które przeciąga się nitkę. Może Mateusz poszedłby w ślady matki i ściągnął na siebie choinkę, ale nawet na paluszkach do niej nie dosięgnął. Na propozycję klusek z makiem jedynie powiedział ze skrzywioną buzią: „be”. Co znaczyło, że brudne. Zjadł za to zupę z mięskiem z karpia, którą tylko dla niego przygotowałam.
Armii Krajowej
Tylko raz teściowie przyjechali do naszego trzydziestoczterometrowego rotacyjnego mieszkania – jak się wówczas nazywało mieszkanie spółdzielcze przejściowe a nie docelowe – na 12 piętrze. Zwykle nasza czwórka jeździła do nich do ponad stumetrowego mieszkania w lipnickiej szkole koło Kowalewa Pomorskiego. Półmiski z karpiem po żydowsku wystawiłam na schody ewakuacyjne, bo w mieszkaniu już nie było na nie miejsca. Gwałtownie przyszedł tęgi mróz i sprawił, że galareta ścięła się w dwóch warstwach. Do tego cebula miała smak ropy. Kompletna porażka.
Barska
Przyjechałam z Warszawy rano w dzień wigilii. Chłopaki donosiły produkty a ja stanęłam pomiędzy zlewem, kuchenką i parapetem, który robi za blat kuchenny i w pośpiechu kroiłam. Nóż trzymałam w ten sposób, że kciuk dociskał na przykład szybko krojoną pieczarkę. Dużo pieczarek do uszkowego farszu, jabłka do kompotu z suszu, warzywa do barszczu i buraki. Po powrocie ze świąt ortopeda dłoń i rękę po łokieć wsadził mi w gips z powodu zapalenia pochewki ścięgnistej prostowników. Tak dowiedziałam się o ich istnieniu.
Najmilszy dla mnie moment z przygotowań do świąt i z samych świąt? Wspólne z synami robienie uszek i pierogów. Jeden wyrabia ciasto i wałkuje, ja kroję je, wspólnie je lepimy, żartujemy i słuchamy dobrej muzyki. Gotuję ja.
Iwicka
Rok 2016. Pierwsza wigilia w Warszawie, choć mieszkam tu już 11 lat. Mam zapalenie krtani, w nocy dusi mnie świszczący kaszel. Jutro przyjeżdża Mateusz. Maciek z Karoliną będą w drodze do przyjaciół - Olka i Kory - pod Manchester. Moja siostra też pierwszy raz od kilkunastu lat ma inne plany.
Łatwo w tym małym mieszkaniu nie będzie. Z drugiej strony pewnie mniej odczuję brak Maćka i Doroty, bo przy stole i tak będzie tłok. Nas troje.
Już w październiku widziałam przygotowane na święta uliczne lampki nad ulicami Birmingham. Więc nie dziwi, że na zapleczu 24-godzinnej kwiaciarni na Chełmskiej w Warszawie, choinki czekają na sprzedaż. Od dwóch dni nie wiadomo ile kosztują. Może inflacja się zagalopowała i trudno ustalić?
Polacy przyjechali do Warszawy z różnych stron Polski, by w święto Wojska Polskiego stanąć z nim twarzą w twarz.
W defiladzie jechały m.in. różnorodne pojazdy opancerzone.
Samolot M-28 Bryza.
PZL-130 Orlik. Oblatany dziewięć lat po M-28 Bryza.
MiG-29. Po raz pierwszy wzniósł się w powietrze w 1977 roku. Wciąż współczesny myśliwiec frontowy.
Tak zamaskowany żołnierz, to tylko z oddziału specjalnego do mission impossible.
Ludzie stojący w grudniu 1960 roku na trasie przejazdu młodej pary – Baldwina I, króla Belgii i hiszpańskiej arystokratki Fabioli – oglądali parę przez prymitywne, zapewne wyprodukowane z myślą o tej sytuacji, drewniane peryskopy. Dziś trzeba na tłumne imprezy uzbroić się co najmniej w teleskopowy wysięgnik dla aparatu lub komórki.
Kilkuletni chłopczyk z flagą państwową zawsze budzi nadzieję, że jak dorośnie też będzie beztrosko świętował: bez kaptura na głowie, maski przeciwgazowej i petard.
W takich sytuacjach mnie zawsze najbardziej interesował ostatni szereg.