Dorota (siostra moja) zadzwoniła z Krakowa, że w Gdyni mamy najlepszą pogodę w Polsce! W tym momencie już z kijami do Nordic Walking staliśmy na Płycie Redłowskiej.Każdy ze swoim aparatem fotograficznym
Na starcie,
z ulicy Kopernika w dół – za naszych wspólnych czasów tutejszej marszruty zrobiono schodki, postawiono przyrządy do zabawy i sportów, i piec do grillowania z ławeczkami, i stolikami – otóż tu na starcie zaatakowali nas wyborcy nie wspomnę jakiej partii, żebyśmy nie robili im zdjęć. Pili na powietrzu, agresja wynikała ze wstępnego aktu spożycia, jeszcze się nie rozluźnili. Dziecko w wieku kumatym, na pewno do szkoły chodzi, już chyba w wieku postkomunijnym, próbowało złagodzić napaść dorosłych. Może myśleli, że dokumentuję ich picie? Otóż – zdenerwowałam się tak, jakbym się zdenerwowała oglądając telewizję, jakikolwiek kanał – i gdy kobieta krzyczała, żebym nie fotografowała jej – zgodnie z prawdą – powiedziałam, że jej nie fotografuję. Zadyma zrobiła się straszna. Dopiero na moje stwierdzenie, że nie jest ładnym obiektem do fotografowania, zamilkła. Za to młody – płci męskiej – bo przecież nie napiszę, że mężczyzna – kazał mi iść do lasu i tam fotografować. Ma facet fart, że w Polsce nie można posiadać broni, żeby strzelać do plugastwa. Gdy zostawiliśmy ich przy butelce i tłustych kiełbasach, zaczęło się piękno.
Raz wymyśliłam komentarz do zachowania ludzi, z którymi próbowałam bezskutecznie załatwić prostą sprawę: „to dla takich wymyślono bezrobocie”. Jeśli chodzi o firmy, np. o Generali i temu towarzystwu ubezpieczeniowemu podobne, proponuję: „to dla takich firm wymyślono upadłość”
6 marca 2016 roku dostałam sms-a: „przypominamy o płatności” i tu dane polisy OC samochodowego. Termin płatności mijał 3 marca. Wtedy też poprosiłam przyjaciela, żeby przelał 274 zł , bo miałam zator płatniczy. Zapracowałam, zarobiłam a przelew z honorarium nie przyszedł na czas (nawet go do mnie nie wysłano).
7 marca zadzwoniłam do Generali, żeby wyjaśnić sprawę. Około pół godziny czekania na połączenie. Po rozmowie o godzinie 08:33wysłałam maila do towarzystwa ubezpieczeniowego z informacją, że pieniądze poszły na czas i załącznikiem – dowodem wpłaty ze wskazaniem numeru polisy. Poprosiłam o potwierdzenie, żeby sprawę zamknąć.
Generali nagabuje
Potwierdzenie nie przyszło. Za to przyszedł sms z upomnieniem, żebym zapłaciła II ratę OC. Znów dzwonię. Znów pół godziny czekam na połączenie. Ktoś sprawdza, mówi, że pieniędzy na koncie nie ma, ale jest dowód zapłaty przesłany mailem. Mówi, że sprawę przesłał do właściwego departamentu. Po 13 dniach od zapłaty II raty polisy ubezpieczeniowej OC auta dostaję tym razem maila:
W dniu 2016-03-16 12:59:53 użytkownik direct@generali.pl <direct@generali.pl> napisał:
Szanowna Pani.
Uprzejmie proszę o przesłanie potwierdzenia płatności za II ratę, gdyż nie otrzymaliśmy maila z potwierdzeniem, o którym Pani napisała. Wówczas zweryfikujemy sprawę. Przepraszamy za niedogodności.
W razie wątpliwości lub dodatkowych pytań jesteśmy do Państwa dyspozycji
Z poważaniem,
Leszek Szczuka
Starszy Specjalista ds. Relacji z Klientami
Departament Obsługi
W nerwie
Napisałam w odpowiedzi: Wednesday, March 16, 2016 3:07 PM
To: direct@generali.pl
Subject: Re: RE: Składkę dawno zapłaciłam, a Wy mnie nagabujecie. TO SKANDAL
Kłamie pan, bo trzykrotnie (tyle razy już burzyliście mój spokój) telefonicznie uzyskałam potwierdzenie, że dostaliście dowód przelewu, który wysłałam 7 marca 2016 roku o godz. 8. 33 na adres centrumklienta@generali.pl
Załączam jeszcze raz dowód przelewu i coraz częściej opowiadam wszystkim o braku kompetencji ludzi, którzy pracują w Generali.
Niby nic się nie stało
Po kilku rozmowach telefonicznych i kilku mailach dostałam odpowiedź:
21 marca godz. 12. 19
Szanowna Pani.
Bardzo dziękujemy za przesłanie potwierdzenia płatności. Składka jest zaksięgowana i polisa jest opłacona.
Przepraszamy za niedogodności z naszej strony. Błąd zaistniał w systemie.
Mamy nadzieję, że zaistniała sytuacja nie spowoduje utraty zaufania, jakim obdarzyła Pani Firmę Generali.
Wasza nadzieja jest płonna
Panie Leszku Szczuka, starszy specjalisto ds. relacji z klientami
departament obsługi Generali, myślę, że to między innymi dla pana wymyślono bezrobocie. Straciłam dużo nerwów i czasu na wyjaśnienie tej sprawy. Pana zapewne chronią korporacyjne procedury, ale skoro pan się im poddaje, to do pana mam żal a nie do korporacji (niech upadnie!).
Czym się w ogóle denerwuję? Małgorzata Kolińska-Dąbrowska, dziennikarka „Gazety Wyborczej” opowiedziała mi historię o pani Marii, która w 2007 roku spłaciła ostatnią ratę kredytu, prawie 2400 zł po czym bank domagał się dopłaty 214 zł. Po kolejnych dwóch tygodniach kobieta dostała następne ponaglenie i informację, że musi zwrócić dodatkowe prawie 1 tys. zł odsetek karnych. Zaczęła badać skąd ten kolejny dług i dlaczego ktoś przypomniał sobie o nim po ponad roku. Okazało się, że pracownik podpisując umowę kredytową, źle wyliczył wysokość raty – 399,83 zł. Za mało o dwa grosze. Powstała minimalna niedopłata. I potem nastąpił efekt domina. Nie wspomnę potencjalnych rejestrach dłużników i innych szykanach, które mogą spotkać nas nawet wtedy, kiedy jesteśmy w porządku, a po drugiej stronie procedury, departamenty, korporacje nie zadziałają. Albo człowiek zetknie się z panem Leszkiem.
Korę ubóstwiam, ale czemu moje najwyższe uczucia do jej twórczości psuje anons na stronie Onet: „Kora nie ma pieniędzy na leki”? A te miliardy osób, które bardziej pieniędzy nie mają i chorują?
Temu kto pisze takie bzdury, żeby współczuć Korze i kto akceptuje edycję takiego tekstu chodzi oczywiście o klikalność. Jeśli Kora się na to zgadza – żenuje mnie to. Przecież tu chodzi o zwykłą przyzwoitość.
Jeśliby ktoś napisał : „Nie zapłaciłeś grosza za płytę Kory i słuchasz jej piosenek, to przez ciebie nie ma teraz pieniędzy na lekarstwa”, tu nawet podałabym numer konta na leki dla Kory, żeby każdy winowajca mógł jej zadośćuczynić.
Nawoływanie przez media – czasem z inspiracji krewnych – o pieniądze na lekarstwa, leczenie osób sławnych, uważam za najbardziej w złym guście i zabijające innych chorych, grubo biedniejszych. Jakże bardzo odbiera się nadzieję na terapię, na przeżycie, ludziom zwykłym lub niezwyczajnie ubogim.
Dlaczego im to robicie?!
„Kocham Cię kochanie moje” – hit z 1983 roku Maanamu jest w moim życiu ważny. To nic, że potem mój mąż zakochał się w sporo młodszej ode mnie imienniczce.
Pamiętam: byłam na wsi u teściów – jak na obczyźnie – a ojciec naszego dziecka, asystent na Uniwersytecie Jagiellońskim wówczas mniej zarabiający niż kosztował wynajem kawalerki w Nowej Hucie – najtańszej dzielnicy Krakowa – przysłał mi z saksów tekst tej piosenki w starodawnym liście papierowym z wiedeńskimi znaczkami pocztowymi.
Gdyby ktoś opacznie zrozumiał mój pokrętny wywód, wyjaśniam: mam same dobre wspomnienia związane z Korą: „Boskie Buenos” (pojechałam do niego m.in. przez tę piosenkę), „Żądza pieniądza”, „Szare miraże”, „Stoję, stoję, czuję się świetnie”, „Cykady na Cykladach”, „O! nie rób tyle hałasu” …
Koro, między innymi „Przyszłam na świat po to
Aby spotkać ciebie
Ty jesteś moim słońcem
A ja twoim niebem […]
Po to jesteś na świecie […]”
Kiedy przed Włoszczową zatrzymał się pociąg wiozący mnie 16 stycznia 2016 roku z Krakowa do Warszawy i stał długo, pomyślałam, że to pech. Zdarza się. Kiedy po jakimś czasie wolniutko ruszył, by znów się zatrzymać i tak przez 107 minut – nabrałam pewności, że to duch Przemysława Gosiewskiego broi.
Pociąg był nówka i pewnie dlatego nie dało się „odhamować” kół – jak informowała – kierownik pociągu.
Chętnie wypisywała poświadczenia o spóźnieniu pociągu, żeby pasażerowie mogli reklamować wysokość opłaty za bilet. W sumie pociąg jechał ponad połowę czasu dłużej niż przewidziano w rozkładzie jazdy.
Po niemal miesiącu przyszła odpowiedź na reklamację. Dowiaduję się z niej, że ponieważ kurs euro 16 stycznia wynosił 4,48 zł wysokość odszkodowania z tytułu opóźnionego przejazdu nie sięgnęła „wymaganego” 4 euro.
Naczelny wydziału Sebastian Burek napisał na koniec: „Przykro nam z powodu niedogodności związanych z opóźnieniem pociągu”.
Codziennie do mojej skrzynki e-mailowej trafia kilkanaście ofert pożyczki. Na ogół wrzucam je do SPAM-u, ale ta mnie zaintrygowała: „Potrzebujesz gotówki na święta?” pytają mnie 30 stycznia. Nie napisali na które. Pewnie tylko chcieli mnie zwabić.
Kłopotliwi rodzice
Jedna z ciekawszych historii, o które się otarłam, opowiada o wyznaniu córce przez matkę-emerytkę, że jest bankom winna kilkaset tysięcy złotych i ją ścigają monitami spłaty. Przyznała się, ze strachu. Bała się co się z nią i jej mężem stanie. Córka też ze strachu poszła do adwokata i za suto opłaconą poradą na pniu sprzedała mieszkanie rodziców, kupiła inne mniejsze na siebie, rodziców w nim ukryła, nigdzie nie zameldowała, żeby banki, komornicy i sądy nie mogły ich dopaść. Wszyscy wstrzymali oddech i przeczekują. Rodzice w żalu do córki, że bez zameldowania żyją, jakby nie żyli wcale. Mnie, ale nie tylko mnie, bo i adwokata od początku intrygowała odpowiedź na pytanie: na co matka, ewentualnie matka z ojcem wydali tyle szmalu?! To, że ojciec-profesor od lat jest alkoholikiem, nie jest wystarczającą odpowiedzią. Bo głównie – jak mawiał mój ojciec-alkoholik – pił za swoje.
Matka przyznała się do jednej, nie więcej niż dwóch niewielkich pożyczek, na buty dla wnuczki i na garnki, w których gotuje się zdrowe jedzenie i mają gwarancję stu lat (sprzedawali je na pokazie, na który zaprosili emerytów) i jeszcze przyznała się do tego, że gdy zobaczyła jedną z reklam namawiających do konsolidacji kredytów – skorzystała z propozycji.
Kredyt we frankach szwajcarskich
Ja też skorzystałam. Z kredytu frankowego, żeby kupić małe mieszkanko w Warszawie, zamiast wynajmować. Spłata kredytu plus opłaty za mieszkanie na początku okazały się mniejsze od ceny wynajmu zapyziałej kawalerki od koleżanki. Bez pralki, lodówki i spania. Gdy brałam kredyt, frank szwajcarski kosztował niewiele ponad 2 zł. Dziś dwa razy tyle.
Niewielka linia kredytowa
Potem na koncie w mBanku przyznano mi linię kredytową, nazywa się to „dopuszczalne saldo”. Niby tylko 3 tys. zł, niby bezpiecznie. Dopiero po kilku miesiącach zorientowałam się, że trzydzieści kilka złotych płacę, za niewykorzystanie linii kredytowej. Za wykorzystanie, trochę więcej.
Cudowna karta
Do tego karta kredytowa. Była super, dopóki co miesiąc ją wyzerowywałam. Ale przyszedł miesiąc, że nie mogłam tego zrobić. Potem roczna obsługa odsetek równała się czterem czynszom.
Dziś spłaciłam kartę, wczoraj zrezygnowałam „z dopuszczalnego salda rachunku” – jak w oszukańczej mowie mBanku nazywa się linię kredytową.
Powoli odzyskuję wolność finansową. I wiem, że już drugi raz jej nie oddam. Każdą wolność, którą się udało odzyskać trzeba bronić.
Dziś dostałam maile:
Wojciech: Szybko bez zaświadczeń w wygodnych ratach
Pożyczka tiptop: Jedyna taka na rynku pożyczka ratalna od 31 zł na miesiąc
Pożyczkomat: Chwilówka bez zaświadczeń
Wonga.com: Potrzebujesz pieniędzy ? Pożycz nawet 1500 zł do 60 dni
Od Ani: pożyczka za darmo na 45 dni, extraportfel.pl, 1500 zł za 0 zł
Santander Consumer Bank S.A. Szybki kredyt gotówkowy. Oprocentowanie od 3,99 proc.
To nieprawda, że podczas wigilii jest zawsze tak samo. Te same potrawy, te same obyczaje, ci sami najbliżsi. Okazuje się, że potrawy różne, miejsca różne, ludzie różni i tylko wzruszenie, tkliwość, tęsknota ta sama.
Kolberga
Początek lat 60. XX wieku. Kamienica, trzecie piętro tuż pod strychem. To pierwsze święta, które pamiętam. Pewnie dlatego, że gdy ojciec ucinał sobie drzemkę, zaczęłam sama ubierać ponaddwumetrową choinkę. Od najpiękniejszych bombek, które starałem się powiesić jak najwyżej, żeby wszyscy je doskonale widzieli. Najwyżej sięgałam stojąc jedną nogą na szczycie oparcia krzesła a drugą – dla utrzymania równowagi – na krawędzi okrągłego blatu ciężkiego dębowego stołu. W pewnym momencie konstrukcja zawiodła i spadając w kierunku tapczanu, chwyciłam za choinkę. Runęłam wraz z nią na ojca. Pokłuła mnie boleśnie. Potłukły się najpiękniejsze bombki. Nawet złość ojca na moją dziecięca głupotę nie zrobiła na mnie wrażenia. Strata była nie do powetowania.
Bałuckiego
Z potraw wigilijnych jako dziecko lubiłam tylko barszcz z uszkami i smażonego karpia. W roku grzybowej z makaronem robionym przez mamę też ją jadłam. No i ciasta. Szczególnie makowiec. Piekło się go z prawdziwego maku, w którego ziarnach było mleczko. Mak po zmieleniu był wilgotny a nie jak w dozwolonych dziś odmianach europejskich – suchy. Do naszego mieszkania na czwartym piętrze na wigilię zawsze przyjeżdżali rodzice mojego ojca. Dziadek – inwalida po wojnie polsko-bolszewickiej– długo wchodził po schodach z trudem łapiąc oddech. Gdy docierał, u szczytu czekał na niego syn, który pomstował na brak punktualności.
Lipnica koło Kowalewa Pomorskiego
Pierwsza wigilia u teściów. Na stole przepych. M.in. zupa wiśniowa z kluskami a ja kompotu z makaronem nie lubię. Są też kluski z makiem, o których do tej pory tylko słyszałam w niechlubnych opowieściach ojca. Większość wigilii przepłakałam. Nie z powodu jedzenia. Było pyszne. Z tęsknoty za mamą. Trwała druga wigilia bez niej.
Szkolne
Druga choinka mojego starszego syna – wówczas jeszcze jedynego – stała na biurku w wynajmowanej kawalerce w Nowej Hucie. Jedyne bombki, które udało nam się z mężem kupić, to były czerwone muchomorki. Nóżkę miały srebrną, u dołu pomalowaną, jakby oblepioną trawą. Jeszcze ze dwa grzybki do dziś przetrwały. W tym roku pozostaną w piwnicy, w pudle. Z obtartą farbą, lekko obszczerbione przy oczku, przez które przeciąga się nitkę. Może Mateusz poszedłby w ślady matki i ściągnął na siebie choinkę, ale nawet na paluszkach do niej nie dosięgnął. Na propozycję klusek z makiem jedynie powiedział ze skrzywioną buzią: „be”. Co znaczyło, że brudne. Zjadł za to zupę z mięskiem z karpia, którą tylko dla niego przygotowałam.
Armii Krajowej
Tylko raz teściowie przyjechali do naszego trzydziestoczterometrowego rotacyjnego mieszkania – jak się wówczas nazywało mieszkanie spółdzielcze przejściowe a nie docelowe – na 12 piętrze. Zwykle nasza czwórka jeździła do nich do ponad stumetrowego mieszkania w lipnickiej szkole koło Kowalewa Pomorskiego. Półmiski z karpiem po żydowsku wystawiłam na schody ewakuacyjne, bo w mieszkaniu już nie było na nie miejsca. Gwałtownie przyszedł tęgi mróz i sprawił, że galareta ścięła się w dwóch warstwach. Do tego cebula miała smak ropy. Kompletna porażka.
Barska
Przyjechałam z Warszawy rano w dzień wigilii. Chłopaki donosiły produkty a ja stanęłam pomiędzy zlewem, kuchenką i parapetem, który robi za blat kuchenny i w pośpiechu kroiłam. Nóż trzymałam w ten sposób, że kciuk dociskał na przykład szybko krojoną pieczarkę. Dużo pieczarek do uszkowego farszu, jabłka do kompotu z suszu, warzywa do barszczu i buraki. Po powrocie ze świąt ortopeda dłoń i rękę po łokieć wsadził mi w gips z powodu zapalenia pochewki ścięgnistej prostowników. Tak dowiedziałam się o ich istnieniu.
Najmilszy dla mnie moment z przygotowań do świąt i z samych świąt? Wspólne z synami robienie uszek i pierogów. Jeden wyrabia ciasto i wałkuje, ja kroję je, wspólnie je lepimy, żartujemy i słuchamy dobrej muzyki. Gotuję ja.
Iwicka
Rok 2016. Pierwsza wigilia w Warszawie, choć mieszkam tu już 11 lat. Mam zapalenie krtani, w nocy dusi mnie świszczący kaszel. Jutro przyjeżdża Mateusz. Maciek z Karoliną będą w drodze do przyjaciół - Olka i Kory - pod Manchester. Moja siostra też pierwszy raz od kilkunastu lat ma inne plany.
Łatwo w tym małym mieszkaniu nie będzie. Z drugiej strony pewnie mniej odczuję brak Maćka i Doroty, bo przy stole i tak będzie tłok. Nas troje.
Przez ten projekt nie śpię po nocach i nie, żebym kalkulowała, bo mnie ten projekt w pewnym sensie nie dotyczy (tylko w pewnym sensie), ale mam wiele pytań:
– czy pierwsze dziecko w rodzinie nie będzie poszkodowane? (bo nie planuje się na nie 500 zł prowizji rodzicielskiej). Wymyśliłam odpowiedź: Nie , bo bez pierwszego dziecka nie będzie prowizji za drugie.
– czy datek na każde kolejne dziecko (po pierwszym) jest wystarczający, by było więcej bogobojnych i pisobojnych Polaków? Też sama wymyśliłam odpowiedź: Nie sądzę, może tylko trochę wzrośnie skala dzieci z marginesu społecznego.
– czy na dzieci adoptowane też ten zasiłek będzie się należeć?
– czy tylko na białe dzieci z rodzin katolickich?
– czy tylko na białe dzieci niezależnie od wyznania?
– czy mogę adoptować kilkadziesięcioro dzieci i tworzyć coś na kształt wielkiej rodziny?
Słowa, uczucia, idee, dzieła, które stworzymy, lub w których powstawaniu uczestniczymy i będziemy uczestniczyć, są nieśmiertelne. To optymistyczny pewnik. Dowodem jest spuścizna po poprzednich pokoleniach. Tak, w sferze ducha i intelektu możemy być nieśmiertelni. Jednak, żebyśmy nie wiem jak dbali o swoje ciało, spowolnili jego starzenie się, to i tak ono umrze. Czy to budzi w nas lęk?
„Głupotą jest bać się tego, czego nie można uniknąć” stwierdził na początku naszej ery aforysta Publiliusz Syrus, ale przecież nie wszyscy ten aforyzm znają. Wanda Rutkiewicz, światowej sławy polska alpinistka i himalaistka, na zarzut, że tacy jak ona niepotrzebnie narażają swoje życie, odpowiadała, że życie codzienne też przynosi sytuacje mogące zakończyć się tragicznie. Można zginąć w wypadku samochodowym, w wyniku napadu czy przez spadającą z dachu cegłę. Rutkiewicz wiedziała, że śmierć przychodzi zawsze. Do niektórych prędzej, do innych później. Ale przychodzi zawsze, żebyśmy nie wiem co robili.
– Lęk przed śmiercią często jest nieuświadomiony i może się przejawiać lękami przed różnymi sytuacjami – mówi Dorota Skrajna, psycholog z Centrum Terapii Promitis i Warszawskiego Instytutu Psychoterapii. – Nie wiemy, kiedy nasze życie się zakończy . Może nawet za godzinę, jutro, a może za kilkadziesiąt lat.
Jak wykazują badania, ludzie różne odczuwają lęki, które możemy skojarzyć ze śmiercią. – Boją się na przykład, co stanie się z ich bliskimi, gdy umrą; boją się cierpienia podczas umierania, tego, że umieranie może będzie bolało; boją się tego, że w ostatnich chwilach nie będzie się miał kto nimi zająć; boją się, że nie będą już mogli realizować swoich planów; boją się, że nie będą niczego doświadczać ani odczuwać albo tego co się stanie po śmierci – wylicza Dorota Skrajna.
Lęk jest normalnym, naturalnym elementem naszego życia, to emocja jak gniew czy radość. Stanowi sygnał alarmowy lub modyfikuje nasze zachowanie.
Ale już fobie, napady paniki czy stany lękowe, powodujące somatyczne objawy jak choćby kołatanie serca czy bolesne skurcze jelit, powinny nas skłonić do konsultacji ze specjalistą.
Do wyboru: ucieczka lub atak
Nie tylko ludzie, ale i zwierzęta znają uczucie lęku przed śmiercią. To sygnał, który mobilizuje do ucieczki lub ataku. Bez niego – jak pisał wybitny polski psychiatra, Antoni Kępiński - świat ożywiony, by wyginął. W obliczu realnej śmierci człowiek potrafi oddalić jej perspektywę, zachowywać się tak jakby była daleko. Na przykład ludzie w sędziwym wieku zamartwiają się swoją przyszłością, jakby mieli żyć wiecznie. W sytuacji ekstremalnej, niemal pewnym zagrożeniu życia, ludzie na ogół skupiają się na tym, by przetrwać. Samo posiadanie broni do obrony czy nawet trucizny, która pozwala w ostateczności odebrać sobie życie, dodaje ludziom odwagi, zmniejsza lęk przed śmiercią. Za najgorszą bowiem w takich razach uważa się bezsilność.
Phi, zagrożenie
Na to, że człowiek może przyzwyczaić się do niebezpieczeństwa i zagrożenia życia, Kępiński daje prosty przykład. Co dzień albo kilka razy dziennie wsiadamy do samochodu i przechodzimy przez jezdnię, bo nie myślimy, można powiedzieć, lekceważymy czyhające na drodze niebezpieczeństwo.
A lotnicy?
Saint-Exupéry pisał do swej przyjaciółki Rinette: „W nocy jestem jakby nie ten sam. Niekiedy ogarnia mnie niepokój, gdy leżę w łóżku z otwartymi oczami. Nie lubię, kiedy zapowiadają mi mgłę. Nie chcę jutro skręcić sobie karku. Świat niewiele na tym straci, ale ja wszystko.” Tak, lotnicy też mogą doświadczać chwil lęku przed śmiercią. Dla Saint-Exupéry‘ego nagrodą za przezwyciężenie tego strachu były podniebne przeżycia. Śnieg Pirenejów, który z góry wydawał się różowy czy widziane z samolotu po zwolnieniu obrotów motoru Perpignan, w miarę nadlatywania, coraz bardziej błękitne. I choć po lądowaniu „Cudownie jest dotykać ziemi, >>Później robi się nudno<<”.
Sposoby na strach przed śmiercią
Wanda Rutkiewicz, zdradziła dwa sposoby przezwyciężenia w trudnych sytuacjach strachu przed śmiercią: pierwszy, „rozmawiać ze sobą”. Mówiła do siebie „tylko spokój”. Drugi, zalecany też przez Kępińskiego, wydaje się skuteczniejszy. Brzmi: „akcja!”. To znaczy: rób coś! Rutkiewicz, zdobywając w 1991 roku samotnie dziesiąty szczyt świata – Annapurnę, znaną ze swojej strefy śmierci – przeżyła trudny moment na wysokości 7800 m n.p.m. Schodząc ze szczytu, na wielkich polach lodowych, stojąc na czubkach raków, uczepiona kolców czekana, kiedy ogarnął ją przemożny lęk przed śmiercią, pomyślała, że jeśli czegoś nie zrobi, to zginie. „Musiałam coś zrobić i to zrobić szybko – by żyć…Wróciłam do góry, sto-sto pięćdziesiąt metrów, do miejsca gdzie było łatwiej. Ta akcja zlikwidowała strach, strach przed śmiercią….” Już nie dowiemy się czy kiedykolwiek czytała „Lęk” Antoniego Kępińskiego, w którym pisał , że „sygnał niebezpieczeństwa dla życia działa pobudzająco na naszą aktywność”. Że „wszelka aktywność zmniejsza nasilenie lęku, a brak aktywności je powiększa”. Że, dla przezwyciężenia lęku potrzebna jest „akcja”. Co zresztą, można powiedzieć, sam realizował, kiedy ciężko chory, przed przedwczesną śmiercią w wieku 54 lat, napisał lub zaczął pisać największe swoje dzieła.
„Podczas pakowania plecaków ogarnął mnie na krótko lęk, ta niepewność, której nigdy w pełni nie zdołałem się wyzbyć pomimo tak licznych wejść na ośmiotysięczniki. Co nas czeka?” – napisał Reinhold Messner, himalaista wszech czasów, wspominając wyprawę na Annapurnę, którą prowadził w 1985 roku. - /…/ Uspokoiłem się całkowicie, dopiero kiedy rozpoczęliśmy wspinaczkę. Odtąd koncentrowałem się już jedynie na następnym chwycie, na dniach, które nastaną na górze.”
42-letnia Irene Miller, fizyczka, jedyna w zespole – pośród uczestniczących w pierwszej amerykańskiej i zarazem pierwszej kobiecej ekspedycji na Annapurnę w roku 1978 – matka, której dzieci jeszcze mieszkały w domu, bardzo niepokoiła się niebezpieczeństwami związanymi ze wspinaczką na ten śmiercionośny himalajski ośmiotysięcznik. Przy czym bała się nie o własne życie, ale o to, jaki to miałoby wpływ na dalsze losy jej córek.
Liderka wyprawy i autorka książki o przedsięwzięciu, na które uczestniczki zdobyły fundusz, promując na T-shirtach hasło „Miejsce kobiet jest na szczycie”, Arlene Blum swoje pierwsze próby wspinaczkowe w Oregonie zapamiętała tak: „Kiedy pierwszy raz wspięłam się na lodowiec, czułam się, jakbym dotarła do źródła piękna i spokoju – miejsca, do którego czułam przynależność, gdzie później ciągle musiałam powracać”.
Arlene Blum po latach w podsumowaniu kobiecej wyprawy napisała tak: „Wartość skupienia się na teraźniejszości na Annapurnie była ogromna – granica życia i śmierci była bardzo cienka i wystarczył jeden fałszywy krok czy ruch, żeby ją przekroczyć”. To wtedy też i tam swój lęk przed śmiercią pokonały Vera Watson i Alison Chadwick-Onyszkiewicz, które zginęły. Jak pisał Kępiński, gdy lęk rośnie, niebezpieczeństwo wydaje się coraz większe, ale i odwrotnie: lęk maleje i niebezpieczeństwo wydaje się mniejsze.
Graniczne momenty
Carl Ransom Rogers amerykański psycholog i psychoterapeuta, jeden z głównych przedstawicieli psychologii humanistycznej uważa, że przeżywanie lęku przed śmiercią jest naturalne, i że najczęściej nie dociera do naszej świadomości myśl, że to życie się skończy. — Ten lęk w różnych formach nam towarzyszy, ale też dociera do nas w kluczowych momentach – mówi psycholog, Dorota Skrajna.
Te graniczne momenty to na ogół: bezpośrednie zagrożenie życia, śmiertelna choroba własna lub osoby bliskiej, czy śmierć kogoś bliskiego. Wtedy nie tylko borykamy się ze stratą, ale też zderzamy się z refleksją, że wszystko ma koniec, również nasze życie. – Ludzie różnie to przechodzą. Mimo że wiedzą, iż po życiu jest śmierć, że każdy umrze, bezpośrednia konfrontacja okazuje się zupełnie nowym, głębokim przeżyciem – mówi Dorota Skrajna.
Refleksja, że życie jest krótkie, że mamy czas ograniczony jest dla nas dobra czy zła? – W momencie krytycznym każdy inaczej sobie radzi. Lęk i uczucia z nim związane: ból, żal, gniew, bywają zablokowane. Efekty tego mogą być dwa – mówi psycholog, Dorota Skrajna. – Jeśli sobie z tym momentem nie poradzimy, może on prowadzić nawet do nałogu, depresji czy do utrwalenia się lęku przed śmiercią i przełożenia na innego rodzaju lęki czy fobie. Jeżeli jednak przejdziemy przez ten lęk, oswoimy wszystkie emocje z nim związane: poczucie zagrożenia, gniew, ból i żal, to na ogół doświadczymy pełniejszego życia i co niektórych zdziwi, większej niż dotychczas radości życia. Oczywiście to nie stanie się od razu a w wyniku procesu oswajania się i pełnego przeżycia tego co się stało i myśli z tym związanych.
Na czym ten proces polega? Jak wyjaśnia psycholog Skrajna, jedyne co możemy zrobić, to pozwolić sobie przeżywać wszystko co się dzieje, niezależnie od tego jak bardzo jest dla nas bolesne. Warto wtedy nie tylko szukać wsparcia wśród najbliższych, ale i sposobów na to, żeby być dla siebie dobrym, zadbać o siebie.
– Należy też szukać sposobów na zmniejszenie lęku przed śmiercią. Poczucie bezpieczeństwa da nam codzienna praca, angażowanie się w życie, zajęcie się wnukami, pomoc dzieciom, czy pogłębienie swojej religii i wiary w kontynuację życia po śmierci – mówi Dorota Skrajna.
Bezradni wobec życia, silni w obliczu śmierci
Czasem, jak mówi Dorota Skrajna, człowiek czuje się bezradny wobec życia i zaczyna myśleć o śmierci. Ponieważ wewnętrznie cierpi, pragnie umrzeć. Ale są też tacy, którzy mają w sobie tak grubą linię obrony, że nie dopuszczają do siebie lęku przed śmiercią, mimo że jest naturalny. Np. ludzie, którzy dowiadują się, że cierpią na śmiertelną, nieuleczalną chorobę, nie słyszą tego jednego zdania dotyczącego beznadziejnych rokowań. Niektórych informacja o nieuleczalnej chorobie mobilizuje do walki o życie, a niektórych zbija z tropu, spycha ze ścieżki życia. – Ludzie znają co najmniej dwa sposoby mobilizowania się w obliczu ciężkiej choroby – mówi Dorota Skrajna – Jeden, to wiara w swoje umiejętności radzenie sobie w każdej sytuacji. Wierzą, że ich śmierć w tej chwili nie dosięgnie, że przezwyciężą chorobę. Drugi sposób, to poddanie się przekonaniu, wierze, że istnieje jakaś siła, która nas ochroni. Na przykład Bóg. A jeśli nawet Bóg ich nie uchroni przed śmiercią, to pozwoli nadać głębszy sens ich życiu i śmierci. Czasem jednak – jak mówi psycholog – w sytuacji konfrontacji z umieraniem i wiara może się załamać. Z lęku przed tym, co wydarzy się po śmierci.
– W dzisiejszych czasach mamy wpływ na to, żeby pewne symptomy starzenia się opóźnić, ale nie mamy wpływu na nieuchronność śmierci – przypomina Dorota Skrajna. – Im więc wcześniej zaakceptujemy przemijanie ciała, jego śmiertelność, słabość, to, że nie mamy wpływu na to co się z nami dzieje, tym łatwiej będzie nam żyć bez chorobliwego lęku przed śmiercią.
„Lękliwy stokroć umiera przed śmiercią; mężny kosztuje jej tylko raz jeden”, powiedział szekspirowski Juliusz Cezar.
Nie podmieniajmy dzieciom zwierzątek
Niektórzy rodzice, gdy zdechnie ulubiona przez dziecko akwariowa rybka czy chomik, nocą poszukują podobnego zwierzaka, by dziecka z rana nie zasmucać, by nie odczuło bolesnej straty. – To błąd. Dzieci powinny się oswajać z tym, że zwierzątko umiera, że to naturalna część życia. Jeżeli dziecko zacznie się tego uczyć na etapie zwierzątek, to łatwiej będzie mu się w przyszłości oswoić ze śmiercią kogoś bliskiego. To jest ważny element rozwoju. Nie tylko się nie da, ale nawet nie powinno się próbować uchronić dziecko przed tego rodzaju, trudnymi przeżyciami – ocenia Dorota Skrajna. Dodaje, że dzieci często dobrze sobie radzą z trudnymi sytuacjami. Nie ma powodu, żeby im nie mówić o śmierci wprost. Wręcz są zalecenia, żeby mówić o śmierci konkretnie bez uciekania się do eufemizmów czy niedomówień.
Dawniej dzieci wiedziały, że mięso, które jedzą jest ze zwierzęcia zabitego podczas polowania, albo wyhodowanego w gospodarstwie. Dziś jedzą parówkę ze sklepu lub „konserwę”. Tym bardziej należy nazywać rzeczy po imieniu. Mówienie małemu dziecku, że dziadek „odszedł” albo „zasnął” może okazać się niebezpieczne. Choćby dlatego, że skoro dziadek wciąż nie wraca, dziecko może bać się oddalenia na jakiś czas rodzica, żeby go nie stracić czy będzie bało się zasnąć, żeby nie odejść jak dziadek. Takie stwierdzenia generują u dziecka różne lęki.
Gdy ktoś w rodzinie umrze, ważne żeby być przy dziecku, by być gotowym na wciąż nowe pytanie i na nie odpowiadać wprost, ale na miarę wieku dziecka. Gdy zapyta mamę czy ona też umrze, nie należy dawać pochopnych obietnic, że nie, a jedynie oddalić to zagrożenie, mówiąc, że jak wszyscy, ale wiele lat jeszcze upłynie, mama będzie już stara, ba, pytające ją dziecko będzie już stare i będzie miało swoje dzieci. – Gdy cała rodzina siedzi w pokoju i płacze po stracie ukochanej osoby, a dziecko skazane jest na domysły, to może być dla niego bardzo trudne doświadczenie. Może też sprawić, że dziecko zacznie się zastanawiać co złego zrobiło. Na czym polega jego wina w tym, że wszyscy, których kocha płaczą – tłumaczy Dorota Skrajna.
Uwaga! Dziecko wymaga utulenia w smutku. Nie ma powodu, by unikać wspominania zmarłego. Ani nie wolno denerwować się tym, że dziecko popłacze i zaraz pójdzie się bawić. Dla dzieci zabawa jest sposobem oswajania świata. Również tego, że umarł tata czy babcia.
Więcej o Wandzie Rutkiewicz, B. Rusowicz, J. Bandurska; Annapurna. Pięćdziesiąt lat wypraw w strefę śmierci, Reinhold Messner, Annapurna. Góra Kobiet, Arlene Blum; Lęk, Antoni Kępiński, Uciec jak najwyżej. Nie dokończone życie Wandy Rutkiewicz, Ewa Matuszewska
Dla mnie nowa Polska polega na tym, że Artystyczna Policealna Szkoła Ceramiki w Warszawie przy Chełmskiej udostępnia swe pracownie dla każdego, kto taką twórczość chce uprawiać.
Możesz tu przyjść i za nieduże pieniądze skorzystać z pomieszczeń i wyposażenia.
Możesz też przywieźć surowe prace, by je wypalić w tutejszych piecach.
A na dodatek wszystko jest na parterze obrzydliwego gmachu Studia Filmów Dokumentalnych i Fabularnych przy Chełmskiej, które w ten sposób próbuje związać koniec z końcem. To też pozytywny dowód na dobrodziejstwo wolnego rynku.
Pewnie znacie ten list napisany przez kobietę-sołtys do kobiety-premier, by kobiecie dzieciorodczyni dała emeryturę. Chodzi o Grażynę z Puszczykowa, matkę piętnaściorga dzieci. „Grażynka od dzieci" będzie dostawać od państwa 1200 złotych co miesiąc.
Gadanie, że Grażynka pracowała, bo rodziła, karmiła i opierała dzieci (na resztę tzn. wychowanie nie miała czasu), nie wzrusza mnie wcale. Jak się ma to do prawnego wymogu zgromadzenia emerytalnego kapitału? Przecież państwo nie daje nam emerytury, tylko oddaje (często mniej), to co zabrało w postaci składek emerytalnych!!!!
Może pani premier litościwa, matka matek cierpiących ulży też innym? Może kobietom z miast da ziemię, żeby na niej jakieś jedzonko zielone mogły uprawiać i kurki, gąski tudzież kaczuszki hodować i krówkę wykarmić?!!
No dawaj!!! Bo za chwilę jak przyjdą następni, to nie będzie co rozdawać. Po totalnej plajcie nawet wiatr nie przewraca i nie przerzuca resztek. Po prostu ich nie ma.
Najstarsza z córek Grażynki mówi, cytuję za „GW” – „cieszymy się ogromnie” (z emerytury dla matki). Każde z tych piętnaściorga dzieci pewnie się cieszy ogromnie. Gdyby każde z nich dało rodzicom po 100 zł miesięcznie, mieliby dodatkowo 1500 zł miesięcznie bez szastania naszymi pieniędzmi przez panią premier. Grażynka z mężem nadal przecież żyją na wsi. Jak wykarmili piętnaścioro dzieci, to dla nich dwojga, to co uprawią i wyhodują plus emerytura męża, aż nadto.
Ewa Kopacz powiedziała, że „nie ma takiej skali, w której mogłaby umieścić wysiłek tej kobiety” – no cóż, nie zna życia kto rzadko wysiada z pociągu lub samochodu.
Co powiedzieć kobietom z miast, które urodziły mniej dzieci, ale pracowały i wychowywały je, bez pietruszki z ogródka i jajka z kurnika? Wypada im życzyć, żeby następnym premierem też była kobieta, zabiegająca o poklask.
Ja natomiast młodym Polakom płci obojga życzę szerokiej drogi. Byle dalej, od tego chorego kraju. Dla mnie już za późno. Zdecydowanie za późno, a nie jak u Edwarda Stachury, który w refrenie daje nadzieję „nie jest za późno”. Upieram się: „jest już za późno”.