W Northampton mieliśmy przesiąść się do autobusu do London Golders Green skąd mieliśmy jechać dalej do Stansted Airport London. Godzina przerwy. Według wszelkich obliczeń do przystanku – siedem minut drogi. Żal iść i po prostu siedzieć i czekać. W dodatku wiedzieliśmy, że w pobliżu przystanku National Express nie ma co fotografować. Więc, choć kilka fajnych ujęć. Na pół godziny przed odjazdem – wracamy. W pewnym momencie mamy różne zdania – którędy. Pozostaje dziesięć minut do odjazdu autobusu. Kupiony bilet na ten autobus, na następny i na samolot. Nie ma czasu, by próbować dojść. Nie jesteśmy pewni. Pytamy. Każdy z dwóch zaczepionych mężczyzn wskazuje inną drogę. Żaden nie jest przekonujący. W końcu wołam do trzech dwudziestolatków „help me”! Proszę, by wezwali nam taksówkę, ale oni – choć chętni – tak jak my, nie wiedzą na jakiej jesteśmy ulicy. Mówię, że mamy już tylko osiem minut do autobusu, a chłopak wskazuje drogę w taki sposób, że mu wierzę. Biegniemy. Ledwo żywi dopadamy do autobusu. Kierowca do nas coś mówi, po chwili łapię, że żartuje i jeszcze po chwili rozumiem, że on jest Polakiem.
Sobota zaczęła się mgliście. Nie dlatego, że nie było planów co do tego, co będziemy robić, co to, to nie. Miały być dwa długie spacery – jeden całorodzinny, a drugi w okrojonym składzie. A tu z rana mgła i mżawka. Podczas spaceru deszcz się nasilił. Na pierwszy rzut oka było widać, że my nietutejsi. Szliśmy z parasolkami. Po powrocie i krótkim odpoczynku przyszedł czas na spacer drugi. Niebo niespodziewanie się trochę wypogodziło. Minęliśmy kabriolet, a zaraz potem zobaczyliśmy mężczyznę na dachu. W Anglii nikt nie narzeka na pogodę. Nawet jak o niej rozmawia.
Pchani przez silny wiatr obeszliśmy dziś Daventry Reservoir, a potem odkryliśmy Drayton Reservoir blisko Ashby Road. Domy tu bogatsze niż w okolicy Sharwood Drive, na podjazdach stoją droższe samochody, trawa świeżo i krótko przystrzyżona – pachnie. W tym mieście są hektary hektarowych magazynów , a na rzut beretem sielska brytyjskość.
Zwłaszcza, gdy chwilowo pieniędzy nie ma się za dużo, lepiej nie wybierać na kierunek podróży Wielkiej Brytanii. Co prawda są tam sklepy, w których wszystko kosztuje poniżej jednego funta, ale nie warto tych produktów jeść ani pić. Na pewno są niezdrowe.
Tad w ramach urodzinowego prezentu dostał od dzieci (córki, zięcia i wnuków) vouchery na samolot. Przetrzymaliśmy je do następnej jesieni, żeby wyskoczyć na słońce, skrócić jesienno-zimowy czas w Polsce. Pech chciał, że sprawy finansowe się skomplikowały. Żeby nie zmarnować prezentu, postanowiliśmy odwiedzić Maćka, mojego młodszego syna i Karolinę, z którą jego życie stało się piękniejsze. Dwa miesiące wcześniej dotarli do Coventry, choć wyjeżdżali do Peterborough.
Z Tad mieliśmy wylądować na London Stansted. Przez Internet zarezerwowałam hotel, kupiłam bilety na autobus do Coventry odległego o około 150 km od Londynu i w drogę.
Hrabstwo Midlands
Jechaliśmy przez Hitchin, Luton i Milton Keynes. Biorąc pod uwagę, że to trzystutysięczne miasto, Coventry wydaje się małe. Jak Kraków. Obiegniesz centrum i masz wrażenie, że to już koniec. Ale w tym centrum właśnie jest cudnie. Dla niego warto wpaść i do Coventry (i do Krakowa).
Założenie miasta przypisuje się księciu Mercji, Leofricowi, który miał tu w pierwszej połowie XI wieku założyć benedyktyńskie opactwo. W średniowieczu, Coventry słynęło z tkactwa, szczególnie z tkanin wełnianych. W XIV wieku było to już czwarte w Anglii miasto.
Otoczono je murami miejskimi. Dwa wieki później wraz z kryzysem w przemyśle tkackim, miasto zaczęło podupadać.
W trakcie rewolucji angielskiej Coventry poparło Parlament, za co, za karę Karol II nakazał zburzyć mury miejskie. W XVIII i XIX wieku wraz z rozkwitem przemysłu włókienniczego zaczęło się odradzać. W czasie II wojny światowej Niemcy zbombardowali Coventry zabijając wielu mieszkańców, mimo że dzięki rozszyfrowaniu Enigmy wiadomo było, że nocny nalot z precyzyjnym naprowadzaniem radiowym nastąpi 14 listopada 1940 roku. Nie ewakuowano jednak ludzi, by nie zdradzić znajomości szyfru.
To właśnie podczas tych bombardowań XIV-wieczna katedra św. Michała zamieniła się w koronkowe katedralne ruiny. Pozostawiono je jako pomnik zniszczeń, ale tuż obok, w połączeniu z nią, wybudowano nową katedrę. Gwoździe wyjęte z więźby dachowej zburzonej katedry posłużyły do zbudowania krzyży, które jako symbol pokoju przekazano do kościołów niemieckich, w tym do Kościoła Pamięci Cesarza Wilhelma Berlinie, który z kolei został zbombardowany przez aliantów.
Obecnie, w 2015 roku, Coventry jest dwunaste na liście największych miast w Wielkiej Brytanii i drugim, po Birmingham, największym ośrodkiem regionu. Pogoda w zależności od tego jak się ją czuje
Nim przyjechałam, Maciek nieraz mówił o angielskiej pogodzie. Wzięłam więc parasolkę, bo od października nie oczekuję dużo. Zwłaszcza w Anglii. Wstydziłam się jednak jej używać, bo jak mży, nikt tam nie otwiera parasolki, a przy piętnastu stopniach Celsjusza, mężczyźni chodzą w krótkich albo ¾ spodenkach, a kobiety zdejmują wierzchnie nakrycia i obnażają ramiona. My jednak z Tad nie zdejmowaliśmy z siebie kurtek.
Na placu przed Muzeum Transportu w Coventry, pod dziwnym – dla mnie – „pomnikiem” są wbite w płyty, jakby główki olbrzymich nitów z nazwami miejscowości – głównie stolic. Dziś przyleciałam z powrotem do Warszawy.
Przy schodach prowadzących do Council House na Victoria Square w Birmingham są dwa stwory, które zastępują lwy położone przed innymi schodami do ratuszów w Europie. Powyżej pomnik patronki placu – królowej Victorii [1819-1901] – na tle Town Hall zbudowanego na modłę Partenonu w Atenach. Zdjęcie zrobione w brytyjskiej mżawce, w innych warunkach na pewno bardziej by dech zapierało.
Coventry Register Office. Banalna funkcja budynku: rejestrowanie ślubów i zgonów. Zamysł architektoniczny kojarzy mi się z Ośrodkiem Dokumentacji Sztuki Tadeusza Kantora Cricoteca w Krakowie. Dla mnie jeden i drugi budynek - piękny.
Przed wyjazdem przez Internet poprosiłam o wpisanie mnie na listę głosujących w Coventry. Potem poszłam do dzielnicowego urzędu na Mokotowie, by wziąć kartkę do głosowania, ale okazało się, że już jestem wpisana na listę w Wielkiej Brytanii więc kartki nie mogę wziąć. Wow, jakie czasy, pomyślałam. Dziś szukając drogi do obwodu nr 225 znalazłam punkt do głosowania na tyłach (boku?) kościoła pod wezwaniem świętego Stanisława Kostki. [Jak na Dębnikach, gdzie Karol Wojtyła odprawiał swoją pierwszą mszę świętą i gdzie żaden bogobojny nie kupuje wystawionego przeze mnie do sprzedaży mieszkania]. Trwała jeszcze msza święta, gdy na ogrodzeniu kościoła odkryłam strzałkę wskazującą drogę do Komisji Obwodowej nr 225 przy Springfield Road. Jest 11.45. Właśnie podjechała karetka pogotowia. Ktoś kto głosował za zaściankową Polską poczuł wyrzuty sumienia i poprosił o reanimację?
Najpierw się okazało, że zamiast siedzieć i czekać na otwarcie bramki, powinniśmy stanąć w kolejce, żeby być w pierwszej 90-tce. Nie byliśmy i wzięli moją walizkę do luku bagażowego, co mnie strasznie zdenerwowało, bo komputer miałam u Tadka (dla bezpieczeństwa, bo on ma twardą walizkę) a resztę – kable, myszkę itp. miałam w swojej walizce (żeby zmieścić się po 10 kg bagażu na głowę). Pierwszy raz lecieliśmy tanimi liniami lotniczymi więc rzeczywiście nauka kosztuje. Na lotnisku w London Stansted poradziliśmy sobie na piątkę, bez trudu znaleźliśmy autobus, na który kupiłam bilet w Internecie. Już przed samym Coventry tak padało i tak było czarno od chmur, że tylko niemo popatrzyliśmy na siebie. Na szczęście sprawdza się to, co czytaliśmy o tutejszej pogodzie: jest zmienna. Po godz. 16, jak wyszliśmy na miasto, nawet prześwitywało błękitne niebo i słońce.
Najbardziej przykre, że nie udało mi się zapłacić za hotel kartą kredytową, a taki był plan. Na szczęście przyszły pieniądze na inną kartę, bo bylibyśmy w czarnej dupie. A propos czarnej dupy. Chwilami tu zapominasz w jakim jesteś kraju i na jakim kontynencie.