Przyszedł mail od Wojtka, że można płynąć z nim i jego żoną Basią spływem Pilicą. Najszybsi w zgłoszeniu mieli obiecany domek. Byliśmy z Tad super szybcy. Namiocik dla płazów przerobiliśmy na spływie Drwęcą. Można, ale jak nie trzeba? To po co!
Zawsze przed wyjazdem sprawdzam w internecie czas dojazdu. Do Białobrzegów – godzina – stało napisane. Plan był prosty: wyjechać o godzinie 7 , ale jak to często bywa, nie udało się. Wyjechaliśmy o 7.20. Zdążyliśmy. Przy okazji odkryłam, że już nie lubię tak szybko jeździć. Mój młodszy syn w fazie uwielbiania żółwi i żartowania, że jest żółwikiem, a nim – zapewniam – nie był, podczas jazdy próbnej nowego auta powiedział: „Żółwiki jednak nie lubią tak szybko jeździć”. I nagle po latach od tamtego zdarzenia odkryłam, że jestem żółwicą.
Tym razem na spływie był Adam i Ludka (zaprosili nas na spływ Drwęcą i nie dojechali). Wspólnie oceniliśmy architektoniczno-społeczny status domków, jeżeli tak można o nich powiedzieć. „Późny Gomułka, wczesny Gierek, a potem ekonomiczna zapaść”. Wyższość tych chat z pustaków nad namiotem jest taka, że stoją w nich łóżka z wygodnym w miarę nowym materacem, a dodawana do niego pościel jest świeża i młoda wiekiem.
Wyruszyliśmy z Tomczyc. Samochód z 14 kajakami był szybszy od deszczowej ciężkiej chmury.
Fot. Tadeusz K. Kowalski
Odwrotu nie było. Popłynęliśmy. Za czwartym mostem miało być mało widoczne ujście starorzecza Pilicy i droga do gospodarza–właściciela kajaków. Ostatecznym znakiem, że to tu, miało być sześć linii energetycznych. Gdyby ktoś przegapił, pozostawałby mu kurs pod prąd. Ja tego doświadczyłam z innego powodu. Na szczęście Tad ma dobrą orientację w terenie, a ja zawsze mam oko na swoich. Nawet jak oni nie wiedzą, że są „moi”. Trafiliśmy.
Zawieszeni na badylu
To było za Osuchowem. Suniemy leniwie Pilicą, a tu Adam i Ludka wiosłują stojąc w miejscu. Miny wskazują na jedno: coś złego się dzieje. Adam mówi, że nie ma problemu, a ja (przecież to już mój drugi spływ) myślę, że ześlizgną się z tego czegoś na co wpłynęli i ruszą z nurtem.
Po kilkudziesięciu metrach (miałam farta, że szybko myślę) postanowiliśmy z Tad zawrócić, żeby Adam z Ludką nie zostali sami.
Tad wiosłował pod prąd, ustawiał kajak, ja miałam ciągnąć za linkę na dziobie kajaka. Kajak Ludki i Adama ani drgnął, w końcu zaczął się obracać wokół niewidocznej osi. Adam powtarzał, żeby go tylko do brzegu dociągnąć, a już sobie da radę. A to było tak, jakby wskazówki zegara namówić, żeby skoczyły w bok, a nie kręciły się jak głupie w kółko.
Naciskałam na Tad, żeby zadzwonił do Wojtka-szefa wyprawy. Nie z histerii, a z poczucia wspólnoty. To było wbrew Adamowi i boję się, że nigdy Tadeuszowi - najbliższemu bratu ciotecznemu tego nie wybaczy. Dlaczego tak myślę? Bo jak – tak jak i wielu innym – zdarzyło nam się osiąść kajakiem na mieliźnie, to Adam – jak tylko był w pobliżu – pytał czy wezwać pomoc.
Widziałam to wyraźnie – jak zniosło mnie i Tad w trzciny – że kawałek konara wbił się w środek kajaka tuż pod tyłkiem Adama. Ale on wciąż w to nie wierzył. Myślę, że wkurzony na nas za telefon po pomoc przeszedł do działania i przeszedł wszelkie oczekiwania Ludki. Po tym jak nie udało się wiosłem odczepić konara, wskoczył do wody, wypchnął przeszkodę i wyprowadził kajak ze swoją ukochaną do miejsca, gdzie mógł wsiąść, by dalej czuwać nad Ludką. Ot, taka historia.
Fot. Grażyna Lubińska
Zmyłka
Dopłynęliśmy w dwa kajaki do Przybyszewa. Nasi już tam zacumowali. Pomyśleliśmy, że wszyscy sikają, a my nie i popłynęliśmy dalej . I dalej. I dalej. Nikt nie krzyknął, jak onegdaj w TVP Żakowski i Najsztub: „Zostańcie z nami”. W końcu telefon: wracajcie, to tu będzie obiad. Tad mówi: „wrócimy”. Ja mówię: „Olejmy ten obiad, kupimy sobie coś w Białobrzegach”. I nie ma dyskusji (pamiętajcie, że matki Adama i Tadeusza były siostrami). Wracamy. Zrywa się wiatr. Czarna chmura nad nami jest jednoznaczna. Mówię, że nie mam siły i chromolę ten obiad (słowami cięższymi niż ta chmura). Tad prosi grzecznie, aczkolwiek stanowczo, żebym odłożyła wiosło. Zgadzam się, bo nie mam siły przeciwko prądowi i wiatrowi wiosłować. Zaczyna padać deszcz. Dmie coraz mocniej. Tad wiosłuje sam i oboje stoimy w miejscu. Włączam się do gry. Jestem jak mrówka wspomagająca słonia, ale drgnęło. Powolutku przedzieramy się w górę rzeki. Ze trzy razy jeszcze prosiłam, żebyśmy odpuścili. Bez zrozumienia. Gdy w końcu zobaczyłam most w Przybyszewie – jeszcze daleko – zapytałam czy to fatamorgana. Dopłynęliśmy. Kończyny górne od barku do dłoni mi się trzęsły, nogi drgały. Byłam wściekła i nieszczęśliwa. Ale już po godzinie odczuwałam satysfakcję.
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz
Zapisz